Rozwarł powieki (co jest czynnością bardziej pompatyczną niż zwyczajne otwarcie oczu), z trudem podniósł się na łokciach, wreszcie wygramolił się z łóżka. Zdawało mu się, że boli go całe ciało, zaś ból promieniuje od żeber. Niewiele widział, mrok bowiem szczelnie wypełnił mieszkanie. Nie wie, jak długo spał. Poczłapał pod prysznic, zapalił światło w łazience, mimochodem spojrzał w lustro.
– Nieciekawie, ale jeszcze nie beznadziejnie – żachnął się na gościa, którego zobaczył w lustrze. A, to pan? Tak, to ja, Piotr Prokopp. Blondyn wieczorową porą.
Twarz zaiste, wciąż jakby chłopięca, za to skóra zaczyna się marszczyć na potęgę. No i ta chudość. Najgorsze są nogi. Długie badyle. Klatka zapadła, włosy jak siano, rozczochrane, jakby w nie piorun co chwila walił.
Codziennie rano, podczas rytualnej kontroli aparycji, postanawia wziąć się za siebie. Chwilę potem nie wie, co ma z tym począć. Zapomniał, że nie jest w Sztokholmie i odruchowo wsadził usta pod kran. Momentalnie odczuł różnicę smaku. „Wyborna! I jak wzbogacona!”. Kręciło mu się w głowie, ale czuł, że musi wziąć tusz. Zimny tusz, zamiast rządu dusz.
Z prysznica nici. Dotarło to do niego, kiedy się rozebrał. Opatrunki na łydce i udzie po wczorajszym wypadku można by od biedy nakryć workami plastikowymi, ale bandaży wokół żeber nijak przed zmoczeniem się nie uchroni. Umył się więc wybiórczo. Czynności ablucyjne wzmogły głód. Poczłapał do kuchni. Zjadł makrelę w tomacie z konserwy, popił okocimiem z puszki. Mieszkanie po rodzicach stoi głównie puste, jako że przyjeżdża do Miasta Czarnego coraz rzadziej, puszki i konserwy są jednak przezornie zawsze na podorędziu.
Po chwili, z kolejną kromką piwa przygotowaną na tacy przeniósł się do pokoju, który nazywał swoją pracownią. Światła nie zapalił. Duchota była taka, że powietrze można było na plastry krajać. Otworzył okno. Wyjrzał ostrożnie. W oddali słychać było głuchą kanonadę burzy. Wrócił do kuchni, nalał sobie ballantine’sa, otworzył puszkę konserwowych brzoskwini. Wrócił do okna i – zwyczajem Ślązaczek, bacznych obserwatorek reality show na swojej ulicy – łokciami opadł na parapet, uprzednio podkładając poduszkę. Okno wychodziło nie na ulicę, lecz na skąpane w ciemności podwórko, obramowane dwupiętrowymi domami, imitującymi barokowe kamieniczki. Razem tworzyły fort na planie trapezu.
Oto świat jego dzieciństwa. Środkową część podwórka wypełnia wąski i długi zagajnik wierzb płaczących, okolony asfaltową dróżką. Za peerelu widok podwórza urozmaicały nie zbierane tygodniami śmieci. Teraz jest tu porządnie, schludnie, choć nikt nie nakleja już wywieszek: „Dbaj o czystość”. Z okna Piotra na drugim piętrze świetnie można obserwować życie wewnątrz fortu.
Przysunął sobie pod okno krzesło i usiadł. Ból żeber dokuczał jak diabli. Nalał sobie czym prędzej whisky. Połknął przepisane tabletki przeciwbólowe, popił piwem. „Od jutra szlaban na procenty! – obiecał sobie bezzwłocznie.
Wyszukał w telefonie stosowną muzykę. Wybrał chamber music. Delikatnym dźwiękom kory Ballake Sissoko, muzyka z Mali, wtóruje głębokie brzmienie wiolonczeli Vincenta Segala. Na zwykłych słuchawkach od telefonu brzmi to jak rzężenie chrabąszcza. Zwyczajowo nie słucha muzyki na złym sprzęcie, ale gotów jest teraz odpuścić.
Spogląda na fort swojego dzieciństwa. Z okien w okolicznych domach strzelają błyski z telewizorów. Kiedyś migotania Szmaragdów czy Turkusów były mizerne, bladosine, dziś światło z ekranów pulsuje soczyście. Częste cięcia montażu, słowa szybko wystrzeliwane. Jest głośniej, intensywniej. Piotra brzydziła i brzydzi telewizja. Ikoną socjalistycznej telewizji była prezenterka, której szczególnie nie cierpiał. Nazywał ją Tapirowaną Madonną z Miasta Czarnego. Co wieczór w sinoniebieskim okienku obwieszczała ciepłym głosem kolejne przemówienie Pierwszego Sekretarza, po którym – w nagrodę za okazane zaufanie – czekała lud Boży godna rozrywka typu Z wizytą u Was czy Przy sobocie po robocie. A nawet i western, czemu nie. Był to bowiem czas, kiedy władza ludowa tak się już zliberalizowała, że dojrzała do pomysłu, by wprowadzić sprzedaż kapitalistycznej trucizny – coca-coli.
