Gramofon i ja

Trzeba starości aby pokochać swą młodość. Aby docenić i zrozumieć. Starość użycza nam swobody myślenia, bez obciążeń jakimi byliśmy obarczeni lub jakie sami powodowaliśmy w okresach wzmożonej aktywności.

Porzucamy wiele marzeń, ambicje dotyczące  kariery, dążenia do „odnalezienia się” w świecie. Nie zaprząta nas już praca zarobkowa ani sukcesy z nią związane, zakładanie rodziny, rodzenie dzieci i wysiłki nad zapewnieniem im pozytywnego startu życiowego. Wiele, wiele spraw męczących, trudnych czy radosnych opuszcza nas. Jedni cieszą się z tego powodu, inni cierpią, nie mogą znaleźć się w nowej sytuacji i cierpią. Zapominają, że życie przed emeryturą też często przysparzało im dużo cierpień. Cierpienie jest jednym z elementów życia i towarzyszy nam przez wszystkie jego stadia. Sztuką jest nie ulec destrukcyjnemu działaniu przygnębienia. Nie wszystkim to się udaje. Najlepiej radzą sobie poeci, którzy bezwiednie lub całkiem świadomie mają cierpienie za pożywkę do swej twórczej pracy. Wtedy cierpienie nabiera wyjątkowego znaczenia, staje się czymś niewymownie pięknym, nasyca przestrzeń atmosferą podniecenia i uniesienia, wiedzie duszę człowieczą na wyższe sfery duchowej egzystencji; tak bliźniaczej wzruszeniom jakie daje przeżywanie wielkich utworów muzycznych czy nawet wspaniałych widoków.

Człowiek potrafi wszystko przetworzyć na swój użytek. Jeśli chce, ma siły i cierpliwość; lecz najpierw powinien poznać siebie dokładnie i uwierzyć w swoje możliwości. Poznawanie siebie w wieku już nazbyt dojrzałym nie przynosi wiele pożytku, ale może wyjaśnić wiele zagadek z którymi borykaliśmy się przed laty. Może być przydatne dla potomnych albo dla własnego sumienia. Na ironię losu, proces poznawania siebie samego, tak ważny w wieku młodzieńczym, jest zaburzany przez czynniki zewnętrzne, które atakują bezlitośnie ze wszystkich stron i prowadzą do spaczania charakterów. Młodość nie ma czasu na analizy, skupienie nad własnym jestestwem. Nawet jeśli,…w moim przypadku, warunki spokoju, samotności i bliskich kontaktów z naturą stwarzały możliwość poznania siebie samej, to dziś uważam że nie udało mi się dokonać tego jak należy. Wszyscy jako młodzi jesteśmy zwróceni na zewnątrz i nie wnikamy głębiej w tajniki własnej natury. Jeśli coś formuje się w nas, coś rośnie, coś się tworzy…..to w większości nie zdajemy sobie z tego sprawy, albo wstydzimy się i nie traktujemy siebie na serio. Dużo winy ponoszą dorośli, rodzina, otoczenie czy szkoła. Bardzo często jesteśmy „niepoważni”, „nie godni zaufania”, „niesprawni”. W hierarchii rodzinnej dzieci zajmują najniższą pozycję. Nawet jeśli są rozpieszczane to nie unikną zderzenia  ze światem dorosłych, który im mówi, że mało wiedzą, mało umieją, nie mają doświadczenia itp. itp. Często spotykają się z poniżaniem, ironią lub w najlepszym wypadku pobłażaniem. Mały człowiek czuje się tak jak rekrut, który znalazł się w wojsku bez swojej woli. Od najmłodszych dni jest podporządkowany osobom dorosłym i uzależniony od nich. Dorośli tworzą twój obraz, czasem zupełnie odmienny od prawdziwego. Próby kształtowania osobowości dziecka według własnych wzorów mogą powodować zaburzenia w mowie jak jąkanie się, złe wyniki w nauce, nerwowość, nadmiar kompleksów a nawet agresję. Ukryte zmiany trudno jest zauważyć. Dlaczego, więc, tak bardzo tęsknimy za swoją młodością? „I srebro i złoto. To nic chodzi o to by młodym być. Więcej nic”;  – wyśpiewujemy, wzdychamy, wspominamy, gdy zaczyna  dopadać nas starość. Zapominamy  złe chwile, wybaczamy, obracamy w humor niektóre zdarzenia albo własne potyczki. Młody człowiek dysponuje ogromnym ładunkiem energii życiowej, posiada sprawne młode ciało, ma świadomość tego że życie stoi przed nim (nią) otworem aby realizować swe plany. Młodość potrafi kochać, głęboko i szczerze. Potrafi łakomie i bezkrytycznie pożywiać się marzeniami. Okres młodości to okres marzeń. Nie wszystkie się urzeczywistnią, ale samo przeżywanie marzeń pozostaje w pamięci jako uroki młodości. Podobno najpiękniejsze, albo ważne, są dni których jeszcze nie znamy. Miał rację Marek Grechuta. Młodzież wędruje przez swój wiek w chmurach marzeń a my dorośli i starzy zazdrościmy im nawet tych które się nie sprawdziły. Jak tu nie kochać młodości, jak tu nie chronić młodzieży, skoro jest solą  i glebą narodu. Tacy co nazywają się mądrymi i mamią nieprzemyślanymi hasłami, wysyłając na przegrane pozycje, na niechybną śmierć – tacy nie kochają młodzieży. Mają śmiałość ofiarowywać najdroższe skarby za chwilę chwały, za źle pojęty honor. Zamieniać życie na tysiące mogił. Zubożyć własny naród i kraj. Nie trudno wyobrazić sobie jaki mocny start miałaby nasza Ojczyzna po wojnie, gdyby ci co polegli mieliby szansę budować i rozwijać Kraj wraz z całym narodem. Pomimo narzuconej „opieki” za strony dużego brata. Teraz upamiętniamy naszych bohaterów, budujemy im muzea i miejsca pamięci bo nie chcemy i nie powinniśmy zapomnieć. Obecna młodzież też powinna pamiętać i czcić ich bohaterstwo. Nie usprawiedliwiać jednak tych co wysłali powstańców na śmierć, co zwodzili pomocą w walce, co zachęcali do walki, choć nie trudno było przewidzieć skutków powstania w Warszawie. Trzeba szanować własne życie i innych i stawać do walki tylko wtedy gdy istnieją ku temu rzetelne podstawy. Nikt nie kwapił się ugasić żaru zanim zamieni się w ogień. Wiem,.. to łatwo teraz  radzić. Wiem dobrze co się czuje podczas wojny, wtedy panuje jakieś ogólne podniecenie i napięcie.

