Zdarza się czasem na emigracji, że zejdzie się kilku Poznaniaków i zaczynają sobie przypominać osobliwości rodzimej gwary. Pamiętam taki wieczór przy kominku, na którym niezawodną pamięcią językową popisywali się nie tylko rodowici Wielkopolanie, ale i przyszywani.
Generał Władysław Anders, który służbą wojskową związany był z grodem Przemysława, zaśmiewał się, pamiętam, z monologów poety Bronisława Przyłuskiego, który też nie był poznańską pyrą, ale długie lata spędził nad brzegami Warty i Cybiny. Miłośnikiem poznańskiej gwary był Edward Raczyński z Rogalina rodem, autor świetnej książki o wielkopolskich tradycjach zasłużonej swej rodziny. Gdy w Londynie u dawnego powstańca wielkopolskiego, Jóźwiaka, spotykali się czasem wychowanek Magdalenki, ks. Tadeusz Kirschke, jego szkolny kolega, Jan Tokarski, czy Paweł Hęciak, znak wywoławczy – poznańskiej polszczyzny – krtaniowe “r” przypominające francuskie “grasejowanie”, unosiło się w powietrzu.
Zdarzalo się czasem pogwarzyć w Rzymie z kard. Bolesławem Filipiakiem o poznańskim Bazarze. Z sentymentem o pięknym mieście wyrażała się Tola Korian i Aleksander Janta, wspominając “Różową Kukułkę” w Pałacyku Działyńskich czy “Pewukę”, dzieło Stanisława Wachowiaka.
Mój ojciec urodzuł się w Śremie. Ale żaden śremiak nie nazywał tego miasta Śremiem. Nazwę starego gniazda nad Wartą wymawiało się „Śrym”. To wartkie “r” dzwoni mi w uszach jeszcze dzisiaj, po wielu latach pobytu w pozapolskim świecie. Na szosie pod Śremiem zapytywano rowerzysty, przepraszain: gzuba, który “jachoł na kole” – Którrrę-dy do Krrro-toszyna? – Na szagom! – brzmiała odpowiedź (czyli na przełaj). A na dworcu padało nieraz pytanie: “Czy ten pociung ma zaś «zwiunzek» (z niemieckiego Anschluss) do Pakości?”
Owszem, nie brakowało spolszczonych germanizmów, ale często używane słowo „małe źdiebko” (bez “ł”) z pewnością było rdzennie swojskie, wywodziło się ze źdźbła. Już to “ł” nie cieszyło się popularnością na Górnej Wildzie. Mówiono więc „okieć”, „obuz”, „opatka”, czyli szpadelek. „Gupi” a nie “głupi”. To znowu “ł” pojawido się tam, gdzie się pojawiać nie powinno: na przykład „łoko” zamiast „oko”, „łokno” zamiast „okno”, „łucikać” zmiast „uciekać”. Właśnie rozczytuję się w pracy trzech pań: Moniki Gruchmanowej, Małgorzaty Witaszek-Samborskiej, Małgorzaty Żak-Święcickiej pt. „Mowa mieszkańców Poznania”. Dobrze, że nie napisały tej książki językiem zrozumiały tylko dla filologów. Autorki posługiwały się kwestionariuszami i metodą nagrań – sporo uwagi poświęciły środowisku robotniczemu z Zakładów Cegielskiego (jak tubylcy mówią: “u Ceglorza”).
Był czas, kiedy odrębności poznańskiej polszczyzny niektórzy puryści językowi odkładali do teczek z napisem „Błędy językowe”. Dzisiaj, kiedy mowie naszej zagraża – na co wpływa radio i telewizja – nie uniformizacja wartościuje się już osobliwości regionalnych. Wątpliwe, czy zyska na tym uroda języka polskiego, jeśli będziemy mówili jak prelegenci radiowi w stolicy. I tak już na Śląsku, na Kurpiowszczyźnie, na Podhalu zanikają regionalne ,,znaki szczególne” charakterystyczne dla starszego lub średniego pokolenia, ale już nie dla młodzieży.
