Przygoda w Adenie

Opisana historia rozgrywa sie w 2010 roku. Już wtedy Jemen nie był bezpieczny. a obecnie jest praktycznie zamknięty dla turystów. Usama bin Laden żył jeszcze wtedy w ukryciu, dopiero rok później został odnaleziony i zgładzony. Od tego czasu sytuacja na Bliskim Wschodzie zaostrzyła się. Fanatyczni islamiści krwawo rozszerzają swoje wpływy przenosząc punktowo walkę na teren Europy.  W terorystycznych atakach giną niewinni ludzie, akcje te dezorganizują nam życie i zagrażają całej naszej europejskiej cywilizacji. Epizod o piratach grasujących wzdłuż wybrzeży Afryki nabrał aktualności …

Jako nastolatka miałam, podobnie jak moje równolatki, okresowe problemy z cerą. Pewnej niedzieli obudziłam się z dorodnym pryszczem w kąciku nosa. Miał zjadliwie czerwoną bar­wę i porządnie bolał a policzek w pobliżu był spuchnięty. Mama uderzyła na alarm.

– Matko Boska, masz całą twarz spuchnietą. To niebezpieczne. Jeżeli infekcja nie przejdzie  możesz dostać zapalenia opon mózgowych.

Przywołano znajomego lekarza, wujka mej serdecznej przyjaciółki. Doktor zaor­dynował za­s­trzyk z penicyliny. W tamtych czasach bakterie byly na szczęście jeszcze wraż­liwe na anty­bio­­tyki. Wstyd mi było prezentować gołe siedzenie znajomemu, ale zmuszona byłam zaak­ce­p­tować to bez protestu.

Tak się złożyło że w pobliskim kinie grano wtedy film „Przygoda w Adenie” z uroczą fran­cuską aktorką Danny Robin, który od dawna planowałam obejrzeć. Niedziela była ostatnią szan­­są, w następnym tygodniu zmieniano program. Kiedy pod wieczór oznajmiłam, że wybie­ram się do kina mama ostro zaprotestowała.

– Wykluczone. Jesteś chora, masz infekcje, bierzesz antybiotyk. Zostajesz w domu i nie ma o czym mówić.

Nie czułam się chora. Pryszcz zbladł a opuchlizna prawie zeszła. Oczywiście nie pre­zen­to­wa­łam się ładnie, ale miałam nadzieję że w mroku nikt nie zauważy niedoskonałości. Mama nie dała się jednak ubłagać. O kinie i przygodzie w Adenie mogłam zapomnieć.

Kiedy pół wieku później wybraliśmy się z Małżonkem w rejs dookoła Półwyspu Arabskiego i statek miał odwiedzić Jemen pomyślałam sobie, że nadarzy się okazja aby przeżyć własną przy­godę w Adenie. Nie była to jednak najwłaściwsza pora. Jemen już wtedy nie był krajem przyjaznym dla turystów. Al-Qaida miała tam swą siedzibę, próby ataku terrorystycznego w sa­molocie miedzy Amsterdamem i Detroit dokonał Nigeriańczyk kształcony w Jemenie, pory­wano niemieckich turystów, zamknięto amerykańską i brytyjską ambasadę, USA groziło że wy­śle tam siły zbrojne, a fundamentaliści w Jemenie obiecywali rozpocząć wojnę jihad. Szcze­rze mówiąc miałam nadzieję, że kapitan zrezygnuje z odwiedzin w Adenie i w ramach rekompensaty zaprosi pasażerów na party z szampanem na pokładzie. Niestety! Statek miał zawinąć do Adenu a wycieczki lądowe odbyć się według planu. Panienka w pokładowym biu­rze podróży zapew­niła nas, że kapitan wie co robi. Nie ma czego obawiać. Armator nigdy by nie narażał pasaże­rów na niebezpieczeństwo. Mój beztroski Małżonek, który jako architekt od dawna marzył aby obejrzeć stare wielopiętrowe domy z kamienia, charakterystyczne dla jem­eń­skiego stylu budo­wla­nego, bardzo się ucieszył.

– Jeżeli chcecie widzieś wyłącznie biedę z nędzą weźcie wycieczkę do Adenu. Ale jeśli intere­su­­je was więcej jedźcie do Taiz, dużego miasta leżącego 170 km wewnątrz lądu. – poradziła nam panienka.

Zdecydowaliśmy się na Taiz.