A po cóż on te plecionki plecie. O ludziach tu mieszkających. Jakoś samo się mu to teraz myśli. Kobiety po pracy wystawały w kolejkach. Ich chłopy czekały na prowiant na szezlongach, z gazetą sportową przed nosem. One zaś stały, żeby zdobyć coś z tego, co rzucą. Nieoczekiwane rzucanie towaru było jedyną metoda zaopatrzenia. A kiedy ci, co mieli rzucać, zaiste rzucili, kolejkowe niewiasty z radością oznajmiały, że dostały. Choć słono za to zapłaciły.
Piotr do dziś pamięta rozkoszny smak odrzutów z eksportu: szynki w konserwie marki Krakus, ozorków w galarecie, suchej podwawelskiej – smakowitych, bo zdobytych przypadkiem. Kiedy z jakichś powodów nie poszły na eksport, trafiały na lady sklepowe (częściej pod lady). Warto było mieć partyjnego w rodzinie, zwłaszcza kiedy zbliżały się Święta. Dostęp do dóbr się wtedy poszerzał. Władza wyraźnie dawała do zrozumienia, że kto niepartyjny, sam sobie winny. Jego starzy, niestety, nikogo uprzywilejowanego w rodzinie nie mieli. Mama cieszyła się więc ze swych zdobyczy kolejkowych jak prawdziwy myśliwy, który przychodzi do domu dumny ze swego trofeum.
Tamte lata. Dom za domem, okno za oknem, sina poświata za siną poświatą, a w środku życie podobne. Sztampowe, jak zdobywane wtedy z trudem meblościanki marki Kama. Piotr o generacji rodziców zwykł mawiać: „przetrącone pokolenie”. Najpierw okupacja, teraz socjalizm. Chmurni, gburni. I kłótliwi. Buczeć tylko na siebie potrafią. I obruszać się o byle co. Niekonkretnie i bezowocnie. Nienawidził dorosłych za to, że położyli uszy po sobie, że udają, że żyją. A tylko się snują, zasranemu życiu złorzecząc. Koledzy z podwórka też nie godzili się z kwadraturą koła. Marzyli, by się wyrwać z matni. Zazdrościli Kowalskiemu, bohaterowi amerykańskiego filmu Znikający punkt. Niby bez związku z ich sytuacją. Gotowi byli jak on wiać gdziekolwiek, poczuć zew wolności i zniknąć stąd na dobre.
Muśnięcia wiatru w policzek przypomniały Piotrowi o zbliżającej się burzy. Czuł wzmagającą się w powietrzu elektryczność. Przywołał obraz Wenus z Tarasu. Kiedy zbliżała się burza, wybiegała z mieszkania, prowadzącego na taras na dachu parterowej kamienicy naprzeciw, zrzucała pospiesznie szlafrok i naga, na środku tarasu, wołała dramatycznie: „Przybywajcie! Czas się wypełnił. Przybywajcie!”. Przyczajone na poddaszu gołębie, nie bacząc na nadciągający deszcz, rzucały się do rundy honorowej nad podwórcem. Chwilę potem do podwórkowej Wenus podbiegał mężczyzna, okrywał ją szlafrokiem i wprowadzał do mieszkania. Mówiono, że po pobycie w niemieckim obozie sfiksowała. Była dość młoda, zgrabna, przeżyła ponoć piekło. Przed wojną mieszkała w tej kamienicy z rodzicami i rodzeństwem. Wszyscy zginęli w obozie. Po wojnie zamieszkał z nią tu dużo starszy od niej mężczyzna. Nie jej mąż, jak twierdziły sąsiadki. Ponoć był szychą w milicji. Stąd takie piękne, przestronne lokum, tylko dla ich dwojga. Wenus zniknęła z tarasu na dobre. Lokal przejęła jakaś firma, na tarasie postawiła panele słoneczne.
Wspomnienie Apokaliptycznej Wenus obudziło z drzemki złe myśli. Piotr ich nie lubił. Za chwilę znów zacznie się złościć na swój los, który kazał mu żyć tyle czasu w bermudzkim trójkącie szpetoty, durnoty, zakłamania. A do tego – w Trójkącie Śmierci, jak nazywano to przeklęte miejsce, znane z wysokiej umieralności niemowląt i rekordowej ilości wcześniaków.