Gdy bawiłem się jako dziecko w Śremie w ogrodzie dziadka, dobiegało do mych uszu porzekanie babki: ,,Gzubie, gzubie, kajś tam wlozł na te glubke”. W Bydgoszczy zaś słyszałem na ulicy Podgórnej, że “jedna taka mała dziewczynka styry lat stara rumła przez małą chwiłką luntrusa kłamotem, bo jej zdrucał węgiel z węborka”. Nauczyciel zaś ostrzegał: ,,Tylko bez poruty. Nie bądź zaś taki frech, bo cię wyćpią i zawrą i nakluczą nie?” To “nie” lub “nieprawdaż” często wieńczyło co drugie zdanie.
W roku 1903 usunięto język polski z poznańskich szkół. Hakatyści twierdzili, że zabrakło chętnych do nauki… Obowiązek zachowania mowy spadł na matki i babki. Chociaż w rodzinach poznańskich żywe były tradycje, zaszczytnie było mieć dziadka, który pod sztandarem Mierosławskiego bił się z Prusakami pod Książem, lub przekradł się przez kordon do Kongresówki, by wziąć udział w styczniowej rezurekcji, chociaż dzieci wrzesińskie nie chciały odmawiać pacierza w obcym języku a do twierdzy zamykano krnąbrnych sokołów, do wielkopolskiej polszczyzny, co było nieuchronne, zakradły się germanizmy, zwłaszcza u starszego, dwujęzycznego pokolenia. Toteż pantofle domowe bez napiętka nazywały się ,,laczki”, zydelek ,,ryczką”, skibka chleba ,,sznytką”, smakołyk dzieciństwa ,,szeneką z glancem”, repetent to taki, który ,,został siedzieć na drugi rok”. Gościnna gospodyni zwracała się do gościa: ,,Niech się pan zaś usiądzie, niech pan spokojnie zajmie plac”. Do otwarcia flaszki potrzebny był nie ,,korkociąg”, tylko ,,grajcarek”. Oszczędności zanoszono do ,,szparkasy”. ,,Kto szparuje, nie głoduje” – mawiano w Lesznie.
Jedną z osobliwości mowy mieszkańców Poznania było posługiwanie się przyrostkami zdrabniającymi: ,,chłopyszek”, ,,kamyszek”, ,,dzbanyszek”. Gdy dzieliłem celę więzienną z olbrzymem-longusem, piekarzem z Sołacza ,,pikarzem” ma się rozumieć, a nie ,,piekarzem”: ma się rozumieć – w przypływie tęsknoty do swej narzeczonej wielkolud wzdychał na pryczy: – Co też robi moja maluśka wartołka? Ostatnią razą powiedzioła do mnie: ty mój słodki cinzarku!
Niełatwo było rzemieślnikom wielkopolskim zaraz po pierwszej wojnie znaleźć polskie nazewnictwo dla przyrządów i narzędzi, które nawet pod zaborem rosyjskim nie miały odpowiednika. Nie chcieli używać “glaspapieru”, upierali się przy ,,papierze ściernym”, „bormaszynę” przechrzcili na wiertaczkę”. Próba przemianowania ,,hebla” na ,,strug” raczej się nie powiodła. “Wichajster” pozostał ,,wichajstrem”, ,,marsel” – marslem”, ,,holajza”- holajzą. W pochodzie, który w rocznicę wybuchu Powstania Wielkopolskiego przeciągał przed dawnym zamkiem Wilusia, różne niesiono transparenty. Grupa wioślarzy i rzemieślników niosła tablicę z napisem: ,,Cześć wiosłu i rzemiosłu!” Wśród młodzieży, chętnie przedrzeźniającej szlachetne zawołania, hasło to nabrało z czasem charakteru żartobliwego pozdrowienia. Podobnie jak slogan: ,,Murowane – Kałamajski!”
