System dyktatury sowieckiej uznawał wszelkie drukowane słowo za wyłączny przywilej partii komunistycznej, utożsamionej z władzą państwową.
Tak było kiedyś, i chociaż dzisiaj – przynajmniej w Polsce – nie rządzi już partia komunistyczna i cenzury formalnie nie ma, to jednak zakusy autorytarnych rządów (w wielu krajach, w tym i w Polsce) dążą często do pełnej kontroli nad tym, co się pisze i publikuje. Cenzura w Polsce Ludowej trwała w okresie od 1944 do 1990 i funkcjonowała pod postacią instytucji Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (GUKPPiW) powołanego dekretem z 1946, a od lipca 1981 ze zmienioną nazwą: Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk. Po 1981 roku, wymuszone sytuacją polityczną cenzorskie zapędy zmalały, ale cenzura nie przestała ingerować.
Są tacy, którzy twierdzą, że “w środowisku dziennikarzy obsługujących w PRL reżimowe i wasalskie (koncesjonowane przez władzę komunistyczną) media panowała głęboko zakorzeniona hipokryzja, umożliwiająca przerzucanie całej odpowiedzialności za cenzurę na jej ostatnią instancję, czyli na instytucjonalną nadbudówkę całego jej systemu. Nadbudówką tą był Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Zatrudnieni w tym urzędzie „radcy”, którym dziennikarze oraz redaktorzy oddawali do sprawdzenia i zaakceptowania swe „cenzorskie wypracowania” – nazywani byli w ich środowiskowym żargonie „cenzorami”. Przez całe dziesięciolecia kolejne pokolenia dziennikarzy przyswajały sobie moralność i logikę Kalego, wedle której cenzurą nie były ani autocenzura, ani nawet cenzura redakcyjna. Była nią za to cenzura „narzucana z zewnątrz”.
To dość karkołomna myśl, zwłaszcza, gdy się weźmie pod uwagę, że wszystkie media oficjalne były koncesjonowane przez władzę (bo taka była natura tej władzy i system polityczny). Nikt raczej nie ma wątpliwości, że niemal wszyscy dziennikarze – w tamtych czasach – zmuszeni byli do stosowania autocenzury, jednak rozmydlanie roli, jaką odgrywali dla wolności prasy i publikacji cenzorzy (czy jak wolą o sobie pisać byli pracownicy GUKPiW: “radcy”) zakrawa na kpinę. Ale w tym miejscu nie chodzi o polemikę.
Wśród dokumentów, które zostały po moim Ojcu, znalazłem Jego pamiętnik – który zaczął pisać w 1987 roku – liczący zaledwie kilkanaście wpisów. Jerzy Nowakowski z dziennikarstwem był związany od 1949 roku, gdy po studiach prawniczych w Toruniu, zatrudniony został w “Gazecie Pomorskiej” w Bydgoszczy. Na krótko. Najdłużej był związany z tygodnikiem WTK, gdzie jako zastępca redaktora naczelnego, niemcoznawca, dotrwał do grudnia 1981 roku, gdy redakcja (m.in. ze względu na swoje publicystyczne zaangażowanie po stronie Solidarności) została najpierw zawieszona, a później zlikwidowana w czasie stanu wojennego. Później, od 1984 roku do emerytury, pracował jako zastępca naczelnego w reaktywowanych po długim okresie zakazu wydawania, “Kierunkach”. Publikowane niżej fragmenty dziennika dotyczą pracy redakcji i cenzurze w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. (TN)
10 lipca 1987
Na środowym kolegium redakcyjnym zajęto się z inicjatywy Zygmunta Lichniaka(1) – oceną “papieskiego” numeru KIERUNKÓW(2), między innymi pod kątem wierności i rzetelności reporterskich relacji. Zwróciłem uwagę, że wiarygodność pisma polega na pełnej sprawozdawczości. U nas pominięte zostały tak zwane “prywatne” punkty pobytu Jana Pawła II: spotkanie Papieża z Wałęsą w Oliwie oraz odwiedziny grobu ks. Popiełuszki na Żoliborzu. Wprawdzie te depesze były przygotowane do druku, ale cenzura nie zezwoliła na ich publikacje; później w “Tygodniku Powszechnym” i “Przeglądzie Katolickim” były takie relacje.
