ZYGMUNT BARCZYK: Przekleństwo wolności

Zygmunt Bauman w „Ponowoczesności jako źródle cierpień” [1] mówi o udrękach i katuszach współczesnego człowieka na jakie skazuje go wolny wybór. Przynosi on, obok fascynujących uprawnień, niepewność nieznaną czasom poprzednim, kiedy „los” i porządek natury”, a przynajmniej wspólnotowe rygory kulturowe, skazywały na „pewność” wyboru z racji braku szans na inny.

Przekleństwo wolności można wyprzeć ułudą szczęśliwości serwowanej sobie na różne sposoby, życiem w poetyce telenoweli, w świecie bez ryzyka, z zakrytym widokiem na czarną dziurę w tle. Nie zmienia to faktu, że wolność, kiedyś upragniona, zaczęła ciążyć wielu.

Współcześnie tożsamość staje się „płynna”. Możesz żyć jak chcesz i nikt Ci złego słowa nie powie. To nowość naszych czasów i fenomen kojarzony przede wszystkim z dużym miastem Zachodu. Niektórzy dodadzą, – toż to abnegacja, permisywizm, skrajny egoizm a nie tożsamość. Nawet jeśli swobodny wybór tożsamości może wydać się nam działaniem o mocy egzorcyzmu, we współczesnych miastach stał się chlebem powszednim. Tożsamość może być negocjowana na różne sposoby, wolny wybór może wywindować cię na szczyty powodzenia i poważania, albo sprowadzić na manowce.

Współczesność prowokuje do nowego rozumienia swojej wolności, niezależności a i przynależności, czyli bycia we wspólnocie. Kiedyś ludzie marzyli o tym, by wyrwać się ze swojej wsi, ze szponów i rygli przygwożdżających ich do lokalnej wspólnoty, wyrywali chętnie do miasta, jako obietnicy nowych perspektyw. Dziś szamoczą się w miejskiej matni nieograniczonych wyborów, które wzmagają tylko frustrację. I to mimo tego, że pole „zabawy w życie” jest szerokie jak nigdy. Można grać różne role równocześnie, można „zlepiać siebie” na własny użytek, łącząc fragmenty różnych porządków wartości. Można być „synkretyczny” w swoich wyborach, co niewątpliwie dodaje sex appealu w staraniach o właściwy look. Tak, zrobiło się miło, tyle że banalnie, look dziś ważniejszy od osobowości. A mimo to cierpimy. Biorąc rzecz po baumanowsku, cierpimy, pływając w oceanie szans na szczęście, puszczeni luzem, pozbawieni oczywistości ułatwiających trwanie dzięki ustalonemu z góry porządkowi rzeczy.

Norbert Elias[2] roztacza wizję homo clausus, czyli – „ja–bez-my”. Silne więzi wypierane są współcześnie przez słabe więzi. Związki międzyludzkie osłabiane są w poczuciu narcystycznego nakierowania się na samorealizację, cokolwiek miałaby to znaczyć, która, jak podpowiadają studia socjologiczne, dopuszcza co najwyżej przyjemną incydentalność związków, najchętniej bez trwałych zobowiązań. Przygodność relacji staje się preferowanym wyborem i urasta do rangi sensu bycia razem. Ma to różne konsekwencje, nie tylko obyczajowe. Potrafimy, w poczuciu swobody wyborów, coraz łatwiej wylewać naszą intymność na widok postronnych, nie dbając zarazem o głębię prywatności. ( Dobrze to ilustrują seriale takie jak Sex in the City, czy filmy Julie Delphy.)

Historycznie rzecz biorąc, więzi związane były z miejscem. Tymczasem miejsce, jako adres egzystencjalny, rozmazuje się, traci swój dziejowy status. Umiejscowienie relacji zastępuje ich usieciowienie. Osoba, szukając relacji, nie jest już skazana na granie roli wymuszonej statusem, kulturą i instytucjami w „swoim”, rozumianym fizycznie i symbolicznie miejscu. Może sama kształtować swoje role społeczne, a co za tym idzie, kontakty i więzi, może w tych wyborach czuć się związana z konkretnym miejscem lub nie. Zmienia się zatem całe obramowanie tego, co nazywamy poczuciem bycia wolnym.

Ta nowa egzystencjalnie sytuacja to znak naszych czasów, zważywszy że swoboda wyboru sposobu życia przestała być przywilejem wąskich elit i bohemy. Tożsamość osoby nie jest już tylko tożsamością odgrywanej statusowo roli w danym miejscu. Od czasu kiedy jest konfrontowana z całą masą potencjalnych ról do odegrania, następuje rozdzielenie roli i Ja. Tożsamość staje sie wyłącznie prywatna i poniekąd bardzo cielesna. Jak powiada Zygmunt Bauman[3], istnieje tylko „przygodna egzystencja”, żyjemy życiem bez zewnętrznego powodu.