Przedwojenny satyryk Leon Wyrwicz (Ormiaszka z pochodzenia) nie miał szczęścia w Poznaniu, gdy próbował naśladować gwarę tubylczą. Występ gościnny spalił na panewce. Gdy monologista wykrzykiwał: “Porzundek musi być, pieniński świat! Kultura ale zaś – na sali Resursy Kupieckiej musi też być, no nie?” zapanowało lodowate milczenie. A kiedy złamany niepowodzeniem, publiczność krzyknęła za nim: “Za drugą razą – żadnych frechownych wiców! Nie trzep pan głodnych gupotków!”. Tyle, że zamiast “nie trzep” użyła oczywiście innego czasownika, którego nie godzi się powtarzać ze względu na panie i uczącą się młodzież.
Kupcy wielkopolscy mieli złote serce i wcale niekupiecką czułością otaczali poznański narybek. Kiedy poszliśmy z drużynowym Kuminkiem zbierać pieniądze na sztandar harcerski, krezus nad Wartą wręczył nam sto złotych (zawrotna suma!), mówiąc: “Na młodzież chętnie daję. Bo ja też raz kiedyś byłem młodzieżą!”. Po poznańsku powiedział, oczywiście ,,bułem”. Stara wiara wymawiała ,,zrobiolym”, ,,miołym”, ,,kupiołym”.
Z nazwisk, jak twierdzą wielbiciele ministra Kociołka, żartować nie wypada. Miejscowych kuplecistów uskrzydlały piękne, lokalne nazwiska. Nie tylko Stuligrosz czy Kwasigroch, ale i sześciu prawników na Sołaczu: Przybyła, Czekała, Niedbał, Napierała, Musiał, Wlazło, Kwiczała.
Niecni kawalarze, przeważnie z ciepłych krajów, więc na południe od Kutna, chętnie natrząsali się z naszej wiary. A że po przeprowadzce z pierwszego piętra na drugie piętro, Poznaniacy zwykli mówić: “Mamy zaś nową blajbę. Wyciaglim z pierwszego kija i wciąglim się na drugi kij”, ale to przesada. Nikt z bywalców restauracji ,,Tu się jada jak u matki”, gdzie rodziny spotykały się w czwartki na świniobiciu lub przy parzybrodzie, tak nie mówił.
Potomkowie Bartków-zwycięzców byli zagorzałymi patriotami polskimi. Nasz sąsiad, Hipolit Kończak, przechwalał się jednak: “Robiłem wojnę pod Werdunem”. Sokoli, hallerczycy, gdy rodziło się własne wojsko, mieli zrozumiałe kłopoty z polską komendą na placu ćwiczeń. Niektóre pieśni marszowe tłumaczyli żywcem z języka, którego szczerze nie znosili. Nie wszyscy znali piękne słowo ,,świt”. Śpiewali więc tłumacząc słowo ,,Czerwone rano, czerwone rano” ,,Morgenrot”. Komenda w czasie musztry “dwuszereg w lewo front!”, w pierwszej, zaimprowizowanej, wersji brzmiała: “Druh za druha lekko wskoczy, nie?” Po namyśle to ,,nie”, jako defetystyczne, zamieniono na pozytywny okrzyk: ,,tak!”. Na akademii Trzeciego Maja sierżant Kaczmarek grał zaś nie na fortepianie, tylko na “skrzydle”.
Czasem do gwary poznańskiej zakradały się zwroty przywleczone z Warmii i Mazur, gdyż po przegranym plebiscycie w Prusach wschodnich, pewna liczba uchodźców osiadła nad Wartą i Obrą. (Kto przy Obrze – temu dobrze). W takim mieszanym, warmijsko- szamotulskim czy mazursko-żnińskim małżeństwie, można się nawet było dosłuchać mazurzenia.
Utkwiła mi w pamięci, a raczej musnęła mnie w dzieciństwie skrzydłem czarnego ptaka, historia o renegacie, który w roku 1919 przywlókł na gietrzwałdzki rynek zdychającą krowę, a kiedy wyzionęła ducha, zawołał: ,,Spamientajta sobzie: tak samo szczeznie sezonowe państwo Antków z Warsiawy!”. I wtedy pewien starzec zawołał: ,,Ty nie jezdaś Mniemcam, ty nie jezdaś Polakam, ty jezdaś żeżawnam blerwam z parszywam łozoram”. ,,Żeżawna werwa” to czarna owca.
Nie jadało się pod Śremem baraniny, lecz skopowinę, a na deser nie poziomki, lecz czerwone jagody, po podwórzu uwijała się guła, a nie indyczka: kto się najadł, szedł “urznąć sobie śpika” tak się po wielkopolsku nazywa siesta. Pamiętam, że walczący z germanizmami Hipolit Kończak mawiał: „Nie mówta z niemieckiego «bryle», bo po echtpolsku okulary nazywają się «patrzydła»”. Ale jakoś się ten nowotwór nie przyjął. Na nudziarzy nasz pan nauczyciel, chociaż troska o piękno mowy ojczystej leżała mu na sercu, pokrzykiwał: ,,Zróbta co zginieta!” (Macht, dass ihr verschwindet!)
Wiele wody od tamtych lat upłynęło we Warcie, ale czasem, przypomina mi się piosenka spod Śremu:
Antoś z Marmuzelą jachol karuzelom,
karuzela trzasla, Marmuzela wrzasła –
weź ta ręka prek! Weź ta ręka prek!
Aloś z ukochaną jechał strassenbahną –
bahna pękła w pół, razem wpadli w dół
– weź ta ręka prek, weź ta ręka prek!
Sokół z sokolicą jechali se ulicą
na ulicy Polizei, a kto Polak ten jest frei.
– Weź ta ręka prek, weź ta ręka prek!
Wiele sensu w tej piosence nie ma. Zastanawia jednak zdanie, że “na ulicy Polizei, a kto Polak, ten jest frei”. Oznacza ono, że poznański Kaczmarek pod obcym zaborem nie uznaje poddaństwa. Sokół nie sługa, nie zna co to pany… Znamienne, że słownictwo związane z obyczajowością, w środowisku luntrusów pod dobrą datą, nie wykazuje niemieckich nazw. Idzie się na “piwko”, nigdy zaś na ,,bier”. Nie używa się słowa “sznaps”, sięga się po prapoznańską ,,berbeluchę” aby wypić ,,kieluńdek” (kieliszeczek) małe ździebko.
Rozgniewany biesiadnik w Bazarze jeśli “zaczyna się stalować”, a więc udawać przy bufecie herosa, nie używa frechownych słów na widok cyferblatu czyli twarzyczki przeciwnika. Powiada elegancko: “Nie przychodź mi luju, tak głupio (bez “ł” oczywiście), bo dostaniesz po sznupie!”
W regionalizmach poznańskich uderza niezwykle sympatyczny stosunek do wołacza, który niemal wrósł w imiona własne i nadaje im Grzechu, Zbychu, Jachu, Rychu zamiast Grzegorzu, Janie, Ryszardzie czy Zbigniewie. – ,,Wiesz kto przyjechał? Grzechu Konieczka albo Jachu Marciniak…” Tworzenie imion z zakończeniem – “chu” – sięga średniowiecznej polszczyzny. Wielu historyków języka polskiego – z wyjątkiem Aleksandra Brücknera – przyznaje pierwszeństwo dialektowi wielkopolskiemu w procesie kształtowania się zalążkowego języka ogólnego. Ale nie wybierajmy się na obszary zarezerwowane dla zawodowców. Lepiej wskrzesić w tej gawędzie dla Poznaniaków i dla niePoznaniaków jeszcze jedno wspomnienie z miasta mego ojca.
Gdy z Berlina – w czasie Republiki Weimarskiej nadeszły wiadomości, że polityk Treviranus domaga się rewizji granicy i woła w Reichstagu, że korytarz należy się Niemcom, w Śremie, po kościele, ustawiają się w czwórki starsi panowie z transparentem: “Treviranos dostał na nos!”. Kto wtedy dał Treviranusowi po nosie, nie wiem, ale tradycja polityczna tego hasła była, jak się to dzisiaj modnie powiada, “jednoznaczna”.
