ALEKSANDER KWIATKOWSKI: Jak znielubiłem “złodziei” książek

Oczywiście mam też na myśli gości pewnej biblioteki, przypadkiem odwiedzających ten lokal, korzystających z braku kontroli i pożyczających/zabierających do domu książki, których większość nie trafi z powrotem na swoje miejsce. Nie mówiąc już o superzłodziejach przywłaszczających sobie biblioteki w całości. Raczej chodzi mi tu o ludzi przypisujących sobie autorstwo cudzych tekstów, choć nie zwykłych plagiatorów.

Zacznę od siebie samego. Mój ojciec na przełomie lat 1970/1980 postanowił napisać wspomnienia o przeżyciach czasu wojny (II wojny światowej, choć pierwszej też doświadczył). Wziął się raźnie do pisania, piórem (nie gęsim). Potem prosił o przepisanie na maszynie moją mamę. Umiała, ale załamała się po kilku stronach i sam musiał to przepisać jednym palcem. Oczywiście, nikogo nie pytał, czym to się je i zapisał 300 stron bez odstępów i marginesów. W takim stanie udało mi się przeczytać cały tekst i doszedłem do wniosku, że jest przeładowany mało interesującymi szczegółami i nikt tego nie wyda.

Innego zdania był mój szwagier (mąż siostry), który przez znajomych w Warszawie skontaktował się z profesjonalną redaktor i zmusił resztę rodziny do zbiorowego pokrycia kosztów (7500 kr), z podziałem na trzy części (mama, siostra i ja). To wszystko już po śmierci ojca. Powstał czysty maszynopis, do którego jeszcze wcześniej zgłosiłem owej pani redaktor różne uwagi i poprawki. Miraż publikacji był nadal odległy.

Dopiero na początku nowego wieku tekstem zainteresował się redaktor pewnego sieciowego periodyku w języku polskim, wziął tekst do Londynu, zeskanował i po moich kolejnych poprawkach opublikował w 5-ciu kolejnych numerach. Oczywiście nawet mi przez myśl nie przeszło, by publikować to pod własnym nazwiskiem, czy nawet podkreślać czyjkolwiek udział w redagowaniu tekstu. Autorem pozostał mój ojciec.
Nieco inaczej znaleźli się w podobnych sytuacjach formalni autorzy trzech niżej wymienionych książek.

Zacznijmy do wspomnień matki i córki, Romy i Susanne Eibuszyc. Matka, urodzona w Warszawie w roku 1917, napisała wspomnienia sięgające końca II wojny. Powstały już po emigracji do USA, pewnie w języku polskim i te zapiski odziedziczyła po jej śmierci córka, tłumacząc całość na angielski i wydając pod swoim nazwiskiem w roku 2015. Własny tekst Susanne (ur. 1951) nie przekracza 10% całości. Są to krótkie przerywniki odnoszące się do lat powojennych w Polsce i USA. Wspomnienia matki, pisane w pierwszej osobie liczby pojedynczej, na pewno były redagowane przez córkę i przetłumaczone z kolei do późniejszego o rok wydania polskiego z powrotem na polski przez Annę Marię Nowak. Jej chyba książka zawdzięcza płynny i piękny język, ale nie znając rękopisu ani tekstu wydania amerykańskiego trudno ocenić, co i ile zagubiła ta podwójna transformacja z polskiego na angielski i ponownie na polski.

Renomowane wydawnictwo Prószyński i S-ka w jakimś stopniu zadbało o redakcyjne opracowanie tekstu, obfitującego w rekapitulacje kluczowych wydarzeń historycznych w Polsce międzywojennej, a także na wygnaniu w ZSRS w czasie wojny. Niezbyt liczne przypisy (tłumaczki lub redakcji) wyjaśniają rzeczy dość proste, dotyczące głównie żydowskich świąt i obyczajów.
Natomiast redakcja nie koryguje błędów:

