Okazuje się, że przypadkowe spotkanie może prowadzić do głębszych zastanowień nad sobą i światem, w ogóle istnieniem. Spotkany niedawno T.N., gdy siedliśmy już przy kawie i zapytałem jak się czuje powiedział, że się niepokoi. O co? O siebie się martwi, ale i o Polskę, bo jak popatrzeć i posłuchać to ręce opadają! Pogłębiający się chaos i brak nadziei nie tyle na szybką, co w ogóle poprawę. Sytuacja i atmosfera w kraju – ciągnął, podobna do losów bohaterów „Czekając na Godota” Samuela Becketta.
To, że jest w kraju kiepsko sam wiedziałem, ale zawstydził mnie troszeczkę Beckettem. Pamiętałem tytuł ale fabułę już bardzo z grubsza, więc jeszcze tego samego dnia zapukałem do źródeł wiedzy wszelkiej, mister Googla. „Czekając na Godota” wystawiono po raz pierwszy zimą 1952/53 w Paryżu i sztuka stała się natychmiast ważną datą w dziejach współczesnego teatru, a szczególnie „teatru absurdu”. Polska premiera miała miejsce w 1957 roku, w warszawskim Teatrze Współczesnym.
Beckett stawia ważne pytania. Co mamy sądzić o naszej cywilizacji, która dokonuje wspaniałych, zapierających dech w piersiach odkryć naukowych i wysyła w przestrzeń kosmiczną sondy penetrujące naszą i inne galaktyki, kiedy rozpoznajemy siebie w Lucky, nad którym znęca się psychicznie i fizycznie Pozzo, a co powinno przerażać „Czekając na Godota” stale budzi śmiech publiczności.
Główną tezę spektaklu łatwo odczytać: Najlepsze, co może się zdarzyć człowiekowi, to żeby się nigdy się nie urodził! Postaci Becketta są pozbawione tak woli, jak języka. Nie działają, a są działanie, nie mówią, a bełkocą. Beckett kpi z języka, jako środka komunikacji wykorzystującego pojęcia, naśmiewa z triumfalnego pochodu nauki, drwi z rozpaczy humanistów.
To mogło bawić ale i wkurzyć. Przychodzi jakiś facet, w dodatku żabojad, i mówi nam, że w rzeczy samej to w człowieku nie ma nic. Literalnie nic, co by miało jakąś wartość? Zawiodły nas filozofie, zawiodły języki, zawiodła matka natura?
To są bardzo poważne zarzuty! A gdzie ludzka, istniejąca przecież i widoczna cecha, kierująca go odruchowo ku niczym niemotywowanej dobroci? Dobroci, którą należy rozumieć jako najpierwszą esencję człowieczeństwa? No dobrze – powie ktoś, ale tu już odchodzimy od Becketta w kierunku sakry, specjalistki od prawienia o dobroci.
U Becketta jest w ogóle dziwnie, ponieważ jego postaci są absurdalne i nie tylko to, pozbawione są postawy wobec wszystkiego. Wobec Boga i w ogóle Istnienia. Ludzie objawiają mu się jako zbiorowisko śmiesznych lalek, razem i z osobna zbędnych! Myśl oburzająca, ale pisarz okazał mądrość, zatrzymał się w tym miejscu i nie ciągnął dalej idei o potrzebie absolutnej redukcji.
W przeszłości wielu pisarzy szukało odpowiedzi w religii. Później jednak, stopniowo i z różnych powodów, od sakry się odwracali, szukając ukojenia w świeckości i ateizmie. Czy dobrze, że tak się stało nie mnie oceniać, ale dobrze że stopniowo. Wiemy dobrze do czego może doprowadzić nagła likwidacja religii, świat przerobił to gruntownie na przykładzie radzieckiej Rewolucji Październikowej.
Nie musimy się zgadzać z ateistycznym beckettowskim obrazem świata, ale może niepokoić, że nasza rzeczywistość pozwala tak dobrze rozumieć, co Beckett chciał powiedzieć swoim współczesnym. Z religią mi nie po drodze, znacznie bliżej do wiary, że bieg ludzkiego życia dostosowuje się do danych złożonych w człowieku zawczasu, w postaci kodu genetycznego, albo nawet jakoś wcześniej. Wierzę, że istnieje ciąg dalszy, realizowany sprawczymi mocami energii, którą świadomi swojej bezradności nazwaliśmy siłami wyższymi.
Co człowiek ma? Ma ziemską rzeczywistość w której przyszło mu żyć. Już sama myśl może trochę obezwładniać, jest bowiem ona (rzeczywistość), ciągiem nieprzejrzystym, zarozumiałym, niewzruszonym, zagniewanym i oddanym tylko swoim prawom. A co najistotniejsze – Ja ją w ogóle nie obchodzę! Nie koniec na tym, bowiem – Nie obchodzę również Naturę! I jak tu żyć Panie Premierze, jak żyć w teatrze absurdu?
L´art c´ést de la merde – sztuka to gówno
Andrzej Szmilichowski