Na domiar złego piraci opanowali morze wzdłuż wybrzeża Somali. W ciągu dwóch lat zano­to­wano tam ponad 150 pirackich ataków. Porywano statki. W drodze do Adenu mieliśmy mi­jać Somalię. Dzień wcześniej ze zdumieniem stwierdziliśmy, że okno w naszej kabinie zosta­ło zablokowane od zewnątrz ciężką metalową klapą. Steward wyjaśnił nam, że w ten sosób utrudnia się piratom przedostanie się na statek przez okna. Nie brzmiało to zabawnie. Rano, gdy wyszliśmy na pokład, ujrzeliśmy mały stateczek handlowy płynący obok naszego wy­cie­cz­kowca. Widocznie czuł się bezpieczniej w towarzystwie. Statki poruszały się z tą samą szyb­­kością, jakgdyby były ze sobą zczepione. Mija­liśmy właśnie Oman z prawej strony a So­malię z lewej. Pasażerowie zacząli się nagle gro­madzić po somalijskiej stronie pokazując so­bie coś palcami. Małżonek pobiegł po lornetkę. W dali ujrzeliśmy niewielką motorówkę pły­nąca z dużą szybkością w naszym kie­runku. Pra­wie jednocześnie dał się słyszeć warkot. Nie wiadomo skąd pojawił się woj­skowy heli­kopter i zaczął kołować nad nami. Motorówka zwol­niła, zmieniła parokrotnie kie­runek, jakby nie mogła się zdecydować dokąd płynąć i po chwili znikła z pola widzenia.

Strażnik na statku nie chciał potwierdzić, że byli to piraci.

– To była zwykła łódź rybacka – wyjaśnił ale bez przekonania.

Nie należało prowokować paniki wsód pasażerów.

Następnego ranka przybiliśmy do portu w Adenie. Pasmo miejskiej zabudowy rysowało się na tle czarnych skalistych gór całkowicie pozbawionych roślinności. Niebo pokrywały ciemne chmury, spadło nawet parę kropel deszczu. Na nadbrzeżu czekały trzy autobusy. Wskazano nam ten przeznaczony dla angielskojęzycznych gości. Mieliśmy jechać bez przewodnika ze statku. Jemen miał własnych przewodników. Nasz, drobny i chudy z przebiegłym wyra­zem twarzy miał biodra opasane wzorzystym materiałem sięgającym kolan, głowę owiniętą bar­wnym szalem z pomponami a za pasem zatkniety sztylet ukryty w bogato zdo­bionej za­krzy­wionej pochwie. Wyglądał jak Ali-Baba z bajki. Małżonek spytał go przy okazji o szty­let.

– Wy na zachodzie nosicie krawaty, my mamy nasze sztylety – wyjaśnił. – Przydają się też i do obrony – przyznał niechętnie.