Jeżeli nacisk na wydawcę, i wydawcy na redaktorów, nie pozwala zaznaczać w druku ingerencji cenzorskich, niewątpliwie rozzuchwala to cenzorów, którzy za nas redagują tygodnik różnymi stylistycznymi zmianami lub usuwaniem całych cytatów. Jest to właściwie nasz chleb powszedni w redakcji – walka z wszechwiedzącą cenzorką p. Krystyną Kazimierską(3) – która przetrwała wszystkie epoki polityczne – a ściślej mówiąc spór z cenzorką o to, co można i nie można. Z góry wiadomo, że zwycięzcą bywa ten, kto nie zatwierdza do druku.
Przypominam o tym, gdyż właśnie gazety codzienne opublikowały wiadomość o posiedzeniu Rady Prasowej, na którym poinformowano, że “z roku na rok zmniejsza się liczba materiałów prasowych zakwestionowanych przez Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk. W ub. roku na 3360 ukazujących się w kraju czasopism, urzędy cenzorskie ingerowały zaledwie w 180 tytułach. W wyniku odwołania, co 10-ta z zakwestionowanych decyzji cenzorskich została uchylona, a połowa z nich złagodzona.” W tym samym tekściku twierdzi się, że cenzura stanowi “mniejsze zło”, czy też “zło konieczne”. Cóż za fatalizm! Jak gdyby chodziło z reguły o tajemnice państwowe czy wojskowe, mogące zagrozić bezpieczeństwu kraju… Domniemywać można, że wśród wymienionych 180 tytułów znajdują się również KIERUNKI. Nie ma tygodnia, żeby się w sprawie jakiegoś artykułu z nami nie “mediowano” – czasem chodzi o zupełne głupstwa. Nie mniej zakres wolności słowa jest dzisiaj najszerszy ze znanych w latach poprzednich. A jednak to drażni. Rację ma chyba Jacek Fedorowicz, który powiedział sarkastycznie w “Głosie Ameryki”, że cenzura polska jest bardzo liberalna, ale świadomość społeczna daleko ją wyprzedza.
Ot, chociażby dzisiejsze ingerencje w numerze 29. Z relacji Ładka(4) o pobycie w Wilnie cenzura usuwa określenie, te “celnicy /radzieccy/ po pewnym wahaniu zezwalają na przewóz publikacji religijnych”. Po usunięciu słów “po pewnym wahaniu” wynika, że nikt nigdy nie miał tam takich wątpliwości, bo przecież czytelnik tego się nigdy nie dowie, nie znając integralnego tekstu. Widocznie chodzi o to, żeby nie urazić wielkiego sąsiada. Natomiast ingerencja w tekst Corneliusa Ryana o upadku Berlina (z cyklu “Ostatnia bitwa”) świadczy, że deklarowanie usuwania “białych plam” z historii jest pustosłowiem. Cenzorzy skreślili słowa “zabierali kobietom zegarki”. Zostało: “Weszli. I wyszli”. A także “Niektórzy żołnierze zaczęli rozglądać się za zegarkami i biżuteria” w domu zakonnym. A więc daleko nam do prawdy, jeżeli takie sprawy stanowią ciągle tabu.
Pamiętam jako chłopiec, jak wkraczający Rosjanie (czy Kałmucy) zdjęli zegarek z ręki Wawrowskiemu, a słowa “dawaj czasy” nie były tylko kiepskim dowcipem antysowieckim. Taki był czas, taka postawa zwycięzców. Natomiast cenzura (i nie tylko ona) woli widzieć samych herosów. Jestem przekonany, że mimo “głasnosti” i “pierestrojki” wciąż niemożliwy jest tam taki film jak “Złoto MacKenny”, w którym Amerykanie bardzo ironicznie przedstawiają samych siebie.
