Czarna środa

Moja przyjaciółka Anna, nasza była szefowa Connie i ja zwykłyśmy spotykać się kilka razy w roku na mieście w jakiejś miłej restauracji aby poplotkować i opowiedzieć co nowego wydarzy­ło się u każdej nas od ostatniego spotkania. Środa 1-go listopada 2006 r była właśnie takim dniem.

Miałam wtedy wolne i do mia­­­sta pojechałam autobusem. Connie, emeryt­ka przyjechała metrem, Anna – pracująca na południu Sztokholmu – miała przyłączyć się do nas po pracy. Spot­kanie wy­zna­czyłyśmy sobie przy stacji metra Mariatorget. Ponieważ mieszkałyśmy z Anną w tej samej podmiejskiej dzielnicy, wracać miałyśmy razem jej samocho­­dem zaparkowanym w służbo­wym garażu. Przez moment wahałam się, czy nie dojechać własnym autem do stacji metra w Mörby Centrum, ale w końcu zadecydowałam aby zostawić samochód w domu. Popołudnie było mroźne i pochmurne, padał lekki śnieg a ziemia pod śnie­­giem zamar­znięta i zdradliwie śliska.

Nawierzchnia jezdni musiała być równie śliska ponieważ autobus kilkakrotnie wpadł w lekki po­ślizg, z przystanku ruszał z trudnością, a koła ślizgały się dobrą chwilę zanim złapały przyczepność. Byłam zadowolona, że nie wzięłam samochodu. Metro przyjechało punktualnie i po kwadransie wysiadłam przy Mariatorget. Connie czekała już przy wyjściu a An­na pojawiła się chwilę później. Ruszyłyśmy razem w drogę do umó­wionej włos­kiej restauracji. Szłyśmy os­t­ro­żnie, trotuar pokryty był cienką warstwą lodu. Anna chwyciła mnie za ramię, miała trudno­ś­ci z utrzymaniem równowagi w lekkich pantoflach na obcasie. Była godzina szczytu, samochody jechały wolno jeden za drugim dziwnym zygzakiem, tak jakby niewi­dzial­na ręka nieo­czekiwanie zmuszała je do skrętu w bok. Jedno z aut znalazło się nagle na cho­d­niku, jakieś pół metra przed nami. „Co za szaleniec!” wykrzyknęłyśmy. ” Czy on nie widzi gdzie jedzie?” Z ulgą we­szłyśmy do leżącej w pobliżu restauracji. Przez niskie szyby wi­dać było ulicę, śnieg pada­jący coraz gęściej i samochody poruszające się mozolnie wzdłuż jezdni. Po chwili zapo­m­niałyśmy jednak o ruchu na drodze i ślizgawicy, plot­ko­wałyśmy z zapałem o tym i owym mając tak miło jak tylko mogą mieć przyjaciółki na spo­t­­­kaniu po dłuższej rozłą­ce.

Kiedy nadszedł czas aby udać się do domu, odprowadziłyśmy Connie do metra a same udałyśmy się do garażu po samochód. Anna miała problem z podjazdem pod górę ale po chwili zna­lazłyś­my się na głównej ulicy. Pomimo późnej pory ruch nadal był intensywny i wkrótce utkwiłyś­my w korku. Nawierzchnię pod śniegiem pokrywał lód, samochód tańczył pod nami i chwilami nie dawał się kierować. To nie była zaśnieżona jezdnia, tylko ślizgawka. Przez bez mała cztery dekady jeździłyśmy z Anną po Sztokholmie i okolicach, ale nigdy w takich wa­runkach atmosferycznych. Anna, znająca wszystkie skróty na południu miasta, próbowała róż­nych tras, ale wszystkie drogi wyjazdowe, zapchane przez stojące samochody, przypo­mi­nały bardziej par­kingi niż ulice. Znalazłyśmy się w końcu przy Södra Mälarstrand, na połud­nio­wym wybrzeża jeziora Mälaren. Tam, o dziwo, było pusto za wyjątkiem porzuconych samo­cho­dów niedbale zaparkowanych wzdłuż brzegu. Po chwili wyjaśniło się dlaczego. Ulicę za­blo­­kował autobus. Miał trudności aby pokonać lekkie wzniesienie i wylądował w poprzek jez­dni. Wilgoć ciągną­ca od wody sprawiła, że nawierzchnia stała się wyjątkowo śliska. Z naj­wię­k­szą trudnością udało się An­nie wycofać auto. Mało brakowało, aby zderzyła się z wozem ja­dącym za nami, którego kie­rowca nie zauważył naszego manewru. Zawsze tak opanowana i rozsądna Anna wpadła w pa­nikę. „Musimy zostawić samochód, nie daje się kierować, lada chwila a będzie kraksa” po­w­tarzała raz po raz przerażona. Ponad godzinę błądziłyśmy po ob­lo­dzonych uli­cach, mo­dląc się w duchu przy każdym wznie­sieniu aby koła nie straciły przy­czepności i auto nie poto­czyło się do tyłu. W końcu, chyba cudem, udało się nam powrócić do garażu. Samo­chód miał pozostać tam do następnego dnia, a my udałyśmy się pieszo do stacji metra. Pociągi jeździły według roz­kładu, ale na peronach i w wagonach pano­wał wyjątkowy tłok. Mijając Sta­re Miasto widać było z mostu nieruchome samochody wypeł­niające całe śród­mieście. My byłyśmy w każdym razie w drodze do domu. Najgorsze już mi­nę­ło. Tak nam się przynajmniej wydawało.

