ANDRZEJ SZMILICHOWSKI: Jak świat światem

Nachodzi mnie, ostatnimi czasy przykra natrętna myśl, że być może tym, co się wokół świata i na świecie dzieje, w doświadczalny sposób rozpoczyna się, od wieków zapowiadany koniec świata. Zawsze straszono mnie, nas wszystkich, w czym specjalistami był kler katolicki, ale unitom i prawosławiu nic w tej kwestii nie brakowało, straszono gwałtownym i raptownym końcem świata. Coś nieprawdopodobnie trzaśnie, błyśnie jak nigdy, zagrzmi wszechgrzmotem i nastąpi super koniec. Po prostu nic, tylko przejmująca pustka, arcycisza i ciemność.

To, co widzimy dziś, co dzieje się nieomal dosłownie na naszych oczach, to świat w długotrwałej agonii. Koniec świata z gwałtownymi i niespodziewanymi kryzysami, chwilowymi poprawami nastroju i upadkami, pomyślną rekonwalescencją i raptowną zapaścią. Rozbalansowany i niespieszny koniec świata, wlokący się długimi dziesiątkami lat. Współczesny świat jest wielowątkowy, bardzo bogaty i za silny, aby się poddał i poległ w tydzień albo i dzień.

Horyzont ludzkiej wyobraźni malował prawie zawsze koniec świata, jako koniec n a s z e g o świata, naszej zwanej Ziemią planety. Nie Wszechświata, to wykracza poza ludzie pojmowanie i fantazję. Jak mielibyśmy fantazjować, kiedy NIE BYŁOBY NIC? Śmierć – proszę wybaczyć nutkę nonszalancji, małej planetki, śmierć raczej przypadkowa i wynikająca z bałaganu w ludzkich głowach niż czego innego, śmierć jak w wypadku drogowym uzasadniona nieszczęśliwym z biegiem okoliczności, przypadkiem, tylko na mgnienie oka lub w ogóle nie zakłócająca równowagi kosmosu.

Inna sprawa, że głupio by było ginąć na samym początku. To tragiczne doświadczenie jest dziś losem naszych sąsiadów, na szczęście wreszcie przyjaciół, choć to się może, jak już bywało, szybko zmienić. Piszę „na samym początku”, bo jesteśmy dopiero na początkowej fazie szerokiego pasma możliwości. Od chwili wypełznięcia z wody minęło zaledwie parę chwil. Dopiero rozpoczęliśmy drogę myśli, dopiero rozglądamy się za sensem i logiką, dopiero – jak drobne chytruski, mało udolnie próbujemy oddalić od siebie odpowiedzialność, podpierając się imieniem Boga.

Przed nami niezliczone warianty egzystencji, kraszone częściej omyłkami jak sukcesami. Przed nami plątanina zdarzeń obfitszych od Drogi Mlecznej. Przed nami jeszcze absolutnie Wszystko, i  jedno zdeterminowane czasem Nic.

Ale skoro umierają miliardami miliardów bakterii, tysiącami tysięcy embriony, niemowlęta, dzieci, młodzież, dorośli, starcy, staruszki, to dlaczego nie miałby umierać embrion pączkującej cywilizacji, niezbyt bystry uczestnik kosmicznych możliwości istnienia?

Nie zobaczymy żadnych dramatycznych znaków na niebie. Zaczniemy tylko powolutku, nieznacznie i grupkami, plemionami i narodami, oswajać się z końcem świata. Energetyczne sahary będą nam rosły jak dzisiejsze lasy, pejzaż stanie się bardziej surowy, a poeta opisze drapieżne spięcia psychologiczne ginącego ludu, zanim sam podąży za nim.

Wierzymy, że wejdziemy w koniec świata pełni optymizmu, z ufnością wyczekując akcji ratowniczej Pana Boga. To praktycznie oznacza, że wpadniemy w frustracją i będziemy przeklinać los, że obrazimy się na życie i bliźnich, że będziemy dalej brutalnie realizować małe ambicyjki i niejasne interesiki, że będziemy pełni chciwość i nierzadko głodni atrybutów nieomylności.

To wszystko się stanie. Stanie raz i stanie przedwcześnie, jak mają tradycyjnie w zwyczaju wszystkie końce świata.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar