To nie jest – wbrew pozorom – hamletowski dylemat. Wszystkie żywe organizmy na Ziemi muszą pić. W zasadzie wodę. Są trzy wyjątki wśród Ssaków. Wielbłąd pije mało, bo magazynuje w swoich garbach wodę. Sympatyczny Miś Koala, podobnie jak Człowiek, nie zadowala się tylko wodą i jak może to pije alkohol, który pędzi sobie wewnętrznie podgryzając fermentujące łodygi eukaliptusów.
Człowiek ma gorzej. Do destylacji trunków musi używać skomplikowanych urządzeń. Naturalnie w wypadku wina, które uważano w dawnej Grecji za „Ambrozję, płyn Bogów”, sprawa była inna. Grecy potrafili z fermentujących winogron wyczarować tę „ambrozję”. Później nauczyli tego Rzymian. A dalej to poleciało. Podbici przez Rzym Galowie prześcignęli swoich mistrzów.
Gdy po słynnej wędrówce ludów Germanie zdobyli Rzym, to dużo z jego dziedzictwa przejęli. Przy okazji idący w ich ogonie nasi przodkowie Wenedzi i pochodzący ze Śląska Wandalowie zaznaczyli tam swoją obecność – niszcząc co się dało z dzieł sztuki rzeźbiarskiej – i dzięki temu weszli do historii tworząc pojęcie „wandalizmu”. Jakby nie było Germanie uratowali wiele, tworząc Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Znawcy tematu spierają się o to, czy wina francuskie (galowskie), czy niemieckie (reńskie) są lepsze.
W dzisiejszym Świecie, gdy gałązki winorośli przepłynęły Atlantyk i zakorzeniły się w Kalifornii i innych miejscach o zbliżonych do Francji lub Niemiec klimacie, to powstała niezdrowa konkurencja. Produkowane na wielką skalę „całkiem poczciwe wina” – jakby powiedział pan Zagłoba – są znacznie tańsze niż oryginały. Do tego dochodzą też założone na tej samej zasadzie winnice w Australii i RPA.
Zjawisko nie jest nowe. Załóżmy, że wina, jako takie, niemieckie (nadreńskie) przewyższają francuskie. To jednak Francja ma też swoje niepodważalne atuty. Szampany i Koniaki. Nie mówiąc już o Calvadosie.
Dawna Rosja przynajmniej od czasów Katarzyny Wielkiej żyła w kulturze francuskiej. To nie przypadek, że wielkie dzieło Lwa Tołstoja (Wojna i pokój) w dużej części pisane było po francusku. Bogaci Rosjanie: Arystokracja i Wielcy Kupcy często wizytowali Francję i importowali z niej różne dobra, przede wszystkim szlachetne alkohole.
Z Paryża do Petersburga droga daleka. Poprzez różne granice celne w różnych ówczesnych państewkach niemieckich. Więc ktoś mądry we Francji wymyślił, by zbadać czy na rozległych terenach Imperium Rosyjskiego są tereny klimatycznie zbliżone do Francji. Okazało się, że tak. Na Krymie można było zasadzić winorośl, z której był szampan, w Gruzji i Armenii przyjęły się szczepy, z których po destylacji był Koniak. Zajęli się tym Francuzi i produkowali w Rosji alkohole pod własną firmą i nazwą. Po słynnej Rewolucji 1917 roku Francuzi byli zmuszeni opuścić Rosję, ale ich dorobku nie zmarnowano. Przyuczony przez nich personel kontynuował ich dzieło. Co zresztą dobrze wspominamy. Sowietskoje Szampanskoje to był dobry „prawdziwy” szampan. Podobnie, jak koniaki gruzińskie i armeńskie.
Taka ciekawostka. W pewnym momencie, na wniosek działacza antyalkoholowego doktora Włodzimierza Marcinkowskiego, Radnego Miejskiej Rady w Krakowie, wprowadzono zakaz sprzedaży alkoholu w dniu wypłat. A wypłacano w różnych dniach – to jest pierwszego i ostatniego dnia miesiąca oraz 10, 15 i 20-stego. W tych dniach sklepy monopolowe były zamknięte, a i w spożywczych wina i piwa też nie wolno było sprzedawać. Wyśmiał to bardzo Jerzy Urban w „Polityce” i po poskarżeniu się dr. Marcinkowskiego, na polecenie Gomułki, Urban dostał zakaz publikacji. Takie to czasy były. No i właśnie wtedy koniaki radzieckie w dniach prohibicji były sprzedawane w autonomicznym sklepie radzieckim Natasza, bo ich przepis nie dotyczył. Podobnie podległe Paxowi sklepy Veritas sprzedawały dobre białe wina mszalne. Najczęściej były to Rieslingi. Tak przy okazji wprowadzone przez dr. Marcinkowskiego restrykcje bardzo podniosły w Krakowie kulturę picia.
