Nigdy nie myślałam, że opuszczę rodzinny kraj. „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” pobrzmiewały mi w głowie echa Roty. W duchu potępiałam znajomych, którzy w latach siedemdziesiątych wyjeżdżali na wycieczki z Orbisem i nie wracali do kraju. Albo takich, którzy zostawali na zagranicznym kontrakcie, czy na stypendium naukowym. „Zdradził swoją Ojczyznę! Przaśną, głodną i niekolorową, ale naszą” – myślałam.
Zostałam w Szwecji przez przypadek. Wyjechałam z Kraju w noc z 12 na 13 grudnia pamiętnego roku 1981, kiedy ogłoszono stan wojenny. Ileż to już lat temu? A ja pamiętam to dokładnie. – Zima otuliła białą kołdrą niemal całą Europę. Była to już trzecia z kolei PRAWDZIWA ZIMA; pełna zasp, zawiei, zasypanych dróg. Ludzie z sarkazmem mówili: „Te mrozy to widomy znak efektu cieplarnianego!” Klimat nam się ociepla…
Mieszkałam na szóstym piętrze w mieszkaniu wygospodarowanym ze strychu. Okienka, umieszczone przy podłodze, wychodziły w jednym pokoju na ulicę Ogrodową, w drugim na tyły sądów. Była to „pracownia plastyczna z aneksem mieszkalnym”. Taką nazwę podano w przydziale, który dawał prawo do zaadaptowania strychu na pracownię i mieszkanie. Tę przebudowę robił Pan Janeczek z ekipą (nigdy nie dowiedziałam się, jak miał na nazwisko). Gdy już zamieszkaliśmy był na każde zawołanie i stał się przyjacielem domu. Czasami wpadał tylko pogawędzić i wypić kieliszek koniaczku. Często zmieniał uszczelki w kranach, naprawiał nawet kanalizację. Gaz leniwie dochodził na szóste piętro i dlatego piecyk w łazience od czasu do czasu wymagał reperacji. Najczęściej wysiadała membrana. Wiadomo, że w latach siedemdziesiątych części do piecyków (a także same piecyki) były „zdobywane”. Sprzedawcy nie mieli problemów z zalegającym towarem. Szły jak ciepłe bułeczki. Pan Janeczek zawsze umiał zdobyć dla nas tę czułą część. Później dowiedziałam się, że miał opracowany cały system obsługiwania przyjaciół. Był on zupełnie inny od tego, który stosował dla mniej znanych klientów. Potrafił wymontować dobrą membranę u „normalnego klienta” i zamontować ją u nas, a klientowi zamontować tę naszą nadpsutą. Do wypieszczonej przeze mnie wanny z reguły wchodził w zabłoconych gumiakach. Gdy raz spadł mu francuski klucz uszkadzając przy tym glazurę, zaklął tylko szpetnie, ale nie przeprosił. Miał swój honor! Był artystą improwizacji. Pięć razy podginał jakąś rurkę do gazu, za każdym razem wychodząc z domu i znikając na kolejne pół dnia.
Pewnie dlatego przeżyłam w Szwecji absolutny szok, gdy Sven – osiedlowy pan Złota Rączka – przyszedł, by w naszym mieszkaniu wymienić umywalkę. W przedpokoju zdjął buty i w nieskazitelnie białych skarpetach wszedł do łazienki. Zanim zabrał się za robotę siadł na posadzce i oparty plecami o wannę nic nie mówiąc gapił się na podłączenia starej umywalki. Trochę to trwało. Gdy próbowałam coś mu zasugerować popatrzył na mnie karcącym wzrokiem i przyłożył palec do ust. Zrozumiałam, że mam mu nie przeszkadzać. On myślał! Po chwili wstał, wziął wymontowaną umywalkę, ubrał buty i bez słowa wyszedł. Nie było go jakiś czas. Zobaczyłam przez okno, że otworzył swój samochód (który zmienił się w warsztat) i coś tam majstrował. Po chwili wrócił z nową umywalką, pękiem rurek powyginanych pod różnymi kątami i… szufelką ze szczotką. Szybko zamontował wszystkie rurki i umywalkę. Ani razu nie potrzebował czegoś zmieniać, nie wyskakiwał po zapomniany detal. Po skończonej pracy pozamiatał za sobą i powiedziawszy: Hej då! – wyszedł.
To było jedyne co przez cały czas powiedział do mnie. – Zimny Szwed! My jesteśmy zupełnie inni – pomyślałam wtedy. – Oni, gdy przeklinają, powiedzą przeciągając samogłoskę „a” „FAAAAAN!” – czyli odpowiednik „Do diaaabła!” I to jest dla nich straszne przekleństwo! Bo imienia diabła nie wypowiada się głośno! Brak jest u Szwedów przekleństw z podtekstem seksualnym, jak na przykład powszechna w Polsce ku….a. Przez to niektórym Polakom wydają się nudni i bez poczucia humoru.
Przypomniało mi się jak raz jechałam w Warszawie taksówką z taryfiarzem, który cały czas wygłaszał monologi Wiecha. Nawet był w tym dobry. Siedziałam spięta, ponieważ jadąc łamał wszystkie możliwe przepisy ruchu drogowego. Gnał jak na złamanie karku. Nagle gwałtownie zahamował! Jakaś kobiecina, na oko wieśniaczka, omal nie wpadła mu pod samochód. Odkręcił korbką szybkę i bluznął: – Ty stara kurwo! Obyś w PRL-u żyła pięć lat bez znajomości! O! Jakże to przekleństwo było wtedy prawdziwe.
Anna Winner