- Po dłuższym zastanawianiu się przywrócono u Ładka słowa “po pewnym wahaniu”. A więc nasza cenzura ma wahania i wahnięcia. A swoją drogą takie skreślenia (bo inne pozostały) stwarzają sytuację półprawdy, których sens kiedyś efektowanie rozważał gruby ŻUK, zastanawiając się czy, półprawda to połowa prawdy, w połowie prawda i połowie kłamstwo, czy też całe kłamstwo.
21 lipca 1987
I znowu o cenzurze i jej metodach. W poprzedniej “Łabie”5 najpierw długo deliberowano czy wolno pisać o młodym Mathiasie Rust’cie6, który wylądował awionetką na Placu Czerwonym, potem wyrażano obawę czy posługuję się wyłącznie materiałami opublikowanymi już w prasie polskiej i radzieckiej (oczywiście, że nie, gdyż po co było by powtarzać wyłącznie cudze myśli), wreszcie – kiedy zabrakło argumentów – ocenzurowano cytat z… “Maskowskije Nowosti”: skreślono z zeznania milicjanta sowieckiego, że jakaś kobieta podbiegła i Niemcowi podała chleb (co za naiwność; widocznie sądziła, że przyleciał z głodu!). Jak to dobrze, że w Moskwie mają tylko Gorbaczowa a nie panią Kazimierską z GUKP, bo po jej cięciach nawet “Prawda” miałaby inny kształt w dobie pierestrojki i głasnosti.
To było w poprzednim numerze. Dzisiaj kiedy napisałem o wizycie prezydenta Weizsäckera w ZSRR i chciałem felieton ozdobić karykaturą z “Süddetusche Zeitung” (prezydent RFN jako łącznościowiec ze szpulę kabla na plecach, za nim Genscher, a u progu Kremla w powitalnym geście Gorbaczow) – zdjęto kliszę. Argumentowałem, że przecież identyczną karykaturę opublikowano w “Kurierze Polskim” przed paru dniami (nota bene omyłkowo podając inne źródło: Frakfurter Allgemeine”), ale cenzor odrzekł, że nie może tego sprawdzić i nie odnalazł numeru tej gazety. Zarzut generalny: narysowany Gorbaczow jakoby nazbyt serdecznie otwiera ramiona na powitanie… Nie lzia!
Przeczytałem niezmiernie interesującą książkę: “Pamiętniki dyplomaty sowieckiego” G. Z. Biesiedowskiego, wydaną na początku lat trzydziestych przez Poznańską Spółkę Wydawniczą. A więc przed ponad pięćdziesięciu laty. Autor był Ukraińcem, który zrobił “karierę” w czasie Rewolucji Październikowej i został wysłany jako poseł ukraiński najpierw do Wiednia, potem do Warszawy na ważne stanowisko, wreszcie do misji sowieckiej – po 1923 roku kiedy zlikwidowano przedstawicielstwa ukraińskie przez federację. Moc tam charakterystyk ludzi, strasznych opowieści w których prawdę nikt dzisiaj nie wątpi. Szczegóły (z drugiej ręki) zamordowania rodziny carskiej, a także spisków knutych przez agentów w dyplomatycznych kostiumach przeciwko Piłsudskiemu i innym. I oczywiście galeria różnych sprzedawczyków przebranych w stroje ideowców czy szaleńców rewolucyjnych. Polacy, hrabiowie rosyjscy, Żydzi, Łotysze i diabli wiedzą kto jeszcze.
Wśród wspomnień także świetna anegdota, która ponoć samego Lenina wprowadziła w zachwyt. “W dzień drugiej rocznicy panowania sowieckiego, w listopadzie 1919 roku, przed Leninem stanęły deputacje od różnych zwierząt z żądaniem zwiększenia mizernych racyj żywnościowych. Przyszedł więc koń i wskazał na swą ciężką pracę zwierzęcia pociągowego; przyszły krowa i mówiła o tem, że dając mleko, szczerze pracuje na ludowy komisjat prowiantowy. W końcu zjawił się osioł. Zdzwiony Lenin zapytuje: – A ty, czego chcesz? – Jak to, wszak jestem głównym winowajcą dzisiejszej uroczystości – odrzecze osioł. – Bez nas, osłów, panowanie sowieckie nie przetrwałoby ani jednego dnia.”
