Gwar weselnych gości wypełniał kościelny dziedziniec. Państwo młodzi stali przed kościelną bramą i rozmawiali z księdzem. Byli piękni! Oboje smukli, ona czarnooka, czarnowłosa, on niebieskooki, włosy koloru zboża – dwa kontrasty. Ksiądz coś tłumaczył, panna młoda rozkładała ręce. Zmartwieniem księdza było, że ceremonia ślubna się opóźniała, a on miał przecież już następny ślub, który czekał na niego. Zrozpaczona panna młoda tłumaczyła, żeby jeszcze trochę poczekać, bo matka z jakiejś dla niej nie znanej przyczyny, jest spóźniona i błagała o jeszcze trochę cierpliwości.
Minuty mijały, niepokój rósł. W końcu, z szaleństwem w oczach, wpadła w asyście dwóch córek, brakująca matka. Gdyby wzrok panny młodej mógł zabić, to trup matki leżałby chyba na kościelnym dziedzińcu.
Okazało się, że pani matka wyruszyła z domu z dobrym marginesem czasowym, ale jej suknia, specjalnie uszyta na okazję, w połowie drogi do kościoła zaprotestowała i pękła w miejscu, w którym kończy się szlachetna nazwa pleców. Szyjąc suknię zwyciężył optymizm nad rzeczywistością – pośladkom dano o jeden, a może nawet dwa, centymetr za mało materiału. Katastrofa była faktem i nie pozostało nic innego, jak zawrócić taksówkę, wrócić do domu i zmienić suknię na inną.
Wreszcie ceremonia mogła się zacząć. Organy zagrały marsza. Pan młody przechodząc koło ławki, w której siedział jego ojciec, podał mu swoją komórkę do przechowania. Ksiądz zaczął swoje oracje. Nagle zabrzmiał ostry dzwonek komórki. Ojciec pana młodego, wróg wszelkiej nowej techniki, zirytowany obraca się do tyłu i groźnym wzrokiem lustruje tylnie ławki szukając winnego. Ktoś zwraca mu uwagę, że źródło dźwięku znajduje się nie gdzie indziej, a właśnie w jego kieszeni. Wyjmuje komórkę i nie wie który guzik nacisnąć. Rozgląda się bezradnie dookoła. Wyciąga rękę z komórką. Telefon idzie z ręki do ręki, z ławki do ławki. Nikt nie wie, jak uciszyć sygnał. Telefon komórkowy to nowa technika! Wreszcie, diabelska maszyna sama przez się przestaje dzwonić.
Obrządek ślubny postępuje dalej. Ksiądz przedstawiając pannę młodą robi błąd i wymienia nieprawidłowe imię, po chwili, myli się po raz drugi i wymienia następne, znowu inne imię. Szmer przechodzi przez kościół, panna młoda ze śmiechem poprawia księdza – wszyscy się śmieją z księdzem włącznie.
Para młodych wymienia obrączki i pocałunki. Od strony chóru rozbrzmiewa anielski sopran śpiewający radosną pieśń weselną.
Pięć druhen, około pięcioletnie dziewczynki w różowych sukienkach, które siedziały dotychczas względnie spokojne na stopniach ołtarza, jak gdyby na dany sygnał, bierze się za ręce i zaczyna tańczyć śpiewając na całe gardło gwiazdkową piosenkę o krasnoludkach czmychających po domu w wigilijną noc:
Midnatt råder, tyst det är tyst i husen, tyst i husen
Alla sova, släckta äro ljusen, äro ljusen
Se, då krypa tomtar upp ur vrårna, upp ur vrårna
Lyssna, speja, trippa fram på tårna, fram på tårna
Tipp tapp, tipp tapp, tippe tippe tipp tapp
Tipp, tipp tapp
Entuzjazm dziewczynek nie zna granic – nic nie może je powstrzymać! Sopran konkuruje z ich wesołą piosenką.
Koniec ceremonii, młodzi są już małżeństwem. Ksiądz żegna się z nimi i życzy im wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Panna młoda jest szczęśliwa, rzuca się na szyję księdza i całuje go z całych sił. Ksiądz jest zaskoczony i zakłopotany – nie wie co z tym fantem zrobić. Wszyscy klaszczemy. Opuszczamy kościół i udajemy się na ucztę weselną.
Lokal jest piękny. Stoły uginają się pod jedzeniem. Jest wiele kwiecistych mów, pieśni i spektakli tak, jak to zwykle na szwedzkich weselach bywa. Goście są rozbawieni. Nastrój jest szampański. Jeden z gości wychodzi na środek sali. Ma w lewej ręce dużą wiązankę zimnych ogni, a w prawej zapalniczkę. Sala cichnie, czekamy. Zimne ognie zaczynają sypać iskrami, a kilka sekund potem słyszymy rozpaczliwy krzyk i widzimy jak mężczyzna rzuca wiązkę gorących prętów zimnych ogni na podłogę. Ręka parzy, z parkietu podłogi unosi się dym, spryskiwacze zaczynają z sufitu sikać wodą, alarm zaczyna wyć. Nie trwa długo, a na miejscu są dwie straże pożarne. Na szczęście nie były potrzebne. Z małego ognia duży dym, ale na parkiecie duża czarna wypalona plama.
Myślicie, że zabawa się skończyła? O, nie! Bawiliśmy do późnej nocy.
Byłem tam, jadłem, piłem, śpiewałem, a co widziałem to jak mogłem, dokładnie opisałem. Teraz, po latach – para młodych, która nie jest już tak młoda, żyje szczęśliwie, ich dzieci dorastają, a my, którzy byliśmy świadkami tych wydarzeń, wspominamy ich wesele – wesele które nikt z nas nigdy nie zapomni.
Andrzej Olkiewicz