Nim to się stało, w czasie gdy kultura picia w Krakowie tak wysoko nie stała, to w klasie VI. słynnej szóstej podstawówki (wspominanej z sentymentem przez mojego znacznie młodszego, a już nie żyjącego, kolegę Grzegorza Miecugowa, złożyliśmy się w trójkę: Wiesiek G., Andrzej R. i ja, i zakupiliśmy produkcji krajowej wino gronowe gazowane. Były wówczas dwa takie: Perliste za 19 ówczesnych złotych polskich i Kaskada za 24 zł. Szarpnęliśmy się na to droższe.
Poszliśmy do Parku Krakowskiego. Ja mieszkałem bliska i wpadłem do domu po kieliszki. Tę jedną butelką upiliśmy się do tego stopnia, że strasząc łabędzie spuściliśmy na staw w tym parku dwie wyrwane z ziemi ławki. W normalnych warunkach było by to niemożliwe. Ale była to wiosna. Na zimę ławki wyciągano z ziemi, a na wiosnę wkopywano ponownie. To były prymitywne ławki składające się z trzech desek mniej więcej tej samej długości. Nogi tych ławek były głęboko wkopane. Na zimę wyciągał je z ziemi specjalny dźwig. Ale ponieważ było to niedługo po ich ponownym wkopaniu, więc wspólnym wysiłkiem udało nam się dwie wyciągnąć i spławić.
A w innym czasie mieliśmy inne zabawy. Ja miałem bardzo tolerancyjną Mamę oraz własny mały pokój. I w tym pokoiku graliśmy w ruletkę lub pokera i piliśmy wino już bez sensacji. Do naszej paczki przybył jeszcze Andrzej Z. Graliśmy naturalnie na bardzo małe stawki. Trudno w to uwierzyć, ale kiedyś zdarzył się nam niesamowity wypadek. Nikt nie fałszował, nikt nie układał kart. Graliśmy na małe stawki, ale dla nas duże. I raptem mam trzy króle i dobieram czwartego. Widzę po minach Andrzeja i Wieśka, że też są bardzo zadowoleni. Zaczyna się wysoka licytacja. Coś mnie tknęło i z karetą Króli się wycofałem. Andrzej i Wiesiek doszli do zenitu. Wygrał Andrzej – miał cztery Asy, a Wiesiek miał cztery Damy. Takie układy się nie zdarzają. Ale nam się zdarzył.
W tym czasie nasz przyjaciel budowlaniec, po technikum budowlanym, Jaś D., remontował w Tenczynku zamek, w którym była wytwórnia wina owocowego. Jak wracał z pracy to zawsze nam przywoził dużą bańkę produkowanego tam wina. Było to bardzo młode wino. Pić się go jednak dało. W smaku był nie najgorszy, ale raczej nie był to najzdrowszy produkt. Dowiedziałem się z Wikipedii, że w Tenczynku nie produkuje się już wina, a tylko prestiżowe piwo.
Gdy po ukończeniu Państwowej Szkoły Technicznej zacząłem pracować w dziale geodezji Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie, to wpadłem w towarzystwo bardzo i źle pijące tzn. wódkę i piwo. Uratował mnie z tego przyjaciel mojego Ojca, profesor Jerzy Kreczmar. Ojciec wówczas był dyrektorem prowincjalnego teatru w Grudziądzu, ale miał fundusze reprezentacyjne oraz ambicję. Więc zapraszał zaprzyjaźnionych, wybitnych znawców teatru, w celu dokształcenia zespołu. Przyjeżdżałem z Krakowa na bardziej ciekawe spotkania z wielkimi ludźmi teatru. I tak trafiłem na wykład profesora Kreczmara i na późniejszy bankiet. Pito tam wódkę, jak zawsze i wszędzie, ale dla Profesora mój Ojciec miał whisky. A dlaczego Pan Profesor nie pije wódki? – zapytał jakiś młody aktor i dodał – Przecież polską wódkę Wyborową piją także w Londynie. – Tak ale tylko dorożkarze – odpowiedział Profesor.
Nie było to ścisłe. Jak parę lat później pracowałem w Londynie, to dorożek już tam nie widziałem. Co pili taksówkarze – nie wiem.
