Mieszkanie poza miastem ma wady i zalety. Daleko jest do teatrów, koncertów czy muzeów, ale za to blisko do natury. Kulturę konsumuję od czasu do czasu, ale z naturą chcę mieć kontakt na co dzień. Podczas spacerów mijam miejsca, które utrwaliły mi się w pamięci z miłych powodów. Najbardziej cenię jezioro i las. Przez bliskość jeziora czuję się uprzywilejowana przez los. Pływanie to jedyny sport jaki uprawiam i to nie ze względu na ruch tylko dla przyjemności. Leśne spacery to inny rodzaj łączności z naturą.
Przyroda wycisza, koi zmysły i pomaga się zrelaksować. Zapominamy o trudach dnia codziennego, redukujemy napięcie i stres wywołany zabieganym życiem. Widzi się często w lesie osoby w biegu, ze słuchawkami na uszach. To nie jest kontakt z naturą. Nie słyszą świergotu ptaków, szelestu liści czy szumu potoku. Nie przyglądają się mrowisku, nie próbują rozpoznać zajęczych śladów na śniegu, czy szukać pierwszych zwiastunów wiosny w pogodny dzień.
Natura relaksuje nas psychicznie, ale potrafi również zaskoczyć materialnymi darami, kwiatami czy owocami. Polanki w pobliskim zagajniku bielą się wiosną zawilcami podobnymi do miniaturowych gwiazdeczek. Może spadły nocą z niebiosów, aby spełniać nasze marzenia. Potem kwitną konwalie. Zbieram bukieciki o upojnym zapachu, ale nie każdej wiosny. W niektóre lata nie ma konwalii, a potem pojawiają się nieoczekiwanie w innych miejscach. Gałązki jabłoni rozkwitają biało-różowym kwieciem, ale cieszą oko dłużej na drzewie niż w wazonie.
Wypatrzyłam kilka miejsc w pobliżu, gdzie właściciele willi wyrzucali odpady ogrodowe. Są tam również cebulki żonkili. Robię bukiety z tych bezpańskich kwiatów, kiedy jeszcze są w pąkach, aby rozwinęły się dopiero w domu radując gospodynię. Na terenie naszego osiedla musiały być kiedyś wille z ogrodami. Pozostały po nich krzaki agrestu, trochę zdziczałe, ale owocujące tak obficie, że wystarczają nam na całe lato. Są także czereśnie, i one zdziczałe, ale słodkie. Niestety komunalni ogrodnicy, z uporem godnym lepszej sprawy, przycinają gałęzie i niewiele jest owoców w zasięgu ręki. Głównie ptaki mają z nich radość. Jadamy także małe żółte śliweczki, mirabelki, z pobliskich drzew.
O jagodach jest zabawna opowiastka. Synek, wskazując na jagody, pyta taty „ Co to jest?” „To są czarne jagody.” odpowiada ojciec. „ A dlaczego są czerwone?” „Bo są jeszcze zielone.” Przez kilka lat ostrzegano nas przed jedzeniem niemytych jagód ponieważ mogą być zakażone pasożytem z lisiego moczu. Przestrogi potem ucichły, ale odzwyczaiły mnie one od jagód. Minione, upalne i suche lato nie było dla jagód przyjazne, wszystkie wyschły.
Kiedy nadchodzi jesień zaczyna się sezon grzybowy. Ostatnią dekadę przed emeryturą przepracowałam w laboratorium zbudowanym na terenie dawnego lasu. Na tyłach budynku zostawiono pasmo drzew i tam zbierałam grzyby, prawdziwki, kozaki i brzozaki. Nie miałam konkurencji, bo Szwedzi interesują się tylko kurkami. W ciągu paru minut potrafiłam nazbierać cały karton, świadoma, że przyjdzie mi czyścić grzyby do północy. Przy smażeniu mieszałam różne gatunki; brzozaki czernieją już przy krojeniu co daje potrawie z nich nieapetyczny wygląd. Kiedyś zbierałam grzyby również w pobliżu domu, ale pobocza ścieżek gdzie rosły przekopano przy zakładaniu kabli i przewodów co zniszczyło grzybnię.
Niedawno odkryłam rozległy trawnik, który upodobały sobie maślaki. Natura minionej jesieni była wyjątkowo szczodra. Maślaki obrodziły w takiej ilości, że dzieliłam się zbiorem z sąsiadkami. Czyszczenie maślaków jest czasochłonne; należy ściągnąć z nich śluzowatą skórkę.
Była taka piosenka, której fragment cytuję:
„O Rudy Rudy Rudy Rudy Rydz,
mam na Rydza smaczek,
Rudy Rudy Rudy Rydz,
lepszy niż maślaczek”
Zgadzam się z tym, ale o palmę pierwszeństwa w dziedzinie smaku walczą prawdziwek z rydzem chyba na korzyść rydza. Odkryłam, że pod pobliskim świerkiem pojawiają się rydze. Niewiele, ale na ogół wystarczają na skromną przystawkę. Rydzami z patelni raczyliśmy się wielokrotnie w Zakopanem. Restauracja „Poraj” miała je w jadłospisie przez okrągły rok. Musieli zamrażać rydze w całości. „Poraj” mieścił się tradycyjnie na drewnianej werandzie przy Krupówkach. Pewnego lata okazało się, że restaurację przeniesiono w inne miejsce. Stoliki stały na trawniku pod parasolami. Zbierało się na halny. Porywy wiatru unosiły parasole narażając gości na niebezpieczeństwo. Jestem tradycjonalistką. „Poraj” powinien zostać na Krupówkach nie tylko z sentymentu, ale i z racjonalnych względów.
Zima nie obfituje w jadalne dary. Wyrosłam już ze zwyczaju oblizywania sopli lodowych, jak to robiłam w dzieciństwie. W pogodny, niezbyt mroźny dzień zrywam czasem gałązki jagodziny i bukiecik wstawiam do wazonu. Niebawem, w cieple, na gałązkach pojawiają się listki a potem małe jagódki. To zwiastuny lata utajone w pogrążonej w zimowym śnie jagodzinie.
Teresa Urban