Lenin, jako inteligent, cenił sobie takie dowcipy o sobie, natomiast Stalin – czytamy dalej – tego samego dowcipnisia Manuilskiego wezwał do siebie i “oświadczył mu wściekły, że zbije go do nieprzytomności, jak nie skończy z temi anegdotami”
26 sierpnia 1987
Oburzające! Cenzura zakwestionowała felieton Janka Lewandowskiego pt. “Mistyfikacje”, poświęcony obrzędowości świeckiej naśladującej formy wyznaniowe. Cenzorka uznała to za obrazę “uczuć” niewierzących! Ponieważ nie pierwszy raz ingeruje się w teksty drogą tzw. perswazji, zaleciłem, żeby decyzję swoją Kontrola Prasy wyraziła na piśmie. Nie minęły jeszcze dwie godziny od przekazania tego życzenia – a wezwano mnie do Marka Kabata, sekretarza generalnego PAX-u. Komender7 polecił, żebyśmy się nie domagali żadnych decyzji i sami wycofali felieton (którego zresztą nie zna i jak widać znać nie chce). Echo naszego życzenia – jak widać – było piorunujące.
Cenzorka zwróciła się do swego szefa, ten do Urzędu Wyznań, a dyr. Merker zadzwonił w tej sprawie do Komendera. I kółko się zamknęło. Jak widać, nie tylko nie można drukować tekstów sprzecznych z odczuciami Kontroli Prasy, ale nawet nie można domagać się żadnych decyzji pisemnych. To tak jakby za mandat, jaki trzeba uiścić milicjantowi, nie było wolno otrzymać pokwitowania.
Później na różnych naradach twierdzi się, że wyłącznie prasa kościelna zaznacza ingerencje, zaś z inną wcale nie ma kłopotów, gdyż nigdzie nie ingerowano. Najwyżej “wyjaśniano” lub “dyskutowano”. Jeżeli inni wydawcy działają tak jak nasz paxowski, to pogratulować sobie możemy “wolności słowa”!
Michał Hofman napisał w nowym “Forum” swą złotą myśl: “Gdy cenzura ingeruje, pismo może to zaznaczyć w nawiasie haczykami. A gdzie są haczyki przy cenzurze wewnętrznej?” Pasuje jak ulał do sytuacji “Kierunków”. Zapewne Hofman, jako naczelny “Forum”, nie jest w innej sytuacji, jeśli takie zgryźliwe myśli chodzą mu po głowie i wyłażą na szpalty tygodnika.
18 stycznia 1988
Minęły dość intensywne dni niemieckie… Mam na myśli pobyt wicekanclerza Hansa-Dietricha Genschera, który gościł w Polsce przez prawie cztery dni, a co stanowiło okazję do różnych imprez i spotkań dziennikarskich.
Najpierw nowy ambasador RFN Franz Joachim Schoeller zaprosił polskich dziennikarzy (tzw. niemcoznawców) do swej willi na Saskiej Kępie na rozmowę informacyjną. Nowy przedstawiciel dyplomatyczny Republiki Federalnej – delegowany tutaj prosto z Paryża, czyni wrażenie człowieka rzeczowego i energicznego, czego nie można było powiedzieć o jego poprzedniku Franzu Pfefferze, z wyglądu i umysłowości emerycie o ciasnych poglądach. Mówiono o sytuacji gospodarczej, przestawiając niezbyt miłe dla nas fakty stagnacji wymiany handlowej i raczej bezperspektywia. Tym bardziej, że – jak sami mówili – w Bonn nie zawsze rozumie się polską specyfikę i ma się utarty pogląd na stosunki oficjalne.