Nie mniej wypowiedź Pana Profesora wziąłem sobie bardzo do serca. Przestałem pić wódkę – zacząłem pić whisky. To nie było takie łatwe.
Wódki w Polsce kosztowały za pół litra od 50 do 60 zł. Wyborowa á 0,75 litra kosztowała 80 zł. Ta sama zawartość whisky w Delikatesach kosztowała od 375 do 450 zł w zależności od marki. Ja wtedy bardzo dobrze zarabiałem. Ale te ceny ograniczyły mi spożycie. No i ten straszny zdrajca Kadar… Pamiętam wyryty na jakimś czerwonym murze wielki napis „Kadar świnia”. Dla tych co nie pamiętają: Po stłumieniu Powstania Węgierskiego w 1956 roku i straceniu przywódców, Rosjanie oddali władze na Węgrzech Kadarowi. Temu Kadarowi, który będąc w jego rządzie zdradził Imre Nagyego. Więc Kadara ocenialiśmy bardzo źle, ale nie do końca słusznie. Kadar to był odpowiednik naszego Margrabiego Wielopolskiego. Z tym, że Kadarowi się udało. Uniezależnił (w pewnej mierze) Węgry od ZSRR. Nawiązał kontakt z Zachodem i stworzył – jak to określał Zbigniew Brzeziński – gulasz komunizm. Takie nic i współpraca gospodarcza z Zachodem. Z mojego punktu widzenia najważniejsze było to, że Węgry za Kadara zawarły układ z jedną z czołową wytwórnią whisky WAT 69 i sprowadzały ten produkt do siebie i za zgodą wytwórcy rozprowadzały go po całej Europie Wschodniej, jako Club 99. Ta maskarada potrzebna była do tego, by światowa marka nie sprzedawała się za tanio. A z drugiej strony WAT 69 w konkurencji z innymi gatunkami whisky, nie wychodził najlepiej. Jak było, tak było. Dla mnie idealnie. W naszym wówczas świetnie zarabiającym kółku geodezyjnym udało mi się przeforsować przejście na whisky. Ten kadarowski WAT 69 czyli Club 99 kosztował za 0,75 litra tylko 210 zł. A na to było nas stać.
Gdy los mnie rzucił do Szwecji w 1971 roku i gdy zarobiłem pierwsze pieniądze pisząc tzw. story dla sztokholmskiego biura Radia Wolnej Europy, było to w sumie 170 koron. Poszedłem do sklepu monopolowego o nazwie Systembolaget i tam zobaczyłem, że polska Wyborowa 0.35 litra kosztuje 21 kr, Żubrówka 20 kr. Natomiast o tej samej zawartości Johnnie Walker czerwona 22 kr, a czarna 24 kr. Nie miałem wątpliwości TO JEST KRAJ DLA MNIE.
Ceny alkoholu w Szwecji poszły w górę nieproporcjonalnie do zarobków. Alkohole zdrożały mniej więcej dziesięciokrotnie. Z zarobkami różnie. Był okres, gdy z kumplami piliśmy najtańsze wino w Szwecji. Był to Beyaz półsłodkie, ale jadalne, białe tureckie wino. W tym czasie węgierskie czerwone wino Egri Bikaver kosztowało 8 kr. Dzisiaj najtańsze, ale jadalne wino białe kosztuje 47 kr, jest to Vino Italiano Bianco. Czyli dziesięciokrotnie więcej niż wtedy. Moja emerytura to trochę więcej niż trzykrotne moje zarobki z tamtego czasu.
Więc wraca zawarte w tytule pytanie: Pić czy nie pić? Cena nie gra roli. Generał Józef Kuropieska, którego miałem zaszczyt poznać za pośrednictwem Stefana Kisielewskiego, opowiadał, że w czasie swojej misji w Anglii bardzo polubił whisky. Problem polegał na tym, że w okresie zaraz po wojnie, whisky brakowało i wydawano ją tylko w małych ilościach na kartki, które dostawali wszyscy mieszkańcy.
A nie było innych alkoholi bez kartek – spytałem? Był gin, ale ja tej jagodzianki nie trawię – odpowiedział Kuropieska.
Zdziwiło mnie to trochę. Według mnie gin należy do szlachetnych trunków, podobnie jak koniak. Osobiście, jak nie mam whisky, to piję właśnie gin, rzadziej koniak, a najchętniej Calvados. Dlatego piszę Go przez duże C.
Ludomir Garczyński-Gąssowski