Byłam w Warszawie w 1942 roku i pamiętam łapanki na ulicach, rozstrzeliwanie, aresztowania, wywożenie ludzi do obozów koncentracyjnych i do przymusowej pracy na terenie Niemiec. Nienawiść do okupanta była ogólna, podziemie już wtedy szykowało się do powstania. Wtedy młodzieżą kierowała chęć odwetu za uciemiężenia, za poniżenia. W tym czasie mój młodszy kuzyn zaginął bez wieści po wyjściu na ulicę a jego starszy brat wymykał się po godzinie policyjnej na miejsce zbiórki gdzie oczekiwano na „zrzuty”. Mój ojciec był więziony na Pawiaku. Rozumiałam bardzo dobrze co się czuje w takich sytuacjach, sama czułam co cała polska młodzież. Było to jednak irracjonalne uczucie. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Podsycano ten iskrzący się żar ulotkami, obietnicami, szczerze mówiąc, mini zrzutami i to przez ludzi, którzy posiadali w Polsce przedwojennej władzę i zwiali już w pierwszym dniu wojny. Nie stawiali żadnego oporu, nie mieli żadnej strategii obrony Polski? Czyżby wiedzieli, że Polska przegra wojnę Niemcami? Nawet byli tacy przywódcy wojskowi co też uciekli i pozostawili swych żołnierzy zupełnie zdezorientowanych i zrozpaczonych. Tak, zrozpaczonych.  Przy kawkach, herbatkach, spotkaniach, naradach, wewnętrznych intrygach, żyli w luksusie i mieli czelność podniecać do boju tych zgnębionych, żyjących z dnia na dzień, prześladowanych przez okupanta rodaków. Chronili swego „immunitetu” jak oka w głowie. Chwilami wydaje mi się że jakieś złe siły były (oby nie teraz) sprzysiężone przeciwko Polsce. Spisek? Albo straszliwa głupota. Dlaczego nikt nie podjął się wtedy zadania aby dokładnie zbadać sytuację i przekazywać bardziej mądre wskazówki do Polski i do Warszawy. Przynajmniej ci tam w Londynie powinni byli choć na tyle się przysłużyć. Przecież mieli polskie pieniądze (złoto), opiekę Londynu, a koszta ulotek czy rzetelnych kurierów itp. nie wymagały wielkich sum. Tragiczna śmierć gen. Władysława Sikorskiego pod Gibraltarem jest z pewnością związana z wielką i smutną tajemnicą. To on, wnioskuję, chciał ratować Warszawę, jej młodzież i Polskę. W 1941 roku nawiązał kontakty ze Związkiem Radzieckim, zginął w niezrozumiałym wypadku samolotowym w 1943. Gdyby żył, może losy Warszawy potoczyłyby się inaczej w sierpniu 1944 roku. Dlaczego zginął ten, który chciał zapobiec następnej wielkiej tragedii. A komu zależało by zginął. Nie warto ukrywać prawdy, należy czynić wszystko aby została ujawniona. Tymczasem ogłupia się naród i hamuje rozwój mądrego myślenia. Nie jestem przeciwniczką zbrojnej walki, ale uznaję jej konieczność tylko w takim wypadku gdy jest dobrze umotywowana, daje szanse na zwycięstwo i jest obronnie konieczna. W przeciwnym razie nie wolno podejmować walki.

Może dziwić kogoś dlaczego temat ponad 60-cio letniej historii łączę z moją osobą i…… z gramofonem. To Czas pomieszał wszystko razem i zespolił.

Najpierw trochę o historii która nigdy nie umiera i towarzyszy wszystkim pokoleniom. Ma ona ogromne dydaktyczne znaczenie. Nie powinna apoteozować postaci historycznych ani wyrażać opinii o zdarzeniach lub ludziach. Moim zdaniem przekazywanie historii z czasów  II wojny światowej jest nadal w wielu wypadkach nierzetelne. Buduje się opinię narodu podsycając do nacjonalistycznych tendencji, nazywając to patriotyzmem. Podręczniki do historii powinny obiektywnie i „bezwzględnie” przekazywać fakty i nic więcej. Wolność do apoteozowania postaci czy faktów, do swobodnych interpretacji w tym zakresie mają poeci, kompozytorzy, producenci teatralni czy filmowi a nawet powieściopisarze. Licentia poetica  zezwala na wiele.

Po drugie. Mam w pamięci obraz czternastoletniej dziewczynki, która po wizycie w Warszawie 1942 roku, prowadziła dyskusje ze swoją matką i prosiła aby zezwoliła jej na wstąpienie w szeregi wileńskiej partyzantki lub na ponowny wyjazd do ojca do Warszawy po to aby włączyć się do walki podziemnej. Raz śni, że kuzyn Władek zabiera ją do swego oddziału partyzanckiego, uczy się strzelać i wraz z całym oddziałem ukrywa się w lasach. Przygotowują zasadzki na przejeżdżających Niemców, prowadzą walki. Gotowa jest nawet umrzeć za Ojczyznę (młodym wydaje, że nawet jak umrą to będą żyli nadal). Nie chce być zwykłą dziewczynką, marzy jej się rola bohaterki. Innym razem jest znów w Warszawie.

Razem z kuzynem Wackiem biorą udział w przygotowaniach do walki powstańczej. Jest razem z innymi młodymi, jest jedną z nich. Chce pomścić śmierć i prześladowania swego narodu. Będzie walczyć jak inni swoi aż do zwycięstwa nad zaborcą. Takie piękne były te marzenia. Tymczasem matka postanowiła ratować córkę i syna i siebie przed zbliżającym się do Wilna frontem i sowieckimi wojskami. Wywiozła dzieci daleko w bezpieczniejsze miejsce. Dziewczynka, w swojej naiwności, ciągle pytała matkę nieśmiało kiedy pojadą do Warszawy. Wkrótce nie było już takiej możliwości – 1sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie. Tak wyglądają wspomnienia o nieziszczonych marzeniach czternastoletniej dziewczynki, o bohaterstwie matki, która nauczona doświadczeniem postanowiła uratować swe dzieci przed śmiercią lub wywózką  na Sybir. O dziewczynce z tamtych dni, która nie mogła wybaczyć  matce tego że sprzeciwiała się urzeczywistnieniu jej marzeń. Dziewczynka była „zielona” jak jej rówieśnicy na ulicach Warszawy. Piękne, młodzieńcze marzenia nią kierowały, nie rozum. Marzenia których urok i wartość polegały na tym, że się nie sprawdziły! W przeciwnym wypadku niosłyby śmierć.