(s.132), że Piłsudski nie reprezentował Polski w Wersalu, czynili to Dmowski i Paderewski.
(s. 151), że po jego śmierci nastąpił konflikt między dyktaturą wojskowych (pułkowników?) a Mościckim i Rydzem Śmigłym, oraz że wtedy endecja doszła do władzy.
(s.175) Nie cała armia niemiecka wjechała 1939 do Warszawy i nie wszyscy ubrani byli w czarne mundury SS.
(s.181), w r. 1939 ZSRS odzyskał tereny Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, ale nie utracił ich wcześniej na podstawie pokoju w Rydze (1921) ani traktatu wersalskiego
(s.212) lecz utraciła je Rosja w czasie I wojny światowej, gdy okupowali je Niemcy.
(s.182), na Syberię wysyłano nie tylko ludzi przeciwstawiających się władzy, lecz arbitralnie kogokolwiek
(s.183), państwo polskie nie skapitulowało przed 17 września, lecz 2 tygodnie później, a właściwie nigdy
(s.207) Bug nie jest dopływem Narwi, lecz Narew Bugu.
(s.282) nowością jest podany tu fakt szybkiego zmobilizowania prawie 200.000 byłych więźniów i wysłania ich na pewną śmierć na froncie, jeszcze przed powstaniem armii Andersa. Ich uwolnienia nie spowodowało ultimatum USA i UK, a tylko warunki paktu Sikorski-Majski.
(s.368) Stalin nie aresztował w 1945 przywódców przedwojennego rządu, a tylko 16 działaczy podziemia AK i Delegatury Rządu Londyńskiego w Polsce.

Najbardziej jednak obciąża książkę sam fakt wydania wspomnień matki, Romy Eibuszyc pod nazwiskiem jej córki.

Nieco innego kalibru były wspomnienia znanego wydawcy Adama Bromberga, emigranta marcowego odsiadującego wcześniej w Polsce karę więzienia, później zakładającego wraz z córką Dorotą wydawnictwo w Szwecji, wyróżniające się edycjami noblistów: Isaaca Bashevisa Singera i Czesława Miłosza. Henryk Grynberg, pisarz o sporym dorobku, obok Hanny Krall czołowy kronikarz żydowskich losów czasu Zagłady, podjął się doprowadzić do stanu używalności wspomnienia zasłużonego edytora, które w dodatku uznał za stosowne uzupełnić różnymi dokumentami z epoki, dotyczącymi m.in. kontrowersyjnej w międzywojennej Polsce kwestii rytualnego uboju bydła. Te same wspomnienia ukazały się później po szwedzku w wydawnictwie Bromberga już bez tych dodatków, choć ich “autorem” pozostał nadal Grynberg. Nic dodać, nic ująć.

Za najbardziej sporne można uznać umieszczenie wśród tych sporów o autorstwo wspomnień Adolfa Szutkiewicza, zasłużonego działacza Solidarności na Pomorzu Zachodnim, opuszczającego Polskę w ramach emigracji post-solidarnościowej, tj przy okazji stanu wojennego, co wówczas ułatwiano opozycjonistom nie akceptującym jaruzelskiej weryfikacji. Podobnie jak Roma Eibuszyc przeżył on wojnę na wygnaniu w Azji Środkowej (Kazachstanie). Sam bohater tych wspomnień przyznał mi w prywatnej rozmowie, że wyraził pełną zgodę na wydanie ich pod nazwiskiem opracowującego tekst literacko i do kwestii autorstwa nie wnosił żadnych pretensji. Wiadomo mi skądinąd, że Zygmunt Barczyk, wydający własne książki także w Polsce, niejednokrotnie pośredniczył w wydaniu wspomnień i poezji Jolanty Szutkiewicz w krajowych wydawnictwach, spełniał więc szlachetną i bezinteresowną funkcję agenta tej autorki. W dodatku nazwisko Adolfa Szutkiewicza figuruje w podtytule książki, podobnie zresztą jak nazwisko Bromberga w szwedzkim wydaniu książki.

Wydaje mi się jednak, że właściwsze byłoby wydanie opowieści Szutkiewicza, Bromberga i Romy Eibuszyc pod ich nazwiskami, choć w opracowaniu redakcyjnym, literackim Z. Barczyka, H. Grynberga i Susanne E.

Aleksander Kwiatkowski

PS. Czytam właśnie w starej duńskiej książce o filmie (niemym), że ówczesne wytwórnie filmowe, by uniemożliwić zawłaszczanie cudzych pomysłów, nie zezwalały swoim pracownikom na pisanie scenariuszy, w obawie, że skorzystają z rzeczy odrzuconych, jako zbyt słabe, i przedstawią je jako własne.

 

Lämna ett svar