Autobusy utworzyły konwój. Przed nami jechały trzy samochody policyjne a z tyłu dwa woj­skowe jeepy z żołnierzami uzbrojonymi w karabiny maszynowe. To również nie było za­baw­ne. Wyjechaliśmy z miasta wąskim pasmem lądu pomiedzy morzem a laguną. W la­gunie bro­dziły dzike flamingi, nie takie z podciętymi skrzydłami jakie widuje się w ogro­dach zoo­lo­gicz­nych. Po pewnym czasie znaleźliśmy się w dzikim niezabudowanym terenie ale dia­me­tralnie różnym od swojskiego wiejskiego krajobrazu. Była to przedziwna pustynia pełna kol­czastych krzaków ze skalistymi górami na horyzoncie. Chmury pozostawi­liśmy za sobą a z błękitnego nieba świeciło łagodnym blaskiem zimowe słońce. Ale coś było nie tak jak po­win­­no. Kilometr za kilometrem teren pokrywała niezliczona ilość różowych i niebieskich pla­sti­kowych torebek. Torebki wisiały na każdym zakurzonym krzaku powiewając na wiet­rze. Te smutne ślady naszej zachodniej cywilizacji spra­wiały surrealistyczne wrażenie. Prze­wodnik bezbłędną angielszczyzną wyraził ubolewanie z tego stanu rzeczy. To­rebki dawano bezpłatnie przy każdym zakupie. Ali-Baba konynuował swą opowieść. Mie­sz­kańcy Jemenu nie żyją w wioskach. Każda rodzina ma własny dom otoczony  terenem ziemi upraw­nej. Jemen, w po­rów­naniu z sąsiadami jest krajem żyznym. Przed laty nazywano go Arabia Felix, Szczęśliwa Arabia. Deszcze padają regularnie. Po jednej stronie drogi, gdzie było nieco wilgotniej cią­gnę­ły się niewielkie pólka z pomidorami i cebulą. Tu i ówdzie wznosiła się pal­ma lub drzewo mango. Nie wyglądało to bardzo żyźnie. Pomidory w różnych stadiach nie­doj­rzałości sprze­da­wano na straganach wzdłuż drogi. Kiedyś próbowano w Jemenie zakładać plantacje kawy. Jakość była dobra ale nie dawało to dużych pieniedzy. Kawę zastąpił cat, ro­dzaj narkotyku, obroty daja wielomiljonowe dochody co nie jest mało jak na ten ubogi kraj. W latach 1970-tych Jemen miał prorosyjski rząd. Rosjanie zakładali tam wojskowe bazy, któ­rych pozosta­łości mogliśmy widzieć podczas jazdy. Wkładem Rosji poza tym, że dopro­wa­dzil­­i do ruiny ekono­mię w Jemenie, były browary i import wódki. W każ­dym sklepiku tego muzułmańskie­go kra­ju można było nabyć alkohol. Po upadku kom­unizmu sy­tu­acja powróciła do normalnoś­ci. Bro­wary zniszczono, wstrzymano import wódki, tylko po­nure szkielety mu­rów należących kie­dyś do baz wojskowych przypominają o dawnej obec­ności Ros­jan. Przewodnik twierdził, że obecny rząd dba o wykształcenie. Szkoły są bezpłatne zarówno dla chłopców jak i dla dziew­cząt. Podniesiono również poziom lecznictwa ale wiele pozostało jeszcze do zro­bie­nia. Jemen posiada potencjał ekonomiczny w postaci bogactw naturalnych, ropę i gaz ale tych nie zaczęto jeszcze eksploatować na większą skalę.

Po dwóch godzinach jazdy nadeszła pora na krótką „toaletową” przerwę. Konwój zatrzymał się przy drodze. Po jednej stronie ciągęła się aż do horyzontu kamienista pustynia a po drugiej wznosił się stromy brzeg porośnięty kolczastymi krzakami. Żadnej toalety jak okiem sięgnąć. Panowie ustawili się plecami do drogi i zaczeli podlewać zarośla. Paniom było trudniej. Białe, lśniące w ostrym słońcu damskie siedzenia musiały stanowić niecodzienny widok dla towa­rzy­szących nam sił wojskowych kraju, gdzie kobiety w publicznych miejscach nosiły czar­ne okrycia zasłaniające całe ciało. Nieco lżejsi ruszyliśmy niebawem w dalszą drogę. Stare ka­mienne domy stapiały się harmonijnie z krajobrazem podczas gdy nowe szkoły i inne budynki publiczne nieprzyjemnie kontrastowały z otoczeniem swą szpetotą. Minęliśmy małą mieścinę z rozpadającymi się lepiankami, zaniedbanymi sklepikami i straganami z zieleniną. Wśród prze­chodniów widać było tylko jedną kobietę calkowicie ukrytą pod czarną burką  z wąską szparą na oczy. Kilkoro dzieci pomachało nam rączkami na powitanie co niezmiernie ucie­szy­ło Ali-Babę.

– Ludzie są tu tacy przyjaźni. Spójrzcie jak malcy do was machają.

Miałam ochotę go spytać czemu, wobec tego, potrzebujemy wojskowej ochrony podczas jaz­dy.

Konwój zbliżał się powoli do Taiz położonego w dolinie z domami wznoszącymi się na zbo­czach. Nad miastem dominowały dwa wzgórza, jedno ze starym zamkiem z 10-tego wieku, drugie z imponującym hotelem, gdzie mieliśmy wkrótce jeść lunch. Aut było coraz więcej. Towarzyszące nam samochody policyjne blokowały ruch ustawiając się w poprzek skrzyżo­wań, aby ułatwić przejazd naszym autobusom. Czuliśmy się jak VIP-y,  prominentni goście. Autobusy jechały teraz szeroką ulicą z dużym placem targowym po jednej stronie. Ciekawa byłam czy pozwolą nam wysiąść. Pozwolili. Wysiedliśmy, gdy autobusowi z mozo­łem udało się zaparkować w pobliżu. Ali-Baba ostrzegł nas abyśmy trzymali się razem. Szedł przed na­mi trzymając wysoko kijek z numerem wycieczkowej grupy. Łącznie z kijkiem niższy był niż jego rośli turyści. Wędrowaliśmy pośród straganów z owocami, przyprawami i suszo­nymi ry­bami. Te ostatnie nie pachniały najprzyjemniej. Stragany z cat przyciągały najwiecej kupują­cych. Staruszki z ciemnymi, pomarszczonymi jak rodzynki twarzami, tak szpetnymi że nie potrzebowały ich ukrywać, równie sprawnie dawały sobie radę z zielonymi wiązkami cat jak i z przeliczaniem grubych plików banknotów.

– Teraz możecie przejść się na własną rękę – oznajmił nasz przewodnik.

Przeciskałam się przez tłum kurczowo uczepiona Małżonka. Wokół tłoczyli się mężczyźni ub­­rani w sarongi zamiast spodni. Ubior kompletowały marynarki zachodniego typu. Wszyscy mieli sztylety za pasem. Często obok sztyletu wisał telefon komórkowy. Twarze męż­­­czyzn ziały wrogością. Kobiet wogóle nie było. Po parominutowej wędrówce przy­łą­czy­liś­my się z ulgą do reszty grupy. Na ten dzień wystarczyło nam napięcia. Autobus ruszył po­no­wnie wzdłuż coraz węższych, gęsto zabudowanych  ulic. Stare tradycyjne domy przemieszane były z nowymi, nowoczesnymi budynkami.

–  Jedziemy przez dzielnicę zamożnych ludzi. Tu mieszkają ci bogaci i najlepiej wykształceni.  Taiz ma najwiecej mieszkańców z wyższym wykształ­ceniem w całym kraju – poinformował z dumą przewodnik.

Przechodnie na ulicach nie wyglądali na intelektualistów. Może tej grupy należało w ciągu dnia szukać w biurach i szkołach. Wysiedliśmy kiedy autobus zatrzymał się przy zamku. Żoł­nierze otoczyli nas kręgiem. Dzieciaki u wyciągnietymi rączkami próbowały przecisnąć się ku nam szepcząc bakshish, bakshish, żołnie­rze natychmiast je odpędzali. Zaprowadzono nas do swieżo odnowionego meczetu, który można było obejrzeć i od wewnątrz. Nadeszła po­ra lunchu. Autobusy wspinały się z mozołem na następne wzgórze. Mijaliśmy nowoczesny nie­dawno zbudowany szpital. Na ogromnych przydrożnych planszach reklamowano chirur­gów przy pracy.

– To jest szpital dla bussinesmanów – poinformował przewodnik. – Nie wiem czy zwykli ludzie mogą się tam leczyć. Sam nigdy tam nie byłem – wyznał z wahaniem.

Cały podjazd przed hotelem wypełniły autobusy oraz pojazdy policyjnego i wojskowego kon­woju. Wszyscy pasażerowie pobiegli prostą drogą do toalet. Były azjatyckiego typu, z otwo­rem w podłodze, ale przy każdej z nich umocowano nowoczesny prysznic. Hotel miał elegan­ckie wnętrze , ale jak na mój gust, zbyt krzykliwe w wystoju. W okiennej niszy ujrza­łam męż­czyznę w tradycyjnym muzułmańskim stroju, z długą, zmierzwioną brodą. Przy­po­­mi­nał pow­szechnie znanego, niebezpiecznego i od dluższego czasu poszukiwanego islamskiego tero­rys­tę. Miałam ochotę podejść i zapytać „Mr Usama bin Ladin, I presume?” ale oparłam się poku­sie. Zamiast tego odmówiłam cichą modlitwę, aby nas nie wysadzono w powietrze i zo­stałam wy­słuchana. Lunch przebiegł bez zakłóceń. Na deser podano świeże mango, miało dziwny gorz­kawy smak. Owoce mango w Thailandii i Brazylii były dużo smaczniejsze.

Po jedzeniu udaliśmy się w długą drogę powrotną. Popołudniowy ruch na drogach był dużo bardziej intensywny. Samochody policyjne wielokrotnie blokowały auta na skrzyżowaniach aby ułatwić nam przejazd. Do Adenu dotarliśmy na 5 minut przed planowanym odjazdem statku. Nie starczyło czasu aby zwiedzić miasto. Po raz drugi ominęła mnie przygoda w Ade­nie. Ale może to i lepiej ze względu na Al-Qaidę i tym podobne atrakcje.

Teresa Urban

Tekst publikowany był w Nowej Gazecie Polskiej w 2016 roku.

Lämna ett svar