Po trzecie. Dopiero teraz, w okresie mojej konkretnej starości, udało mi się odpowiedzieć na pytanie: co sprawiło, że stałam się poetką i pisarką. Podczas miłej rozmowy na miłym spotkaniu z racji uroczystości rozdawania nagród, padło pytanie dotyczące właśnie tego zagadnienia: co się przyczyniło albo wprost dlaczego zaczęłam „pisać”. Nie wiedziałam jak mam odpowiedzieć na takie pytanie. Czy chodziło o studia? Nie studiowałam literatury. Czy jakiś pisarz albo jakieś dzieła literackie miały wpływ na mój literacki rozwój. Do dziś bliski mi jest Adam Mickiewicz (gdy uciekaliśmy przed frontem wojennym to ukryłam w plecaku, kosztem innych rzeczy, książkę z dziełami tego poety), kocham Jana Kochanowskiego,  interesował mnie Norwid, Orzeszkowa, Konopnicka, Sienkiewicz, Prus a nawet Bracia Grimm i….. Czy oni  wszyscy byli moimi nauczycielami? Nie wiedziałam co powiedzieć. Zdaje się że nieśmiało wymieniłam A. Mickiewicza. Chyba towarzystwo oczekiwało czegoś innego ode mnie. Studiów uniwersyteckich? Moje politechniczne nie pasowały do obrazu poetki i pisarki. Na szczęście pytania ustały. Po powrocie do domu zaczęłam zastanawiać się nad moją pasją poetycko-pisarską. Nie znajdowałam lepszego wyjaśnienia jak wpływ natury, jej piękno i tajemniczość, na moje wrażliwe usposobienie. Musiałam przyjąć takie wyjaśnienie, gdyż nie miałam innego. Do czasu. Podczas ubiegłorocznego Konkursu Chopinowskiego (Szopenowskiego), emitowanego w Telewizji Polonia, nie mogłam oderwać się od telewizora. Przesłuchałam wszystkie koncerty, płakałam ze szczęścia, unosiłam się pod sufit, nuciłam. Nie było mnie, utonęłam w muzyce. Kocham muzykę. MUZYKE, nie krzyki! Może być dawna, nowoczesna, lekka, poważna, piękne pieśni, marsze (rytm robi wrażenie), arie operowe, operetkowe, musicale, ABBA, Beatlesi, Country, ludowe przyśpiewki, jazz i tp. Jestem żarłoczna, pożeram łapczywie bo To wszystko. Nie tak dawno, bo w dniu Nowego Roku miałam możność wysłuchać trzech koncertów noworocznych. Dwa emitowane z Polski (jeden z nich z Kopalni soli w Wieliczce) i trzeci z Filharmonii Wiedeńskiej. Tyle razy już słuchałam pięknych choć nie skomplikowanych melodii wszystkich panów Straussów i za każdym razem sprawiają mi one radość. Były na początku inspiracją do moich wierszyków.   „Nad pięknym modrym Dunajem” i „Opowieści lasku wiedeńskiego” nuciłam bez przerwy za czasów naszego wiejskiego bytu w rodzinnym domu. Tam częstą rozrywką były tańce, słuchanie muzyki lub wspólne śpiewy. To muzyka przenosiła mnie na łąki, gdzie wszystkie kwiaty świata tańczyły ze mną, do lasu gdzie drzewa jak wielkie organy grały koncerty dla mnie. Pamiętam własne śpiewane słowa którymi ubierałam, nagromadzone w pamięci, melodie. To muzyka zespoliła mnie z piękną przyrodą otaczającą nasz dom. To muzyka natchnęła mnie poezją. Dlaczego to odkrycie przyszło tak późno? Nie wiem. Może dlatego, że zbyt wcześnie utraciłam Dom i możność realizowania swoich marzeń. Muzyka nawiedzała mnie często, wiele spotkań z inną naturą zaliczyłam ale nie traktowałam już moich marzeń poważnie. Zakopałam je głęboko we wspomnieniach. Wspomnieniach…nawet o rodzinnej „manufakturce marzeń”  która, na zawołanie a właściwie na zakręcenie, serwowała domownikom i ewentualnym gościom wszystkie ówczesne nagrania muzyczne. Było tego dość dużo. Wymienię kilka: Już nie zapomnisz mnie, piosenka ci nie da zapomnieć, choć tęskno ci będzie ogromnie, co dzień, co noc….. Piosenka… (nie zapomnę), Ta ostatnia niedziela, Jesienne róże, Miłość ci wszystko wybaczy, Ach śpij kochanie, Księżyc nad Tahiti, melodie z filmów, oper, operetek, koncerty, melodie Straussów o których już wspomniałam, inne walce, tanga, polonezy, polki. Jedne bawiły i zachęcały do tańców, inne „rozmarzały”. To było moje pierwsze zetknięcie ze światem, moja pierwsza szkoła, która mnie wiele nauczyła i rozbudziła we mnie wrażliwość na muzykę, na słowo, na treści jakie te słowo niesie a przy tym była bardzo przyjemną szkołą. Nie taką jak propagowały nauczycielki, choć nie chcę pomniejszać ich pozytywnego wpływu.

