Dopiero teraz dotarła do mnie wiadomość, że w czerwcu tego roku zmarł w Warszawie poeta, krytyk literacki, dziennikarz Leszek Żuliński. Utalentowany, ze skomplikowanym życiorysem.
Poznałem Leszka w latach 90-tych, za pośrednictwem mieszkającego w Uppsali (zmarłego niedawno) Aleksandra Zorkrota. Żuliński i Zorkrot znali się od wspólnych studiów na Uniwersytecie War-szawskim. Spotkaliśmy się w Warszawie, gdzie mu wręczyłem wydane wówczas w moim wydawnictwie książki Zorkrota i Michała Moszkowicza. O Moszkowiczu słyszał i znał jego dwie książki, które w stanie wojennym ukazały się w Polsce w podziemnych wydawnictwach. Obiecał napisać recenzje i napisał: pełne entuzjastycznego zachwytu dla twórczości Moszkowicza i dla niedocenianego wówczas w Polsce literackiego życia Polonii szwedzkiej. Przekazywałem później Leszkowi niemal każdą książkę wydawaną wówczas przez moje sztokholmskie Wydawnictwo Polonica, przejmował je z zadowoleniem, wielokrotnie recenzując.
Gdy się poznaliśmy, Żuliński pracował (chyba jako sekretarz redakcji) w “Wiadomościach Kulturalnych”, wówczas nowym tygodniku kulturalno-społecznym (ukazywał się w latach 1994-1998 i nawiązywał do tradycji przedwojennych “Wiadomości Literackich”), którego redaktorem naczelnym był K.T.Toeplitz. Pismo miało wyraźnie lewicowy charakter, ale było ciekawe i otwarte również dla ludzi, którzy daleko byli od lewicy. Toeplitz (dobry dziennikarz, ale wątpliwej konduity, wobec którego miałem uzasadnione zastrzeżenia) i Żuliński zaproponowali mi współpracę. I tak znalazłem się w stopce redakcyjnej jako korespondent ze Skandynawii. Trwało to krótko, bo pismo zostało zlikwidowane. Wśród autorów gromadziło znanych wówczas dziennikarzy i literatów, m.in. Koźniewskiego, Sadkowskiego, Leszka Bugajskiego. Wiele lat później, z archiwów Instytutu Pamięci Narodowej można było wyczytać, że i Toeplitz i Koźniewski i Sadkowski byli tajnymi współpracownikami SB…
Po likwidacji “Wiadomości” Żuliński przez pewien czas pracował w piśmie “Auto-Moto-Sport” (chyba tylko po to, by się utrzymać), a w 2000 roku rozpoczął pracę w Telewizji Polskiej na Woronicza, w TVP Polonia. Ale też nie trwało to długo. Okazało się bowiem, że i jego nazwisko znalazło się na Liście Wildsteina. Według zasobów archiwalnych Instytutu Pamięci Narodowej od 24 października 1974 roku do 22 stycznia 1990 roku był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa ps. „Jan”, specjalizował się w rozpoznawaniu „antysocjalistycznej działalności środowiska młodoliterackiego”. O jego agenturalnej współpracy ukazało się kilka opracowań, między innymi pisała o nim Joanna Siedlecka w książce “Kryptonim “Liryka”, Bezpieka wobec literatów” (Warszawa 2009). Ujawnione dokumenty stawiały go w bardzo złym świetle. Żuliński z Telewizji wyleciał i zaszył się w swoim podwarszawskim domu.
Informacje o jego współpracy z SB przyjąłem z żalem, bo wydawał mi się człowiekiem sympatycznym i pełnym dobrych intencji, a przede wszystkim szczerze oddanym literaturze i promowaniu literatury. Nic jednak nie usprawiedliwia jego donosów, które pisał na swoich kolegów literatów.
Żuliński był autorem ponad 30 książek: dobrych tomików literackich i oryginalnej krytyki literackiej. Szczególnie interesowała go poezja młodych i debiutujących autorów, którym często wystawiał pochlebne recenzje, promował też literaturę, która współcześnie powstawała na emigracji. Był jurorem wielu konkursów poetyckich, autorem ponad 30 tysięcy publikacji prasowych.
Nie wiadomo co bardziej zostanie w pamięci po nim: czy ta dziennikarska pasja promotora polskiej literatury, czy wstydliwa współpraca donosiciela na własne środowisko? Złe wybory w życiu niosą za sobą konsekwencje. Pod koniec życia Leszek Żuliński musiał zmierzyć się ze swoim życiorysem. Tak pisał na internetowym wydaniu “Salonu Literackiego”:
To były okropne czasy. Po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie (rok 1976) z roku na rok atmosfera gęstniała. Żyło się podle i trzeba było być ortodoksyjnym komuchem, by robić dobrą minę do złej gry. Po odwołaniu stanu wojennego odszedłem z Krajowej Agencji Wydawniczej, bo Kazimierz Koźniewski zaproponował mi objęcie działu literackiego w nowopowstającym tygodniku „Tu i teraz”. Zorganizowałem sporą paletę współpracujących pisarzy, choć tygodnik był lewicowy, a więc nie wszystkim przypadający do gustu. Ale moim zdaniem materiały publikował ciekawe. Po niecałych czterech latach generał Jaruzelski zawezwał Koźniewskiego do siebie i oznajmił mu: „Towarzyszu Redaktorze, Wasz tygodnik zbyt rzadko przetykany jest czerwoną nicią”. I to był nasz koniec.
Tamte lata były najgorsze w moim życiu. Trzymałem się lewicy, bo w nią nieustannie wierzyłem. O pewnych szczegółach dowiecie się z książki pt. „Rozmowa”, którą napisałem w duecie z Cezarym Sikorskim.
A wtedy? Wtedy wszystko skończyło się w mojej branży dezintegracją środowiska literackiego. Część z nas nie podniosła ręki na ówczesne państwo, druga część poszła na całość. Gdy wszystko się wyciszyło, ze Związku Literatów Polskich wyłonił się duży odłam, z którego powstało Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Oba związki do dzisiaj są nie tyle antagonistyczne, co – powiedzmy – mało zaprzyjaźnione. Stare podziały niosą nadal konsekwencje, odbijają się czkawką. Musimy po kolei powymierać, żebyście Wy, młodsi, żyli już bez tamtego ciężaru.Czy mam katza moralnego za tamte lata? Tak, w dużej mierze mam, ale dzisiaj chyba zachowałbym się tak samo. Byłem oportunistą, jednak nie z wyrachowanej kalkulacji, a dlatego, że należałem do tej ogromnej przecież grupy Polaków, którzy bali się solidarnościowej rewolucji. Dzisiaj żyjemy w innej Polsce. Nie pozbawionej problemów, lecz nigdy nie życzę Wam, byście stanęli przed dylematami, które nam – po obu stronach barykady – psuły życie.
Ostatni raz miałem kontakt z Leszkiem Żulińskim w 2008 roku. Przestał się odzywać i dopiero później poznałem przyczyny.
Tadeusz Nowakowski