Miejscowy układacz okolicznościowych strofek ku pokrzepieniu serc pisał biało-czerwonym atramentem: “Ponad Wartą Orzeł Biały wzywa nas do wiecznej chwały!” Młodym szczonom, gzubom, łazęgom i lantrusom, nie tylko poznańskim pyrom, ale i przyjezdnym łatyndom, takie wierszyki wydawały się wówczas naiwne i staromodne. Ale na naszej ziemi, jak wiadomo, fortuna kołem się toczy, a nawet ludzi kołem łamie.
Na miesiąc przed wybuchem wojny, w sierpniu 1939, również w Śremie i również po kościele, starzy i młodzi przemaszerowali przez miasto z transparentem: “Hitler, weź ta ręka prek!” Ale czający się do skoku napastnik naszego apelu nie wysłuchał. Co się później nad Wartę wydarzyło, znane jest nie tylko mieszkańcom Wildy, Łazarza, Górczyna, Jeżyc czy Małej Starołęki, i bywa czasem tematem nocnej Poznaniaków rozmowy w Londynie, Paryżu czy Chicago, gdyż w świecie polskiej wspólnoty od dawna zanotowano krzepiące zjawisko: nieobecni też są obecni.
Znad brzegów Warty, na początku bieżącego stulecia, rzesze Polaków emigrowały za chlebem do Westfalii i Nadrenii, a stamtąd – w latach dwudziestych – do Zagłębia Węglowego w północnej Francji. Wielkopolanie stanowili znaczny odsetek Polonii francuskiej. Niektórzy z nich jeszcze w trzecim pokoleniu żywią sentyment do kraju ojców. Często widywałem w schludnych mieszkankach górniczych kredensiki z gablotką, takie małe domowe ołtarzyki, ozdobione fotografiami wiarusów w mundurach Błękitnej Armii generała Józefa Hallera. Tu i tam na poduszce z wyhaftowanym orłem błyszczały ordery w boju zdobyte.
Pewien złośliwiec, bodaj Adolf Nowaczyński, zasmucił kiedyś mieszkańców grodu Przemysława, pisząc, że Poznaniakom słoń nadepnął na ucho. “Stachu” Przybyszewski innego był zdania. Chóry kościelne (sławny Gieburowski!) unisono zaprotestowały bluźnierczemu pomówieniu. Czy poznańskie pyry gorzej kląskały od nadwiślańskich antków? Nie znam się na tym, zapytać trzeba by było Jerzego Waldorffa. Z lat dzieciństwa pamiętam jednak rozśpiewane ,,bamberki” i skoczne weseliska pod Krotoszynem, Jarocinem, Wagrowcem, Szamotułami czy Margolinem. Tak czy inaczej, mieszkający poza Krajem Wielkopolanie radują się każdym zagranicznym sukcesem “Słowików poznańskich” mistrza Stuligrosza. Chór ten koncertował niegdyś w Białym Domu. Tak więc nie tylko poznańska gwara błąka się czasem po świecie, ale i piosenka znad Warty rozbrzmiewa pod obcym niebem…
W Australii, na drugim końcu świata, gdzie ludzie chodzą głową w dół, poznałem krajana, który zbiera poznańskie płyty. Rozmarzyliśmy się przy piosence „Tam, w Poznaniu”. To gwóźdź w repertuarze zespołu Stefana Kubika z Lille. Kangury śmigały za oknami, a nam rybka plusnęła we Warcie.
Taki to już kosmodrom lechickiej wyobraźni: ci w Kraju myślą chętnie o obcych morzach i lądach, a ci na obczyźnie o domowych drzewach i rzekach. Gdy piszę ten felieton w hoteliku na egzotycznej wysepce Aruba, myślę o tej dalekiej, ale jakże bliskiej krainie na której Aniołowie odwiedzili kołodzieja, myszy zjadły księcia, bo gości podłym napoił winem, a co najważniejsze: stała kolebka państwa polskiego. A z tej kołyski wysypały się na gościniec historii zuchwałe niemowlęta, które z czasem wyrosły na ludzi i – są już po ,,tysiąc lat stare”.
Tadeusz Nowakowski