Przechadza się teraz po zaciemnionym mieszkaniu. I tak wszędzie trafi, nawet po omacku. Osuwa się na tapczan. Przypomina sobie minę ojca, na tym właśnie tapczanie, kiedy z przejęciem analizował zdanie po zdaniu, drukowane w „Życiu Gospodarczym”. Tato wybrał to pismo z rozmysłem, że niby ciut fachowe i rzeczowe, jeśli porównać z bełkotem całej reszty reżimowych gazet. Potrafił wychwycić nawet najdrobniejsze zmiany w syntaktyce zdań, w lot chwytał nowe odmiany starych określeń, z uwagą tropił proporcje w zbiorze użytych liczmanów. Chciał wierzyć – taka była ta jego rozrywka – że władcy jego codzienności, pod płaszczykiem zwyczajowej bredni ideologicznej, porozumiewają się przy pomocy kodu, który niewtajemniczonym niczego nie ujawni. Tato wiedział, że czerwona ekonomia nie ma żadnej wartości, liczył jednak na drobne zmiany, mogące po troszeczku wyciągać ten kraj z degrengolady. Trudna sprawa: starać się wierzyć, nie mając w sobie wiary. Choć w kraju słynącym z niewierzących a praktykujących – to możliwe.
Kiedy tato dokonywał egzegezy gazetowych tekstów, z drugiego pokoju usłyszeć można było przykutego do łoża dziadka, który na każde pojawienie się w telewizorze Przywódcy–Partii–i–Narodu wykrzykiwał: „Chachary, gizdy, huncwoty!”. Piotr uśmiechnął się na to wspomnienie. Na Śląsku mówiono na komunistów: mongoły bądź kałmuki. Starsi pamiętali dzicz ze Wschodu, która gwałciła i grabiła. Czyli wyzwalała kraj. Na tych mówiono kacapy. W jego rodzinie, ale i wśród znajomych, do głowy nikomu nie przyszło, by uwierzyć w czerwone brednie o nowym, lepszym świecie. Ze Wschodu nie mogło przyjść przecież nic dobrego. Ślązacy byli pewni nowej przegranej. Piotr przypomina sobie, jak na geburstagach mówiono z dumą: „Nikt z naszych do nich nie poszedł”. Gertruda, babcia Piotra, znana ze swego słowotwórstwa, nazywała ich hotfoleją. Cokolwiek miało to znaczyć, komuniści mieli u babci przerąbane.
Ślązacy zżymali się na swój los pokątnie i tylko we własnym gronie. Krańcowo nieufni wobec wszystkich. Jak zawsze. Nie poszli do czerwonych, ale też nie wychylali się. Starali się schodzić władzy z linii ciosu. patrzyli tylko spode łba na innych, godząc się na rolę orwellowskich koni. Soronie, boroki, ciućmoki. Tak o nich Piotr myślał. Wtedy i teraz. Dopiero za Gierka niektórzy z nich dołączyli do Partii–z–Narodem–i–Narodu–z–Partią. Bo wtedy nie było to już jawną prostytucją.
Piotr czuje, że zaczęły się kłopoty z utrzymaniem pionu. W ciemności jest trudniej. A i na szloch się zbiera.
„Nie, już sobie nie naleję. Głupstwa! Ot, co! Tak jak ciało składa się głównie z wody, tak życie składa się głównie z głupstw. Wszyscy robimy głupstwa. Robiliśmy i będziemy robić. Ja może więcej. Nikt nie jest wolny od tego. Wszyscy jesteśmy skażeni grzechem pierworodnym i głupstwem pierworodnym. Ale mam ostro w czubie! – nadpłynęła myśl paralelna. – Może się jednak położę. – Oparł się o piec kaflowy. – Zmienię muzykę! Trzeba mi teraz czegoś żywszego. Cachaito Lopez! Tak! Ulubiona kubańska salsa na jazzowo – oto czego potrzebuje przed nadciągającą nawałnicą i rychłym końcem świata”. Frenetycznej muzyce Cachaito zaczęły towarzyszyć dęciaki burzy, teraz z impetem przeciągającej przez miasto. Kiepskie słuchawki przepuszczały dźwięki świata.
„Zamknąć okno, nie wpuszczać świata. Szyby niech same sobie płaczą deszczowymi łzami. Mnie odlecieć w świat ułudy. Tylko to umiem”.
Zygmunt Barczyk
WOW zapowiada się bardzo interesująco! Klimat podwórka, to PRL w pigułce.
Czekam na ciąg dalszy!
Pozdrawiam Anna z Lublina
Dziękuje za komentarz i za życzliwe autorowi oczekiwanie. Powieść jest gotowa, znaczy napisana, teraz czeka ją proces wydawniczy.
Życzę owocności we własnych podróżach pisarskich i udanych ich efektów.
serdecznie pozdrawiam
Zygmunt