Najbardziej szokujące wrażenie uczyniło na mnie spotkanie w centrum “Interpressu”, gdzie dwaj faceci z MSZ-tu referowali dokument (opatrzony napisem “poufne”), co komu wolno, a co nie wolno pisać o wizycie lub jak ją obsługiwać. Znowu cofnięto się do lat minionych, kiedy ingerowano w każde słowo. Gdybym chciał lub musiał (na szczęście byłem przypadkowym gościem) słuchać takich instrukcji, które regulują nawet wielkość zdjęcia Genschera w gazecie i zabraniają własnej sprawozdawczości o przebiegu wizyty, to nie mógłbym napisać ani jednego komentarza, biegając pokornie w Aleję Szucha i uzgadniając swoje poglądy. Nazwałem ów briefing dosadnie “weselem dinozaurów”, gdyż widać było jak faceci cieszą się, iż mogą wreszcie kimś podyrygować. A słuchano tego bez słowa protestu – ale chodziło oczywiście o przedstawicieli dzienników stołecznych.
Na powitalnym cocktailu w pałacyku na Foksalu miałem okazję porozmawiać z Bertholdem Beitzem, który zresztą popędziły z Wolffem von Amerongenem do opery. Pełnomocnik generalny koncernu Kruppa skarżył się na związki zawodowe, które protestują przeciwko zamyka stalowni Rheinhausen pod Duisburgiem, a podczas demonstracji robotnicy wtargnęli do osławionej willi Hügel w Essen.
Beitza poznałem w 1982 roku, kiedy przebywałem w Niemczech zachodnich z grupą dziennikarzy. Podejmował nas wtedy kawę w pięknych porcelanowych filiżankach i opowiadał niestworzone rzeczy o swoich kontaktach z wielkimi tego świata. Jeździ przecież stale do Waszyngtonu i do Moskwy, znał wszystkie po kolei ekipy i podejmowany bywał z szacunkiem na Kremlu jako rasowy kapitalista.
Najciekawsze były jego wspomnienia z Polski. Beitz był treuhänderem spółki naftowej Galizien w Krośnie czy Stanisławowie i tam zachowywał się ponoć bardzo przyzwoicie jako niemiecki cywil. Siostra Gomułki(8) – jak twierdził – szyła suknie dla jego żony, zaś w domu kręcił się wtedy syn “Wiesława”. (“Czy ten mały chłopiec – bodaj Strzelecki – jest jeszcze ministrem?” – pytał nas, mając na myśli wiceministra handlu zagranicznego, syna Gomułki, który zmienił nazwisko). Pamiętam też, że każdy z odwiedzających Beitza dziennikarzy, a było nas zaledwie pięciu, otrzymał później specjalną pocztą do domu wspaniałą paczkę gwiazdkową dla “załagodzenia” polskiego kryzysu. Zapewne, jak wszystkim wtedy, odliczono mu to z podatków, ale było to szalenie miłe.
To się działo w niedzielę – 10 stycznia – wieczorem po przylocie ministra Genschera i towarzyszących mu osób. Nazajutrz ambasador urządziła przyjęcie dla dziennikarzy polskich i zachodnioniemieckich w “Bazyliszku”. Zjawili się w komplecie wszyscy – ci z oficjalnych i nieoficjalnych środków przekazu, czyli a szeregów opozycji. Przyszedł Stefan Kisielewski, ale – jak zwykle – pił za dużo i powtarzał się. Ale w tym wieku i po tragedii z synem, trzyma się doskonale. Widziałem też Fikusa i Onyszkiewicza. Towarzystwo by raczej męskie, ale Kazio Baranowski nie omieszkał przyprowadzić swojej żony (nieproszonej) na bezpłatną wyżerkę.
Wreszcie clou uroczystości odbyło się w pałacyku w Jabłonnej, gdzie formalnie rzecz biorąc Genscher z małżonką wydawali przyjęcie na cześć min. Orzechowskiego. Tłok był olbrzymi, gdyż obok oficjeli ściągnęli przedstawiciele świata artystycznego i dyplomaci. Zabawne, kiedy oficerowie Bundeswehry stali w karnym szeregu do stołów z jedzeniem, kiedy inni goście podchodzili z boku; nikomu zresztą nie przeszkadzając. Atmosfera była sympatyczna, ale nie ma to raczej nie wspólnego z załatwianiem spraw polsko-zachodnioniemieckich, które układają się nadal nie najlepiej. Oczywiście brakuje koncepcji z polskiej strony, która upiera się przy drobiazgach, wraca do spraw, zdawałoby się, załatwionych i czeka tylko na kredyty – nierealne dla bankruta.