Na końcowej stacji metra w Mörby, panował chaos. W całym północnym Sztokholmie ruch autobu­sowy został wstrzymany ze względu na trudne warunki drogowe. Ponieważ ślizgawica nade­szła niespodziewanie w godzinach szczytu, pługi śnieżne i piaskarki też utkwi­­ły w korkach. Hordy zdesperowanych pasażerów rozbieganych w różne strony próbowało bezowoc­nie dzwonić się ze swych komórek do domu lub po taksówkę. Jedyna taksówka jaka po­djechała na postój zaatakowana została przez dużą grupę potencjalnych pasażerów z ostrymi łok­cia­mi. Wypełniony po brzegi wóz natychmiast odjechał pozostawiając całą resztę dosłow­nie na lo­dzie. Anna też spróbowała dzwonić po taksówkę, ale wszystkie numery były zajęte. Nie była jedyną chętną. 7000 osób wpadło jednocześnie na ten sam pomysł.

U Anny w domu nie było nikogo, a ja dzwoniąc do męża, aby poinformować go o sytuacji błagałam, aby w ża­d­­nym wy­pad­ku nie przyjeżdżał po nas samochodem. Nie chciałam aby po drodze wylądo­wał w ro­wie. Z Mörby do Täby, gdzie mieszkamy jest jakieś sześć kilometrów i teoretycznie mogłybyśmy do­jść tam pieszo, ale przy śliskich i zaśnieżonych drogach i w Anny pantofelkach na wyso­kich ob­ca­sach, było to co najmniej niewskazane. Nadjeżdżali w prawdzie przygodni kierowcy na ra­tu­nek przyjaciołom czy krewnym, ale nikt nie wyraził ochoty aby nas podwieźć. W końcu zli­tował się nad nami pewien Duńczyk i mając dwa wolne miejsca w samochodzie zaofia­ro­wał się zawieźć nas na stację benzynową w Täby, którą miał mijać w dalszej drodze na pół­noc. Toczyliśmy się w żółwim tempie, a kierowca chyba raczej dzięki szczęściu niż spraw­no­ści, uniknął nieplanowanego zjazdu na pobocze i kraksy z innymi pojazdami. Po­dziękowa­łyś­my duńskiemu samarytanowi z głębi serca. Ze stacji benzynowej miałyśmy zaled­wie około kilo­me­tra do domów i tu ścieżki dla pieszych były już odśnieżone. Przygoda, przynajmniej dla mnie, zakończyła się szczęśliwie.

Późno wieczorem zadzwonił telefon. To była Anna. Dotarła przemarznięta do domu w swych lekkich pantoflach i natychmiast postanowiła wziąć gorącą kąpiel. Kiedy opróżniała wannę zatkał się odpływ i woda zalała całą łazienkę. Była sama w domu i na granicy nerwowego załamania. Małżonek znał numer alarmowy do wodnego pogotowia. Po­moc nadeszła jeszcze tej samej nocy.

Tak zakończył się 1 listopad 2006 r, który w kręgu moich znajomych przeszedł do historii pod nazwą Czarnej Środy.

Teresa Urban

Lämna ett svar