Ważna uwaga: samorealizacja dzisiaj, w obliczu potencjalnie nieograniczonych wyborów sposobu życia, skłania do autorefleksji. Po raz pierwszy każdy z nas może zapytać samego siebie – kim jestem i kim chcę być, nie będąc w klinczu wymuszeń etnicznych, kulturowych, czy rodzinnych. Nowość sytuacji polega na tym, że w pytaniu tym nie potrzebujemy już wsparcia rodziny, tradycji, religii. Nie jest wymuszana na nas lojalność wobec ludzi, wartości ani instytucji, do której predestynowało nas dotąd nasze dziedzictwo. Skutek? Ludzie żyją w różnych miejscach naraz (jak i w różnych bańkach internetowych), stykają sie ze sobą, mają wspólne sprawy, interesy i uczuciowe związki, zarówno w realu jak i w virtualu, lecz, de facto, jak kapitalnie ujął to Zygmunt Bauman: „żyją jak na kempingu”. W każdej chwili można założyć obóz, zwinąć obóz, bez żadnych zobowiązań. Otoczyć się nowymi znajomymi. Żadnych zarzuconych cum i powściągających klamer. Niczego, co przygważdża do jednego określonego miejsca. Oczywiście, na przywilej negocjowania swojej tożsamości i pozycji społecznej pozwolić mogą sobie nadal tylko „statusowo wygrani” w społeczeństwie. Tyle, że liczebnie jest ich o wiele więcej niż kiedyś a i pasmo samookreślenia się:- kim jestem, nigdy dotąd nie było tak szerokie.

Metafora kempingu jest obrazem „spersonalizowanego społeczeństwa”. Michel Maffesoli mówi o tym jako o zjawisku „neotrybializmu”. [4] Skoro nie ma potrzeby budowania silnych więzi ani chęci budowania wspólnoty w tradycyjnym rozumieniu, a istnieje nadal potrzeba pospólności jaką daje bycie w grupie, powstają neoplemiona, rozumiane jako grupy szukające sposobności do bycia razem. Ma to niewiele wspólnego z tradycyjnymi plemionami, zworniki są bowiem inne. Przypomina to raczej swoiste happeningi, masowe akcje, festiwale, emocjonalnie scalające grupę na jakiś czas. Chodzi o wspólne przeżywanie czegoś w istocie swej incydentalnego, bez zobowiązań wynikających z faktu bycia razem. Akcent trzeba postawić na wspólne przeżywanie dlatego, że oznacza ono dziś co innego niż niegdyś.  W warunkach „rozpuszczania się” i „montowania” tożsamości, smaganej niezliczoną ilością bodźców i napędów do życia na różnorakie sposoby, wspólne może oznaczać: stłoczone, spędzone, zbite w tłum ( również w e-tłum). Grupa reaguje na siebie, jako wspólnota zbiorowo przeżywanej przyjemności, bądź tego co chwilowo uważa za ważne, i się rozpierzcha, ze wzrokiem wbitym… w ekrany smartfonów. Bez dłużej trwających dokuczliwych zobowiązań, za to z świadomością łatwości skrzyknięcia się do następnych zbiorowych akcji.

Wspólnotowość oznacza dziś zatem przede wszystkim masowość i przygodność. Nawet jeśli żyjemy zamknięci w swoich internetowych bańkach to i tak decydujące dla wyborów społecznych są reakcje tłumne. To one odpowiadają za sukcesy współczesnego populizmu. Pamiętajmy jednak, że ich architekt jest ukryty. Zatem jest groźnie, choć pozornie niewinnie. Podążamy za bloggerami, tiktokowymi autorytetami, politykami szemranej proweniencji, a sądzimy, że sami budujemy swoje przekonania. W warunkach kruszejącej demokratycznej kontroli o wiele łatwiej przychodzi zatem tworzyć zręby nowej dyktatury, „brać za mordę”, i to przy aplauzie większości. Nie chodzi przecież o zamordyzm jaki znamy z przeszłości. Łatwiej też o aranżowane medialnie spektakle adoracji i nienawiści. Nienawiść nie jest wyłącznym atrybutem ksenofobicznie usposobionych tradycyjnych wspólnot, muszących odtwarzać poczucie zewnętrznego zagrożenia, by chronić zachowanie wewnętrznej spoistości. Jest również dziełem nowych wspólnot, opartych o słabe więzi. Które chętnie kreują „tłumne reakcje”. Najchętniej przeciw: komuś, czemuś. Zatem obcy jest w cenie. A wrogów realnych czy wymyślonych nie brakuje. I nie zabraknie nigdy, kiedy trzeba będzie skierować swój gniew i poznać swoją moc.

Mamy zatem pozorny paradoks: rozchwianie tożsamości działa jak zaproszenie do spersonalizowanego życia w egzystencjalnej płynności. Jest też zaproszeniem do nowej wspólnotowości budowanej w oparciu o słabe więzi. Atrakcyjność nowych wspólnot, z łatwością budujących reakcje tłumne, polega na tym, że zapewnia przyjemność bycia razem i adoracji własnych idoli, nie wymagając wykazania się osobistą odpowiedzialnością za skierowanie nienawiści przeciw innemu, nieznanemu, a zatem i obcemu.

A demony, jak to demony, czyhają za węgłem. Co gorsza, są i w nas, czekając tylko na właściwy moment.

Zygmunt Barczyk

[1]  Zygmunt Bauman. Ponowoczesność jako źródło cierpień,  Wydawnictwo Sic!, 2013, s.335 i dalsze
[2] Norbert Elias , Pochodzenie homo Clausus . W: Heiner Keupp (red.), Przyjemność z wiedzy. Człowiek jako istota społeczna. Czytelnia . Wydanie drugie, Piper, Monachium/Zurych 1998,  s. 173-181.
[3]  Zygmunt Bauman, Kultura w płynnej nowoczesności, Narodowy Instytut Audiowizualny, Warszawa 2011, s. 18 i dalsze
[4] Michel  Maffesoli, (1996). The Time of the Tribes: The Decline of Individualism in Mass Society., 1996, London: Sage.

 

Lämna ett svar