Jeden z dziennikarzy, którzy przebywali przed laty w Bonn, przypomniał sobie, jak Tadeusz9 na jakiejś konferencji, kiedy wreszcie po długim oczekiwaniu ogłoszono pozytywny komunikat, rzucił wspaniałe bon mot, podchwycone przez wszystkich obecnych: “Seit 5.54 wird zurückgeküsst”. Ale do pocałunków wciąż jeszcze daleko, chociaż były już “kamienie milowe”, gierkowskie i zapewnienia o różnych “przełomach”.
Genscher zrobił sobie zdjęcie pamiątkowe a Danielem Olbrychskim, którego otoczyły panie, jako idola filmowego.
Wreszcie ostatniego dnia odbyła się konferencja prasowa Genschera w “Interpressie”. Obyło się bez sensacji. Gość ominął kwestie drażliwe (podniesione przez Renatę Maresh), ale też nikt z polskich dziennikarzy nie rzucił żadnego wnikliwego pytania. Zobaczymy, co z tej wizyty wyniknie kiedy kanclerz Helmut Kohl /lub prezydent Weizsäcker/ przyjedzie do Polski.
Napisałem komentarz pod trochę dziwnym tytułem “Czekając na wiatr”, gdzie wspominałem też o rozmowach Genschera z Wałęsą. O dziwo, cenzura nie zaczepiła tego nazwiska, chociaż dotychczas unikano w polskiej sprawozdawczości takiej wzmianki. Z pewnością “Tygodnik Powszechny” o tym wspomni, ale tylko on. Minister boński zrobił zresztą ukłon pod adresem wszystkich możliwych sił nad Wisłą: wizytował wszystkich prominentów, odwiedził Prymasa Glempa i przyjął Wałęsę, złożył wieniec na grobie Nieznanego Żołnierza i księdza Popiełuszko, a także na grobie żołnierza niemieckiego z I wojny światowej pod Sochaczewem. Był też z żoną na Zamku Królewskim, gdzie ofiarował saską komodę zabytkową (instrukcja facetów z MSZ: nie piszcie o tym, bo to może pochodzić z kradzieży w Polsce), a także odwiedził w Niepokalanowie celę ojca Maksymiliana.
Tym razem nie pozmawiałem z Genscherem, natomiast w 1981 roku przypominam sobie krótkie tet-a-tet z nim w ambasadzie przy bigosie. Były to właśnie przełomowe dni po marcowych zajściach w Bydgoszczy, kiedy po salonach biegał Andrzej Wajda i siał niepokój wieścią, że pobity przez milicję Bartoszcze zmarł w szpitalu. Nie dostrzegłem, żeby taka informacja zepsuła apetyt Genscherowi. Zbyt wytrawny z niego dyplomata, a może po prostu zbyt głodny polityk.
Krytykując innych zastanawiam się, czy ja kiedykolwiek popisałem się odwagą publicystyczną. Z pewnością nie, ale staram się o zachowanie dystansu. I chodzi mi o dystans, a nie o dyspozycyjność. Zresztą istota problemów polsko-niemieckich jest zbyt skomplikowana, aby tylko gładzić jedną stronę. A może, jak pisał kąśliwie jeden z aforystów “nie mieć żadnej myśli i potrafić ją wyrazić, to droga, jak się zostaje dziennikarzom”?
Jerzy Nowakowski
- Zygmunt Lichniak. 1925-2015. Debiutował na łamach tygodnika „Dziś i Jutro” jako krytyk literacki. W latach 1958–1960 był redaktorem naczelnym miesięcznika „Życie i Myśl”. Był także redaktorem Instytutu Wydawniczego „Pax” oraz kierownikiem Wydziału Kultury Stowarzyszenia „Pax”. W latach 1983–1990 pełnił funkcję naczelnego redaktora tygodnika „Kierunki”.
- „Kierunki”, tygodnik kulturalno-społeczny, wydawany w latach 1956–90 przez Stowarzyszenie „Pax” w Warszawie; kontynuacja tygodnika „Dziś i jutro”; problematyka religijna, społeczna, kulturalna, polityczna (m.in. propagowanie orientacji Stow. „Pax”); redaktorzy naczelni, m.in.: M. Wrzeszcz (1965–71), A. Radajewski (1977–83), Z. Lichniak (1984–90).
- Krystyna Kazimierska: wicedyrektor cenzury w Okręgowym Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie. Głównie zajmowała się prasą katolicką.
- Chodzi o Ładysława Piaseckiego. Syn Bolesława Piaseckiego. Ur. w 1961 roku. W latach 80-tych publikował w pasie paxowskiej. Ostatnio zasłynął jako biznesmen z niejasnymi powiązaniami. Z Interpelacji poselskiej nr 28905 (z roku 2019) Izabelli Leszczyn do prezesa Rady Ministrów w sprawie niepokojących informacji dotyczących sytuacji w firmie MASKPOL SA: W 2017 r. w ramach czystki w spółkach Skarbu Państwa i desantu partyjnych działaczy, którego symbolem stało się powołanie Bartłomieja Misiewicza do Rady Nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej, odwołano wieloletniego prezesa MASKPOL-u Krzysztofa Dędka. Zastąpił go przedsiębiorca Ładysław Piasecki z Warszawy – syn założyciela PAX-u Bolesława Piaseckiego. W listopadzie 2018 r. dowiedzieliśmy się o kolejnej zmianie na stanowisku prezesa firmy MASKPOL. Ładysława Piaseckiego zastąpił Jakub Banaś. Media podają, że jest on synem wiceministra finansów i szefa KAS Mariana Banasia. W ostatnim czasie, w ramach wykonywania obowiązków poselskich na terenie powiatu kłobuckiego, spotykam się z licznymi głosami zaniepokojenia o funkcjonowanie firmy MASKPOL. Obawy wydają się być zasadne: podczas rządów koalicji PO-PSL spółka była całkowicie pozbawiona jakichkolwiek wpływów politycznych, obecnie natomiast na organizowanych przez firmę imprezach doskonale bawią się czołowi politycy PiS w regionie, na czele z posłami, senatorami i posłami do Parlamentu Europejskiego, czym spółka szczyci się na swojej stronie internetowej.
- Chodzi o cykl stałych felietonów Jerzego Nowakowskiego “Na zachód od Łaby”.
- Mathias Rust (ur. 1 czerwca 1968 w Wedel) – niemiecki pilot, który w 1987, mając wówczas 19 lat, przeleciał wypożyczoną Cessną 172 (oznaczenie D-ECJB) z miejscowości Uetersen (około 30 km na północny zachód od Hamburga) poprzez Helsinki w Finlandii do Moskwy. Był wielokrotnie wykrywany przez obronę powietrzną ZSRR, a nawet przechwycony przez dwa myśliwce z lotniska w mieście Tapa (dziś Estonia), ani razu jednak nie padł rozkaz zestrzelenia go. Paraliż decyzyjny radzieckiej obrony przeciwlotniczej oraz irracjonalność zaistniałej sytuacji spowodowały, że udało mu się dolecieć do Moskwy, gdzie wylądował na moście Bolszoj Moskworieckij tuż obok Placu Czerwonego i Kremla. Po wylądowaniu został aresztowany przez KGB i skazany na 4 lata ciężkich robót (faktycznie odsiedział w więzieniu nieco ponad rok).
- Zenon Komender, ps. Wacław Tomczyński, Zaremba, Dobosz (1923 – 1993) ekonomista, polityk, publicysta. Zastępca przewodniczącego Rady Państwa (1985–1989), wiceprezes Rady Ministrów (1982–1985), minister handlu wewnętrznego i usług (1981–1982), poseł na Sejm PRL V, VI, VII, VIII i IX kadencji, uczestnik obrad Okrągłego Stołu.
- Chodzi o Ludwikę Paczosową, w lipca 1961 zginęła w czasie pożaru w Krośnie.
- Chodzi o Tadeusza Nowakowskiego, brata autora wspomnień. Pisarza i redaktora Radia Wolna Europa.