Nie byłoby radości, nie byłoby pierwszego spotkania ze światem, nie byłoby muzyki w naszym domu gdyby nie PATEFON, czyli nowoczesny, na tamte czasy, GRAMOFON. Oba służą do odtwarzania melodii nagranych na płytach. Zasada działania tych dwóch urządzeń jest taka sama. Gramofon był najpierw, charakteryzował się tym, że nad korpusem tego aparatu dominowała duża, wygięta tuba, fantazyjnie jak kwiat rozchylona na końcu, która „dawała głos”. Patefon tym się tylko różnił od gramofonu że nie posiadał tuby czyli tak dużego głośnika. Głośnik patefonu był ukryty w środku urządzenia. To wszystko wyjaśnił mi mój brat, który już jako ośmioletni chłopczyk spełniał rolę operatora i mechanika naszego patefonu. Ponieważ nie tańczył, był bardzo skromnym chłopcem lecz niezwykle uzdolnionym technicznie, więc punktem jego zainteresowania stał się patefon. Podczas naszych seansów muzycznych, najczęściej gdy mama wyjeżdżała do miasta, tkwił przy patefonie, nakręcał go korbką ( ukrytą w środku sprężynę) i serwował nam cały repertuar. Potrafił wszystko zreperować więc miałyśmy, tzn. ja i moja koleżanka zapewnioną opiekę nad czarodziejską skrzynką. Ten patefon nazywał się patefonem walizkowym. Można było przenosić go z miejsca na miejsce. Zamknięty wyglądał jak skrzynka lub walizka. Gdy się ją otwierało, na powierzchni widoczny był talerz na którym umieszczało się płyty, według Grzegorza, posiadały zdolność obrotów 78 na minutę, były wytwarzane w poznańskiej firmie „Muza”. Widoczna też była ruchoma rurka z membraną, na końcu której tkwiła umocowana igła (były różnorodne: normalne, ciche i głośne). Głos  uchwycony przez igłę wprowadzał membranę w drgania i przez rurkę wszystkie tony wpadały do głośnika-tuby w środku skrzynki a następnie wydobywały się na zewnątrz przez otwór w miejscu tuż za talerzem. Te piękne urządzenie, gwarantowało nam zabawę i naukę. Wiele zawdzięczamy gramofonom, nie tylko ja. Mój tajemniczy brat przyznał po latach że on miał swoją ulubioną piosenkę „Lolita”, którą w marzeniach, ofiarowywał ślicznej rówieśniczce Loli.

Gramofony – patefony, niezależne od siły prądu elektrycznego, nakręcane ręcznie korbką, przenoszone, można było ukrywać lub pożyczać. Były bardzo cennym źródłem radości i odprężenia w okupowanej Polsce. Grały i grały pomimo ucisku i prześladowań. Ludzie spotykali się na „prywatkach”, tak jak u mojej kuzynki Irki w Warszawie, i spędzali miłe chwile w atmosferze pozorującej czasy przedwojenne; świeczniki z miseczką na perfumę, przyćmione światło, jeśli nie elektryczne to ze świecami, albo lampkami karbidowymi i melodie płynące z gramofonu. Ciche rozmowy albo snujące się przytulone pary, w takt melodii. Do tego zaciemnione okna,  pozamykane podwójnie drzwi oddzielały na parę godzin tą Małą Polskę od koszmaru niemieckiej okupacji. Tak grały te gramofony ku pocieszeniu serc, dla chwil radości i marzeń. Do czasu wybuchu Powstania w Warszawie, do czasu gdy front sowiecki przewalił się grzmotem i zniszczeniami przez Polskę. Gramofony ucichły, jak serca poległych. Już nie wrócą. Wymyślono magnetofony, poruszane za pomocą prądu elektrycznego, ale tych już nikt nie pokocha.

Teresa Järnström Kurowska

Tekst publikowany był w Nowej Gazecie Polskiej w 2010 roku

 

 

 

Lämna ett svar