Wigilia w Warszawie

Z okazji świąt dzielę się wigilijnymi wspomnieniami, które stanowią fragment mojej najnowszej, autobiograficznej książki, „W cieniu jabłoni”. Może zachęcą do jej przeczytania.

Po wyjeździe do Szwecji pierwszą wspólną wigilję w Polsce spędziliśmy w roku 1976, po 9-ciu latach rozłąki. Przyzwyczaiłam się, że w Szwecji dużą wagę przywiązuje się do wystroju świątecznego stołu. Dominują dwa kolory, głęboka czerwień w połączeniu z ciemną zielenią. Znając braki w zaopatrzeniu, przywiozłam ze sobą wszystkie świąteczne atrybuty – doniczkę z gwiazdą betlejemską, tradycyjnym kwiatem, który wtedy nie był jeszcze popularny w Polsce, czerwono-zielony bieżniczek w Mikołaje, czerwone świece w stosownych lichtarzykach i czerwone papierowe serwetki. Stół prezentował się uroczyście i wytwornie, przynajmniej w moich oczach. Kolory pięknie kontrastowały z bielą obrusa, a jedynym tradycyjnym polskim elementem był opłatek spoczywający na wiązce sianka. Pod siankiem umieściłam także czerwoną serwetkę, pasującą do zgiętych w artystyczny wachlarzyk serwetek w kieliszkach do wina. Kiedy mama ujrzała udekorowany stół wydała okrzyk przerażenia i załamała ręce.

– Teresa, jak mogłaś przybrać stół na czerwono? Przecież to kolor komunistów!

Racja, zupełnie o tym zapomniałam. Czerwone rosyjskie flagi, czerwone krawaty członków partii, Plac Czerwony, Armia Czerwona i czerwona książeczka Mao, to znienawidzone atrybuty komunizmu. Po dłuższej chwili, opornie zaakceptowała jednak wystrój, ale w przyszłości stół wigilijny dekorowałam na zielono.

Wigilia spędzona w towarzystwie cioci, mojej chrzestnej matki, była jednym z przyjemniejszych świątecznych spotkań. Syn cioci niedawno się ożenił i razem z żoną wyjechali na święta za granicę. Wigilię urządzali zazwyczaj rodzice synowej, ale tym razem – ku mej wielkiej radości – ciocia postanowiła spędzić ją z nami. Posiadała ona wspaniały dar tworzenia pogodnej atmosfery. Sam widok eleganckiej zadbanej i uśmiechniętej cioci sprawiał, że wokół robiło się jaśniej i weselej. Nawet normalnie zatroskana twarz mamy rozjaśniała się ciepłym uśmiechem. Cieszyło mnie również, że nareszcie mam okazję, choć po części, zrewanżować się za wszystkie piękne prezenty jakimi obdarzała mnie praktycznie od urodzenia. Mięciutki sweterek z angory w dwóch odcieniach beżu i eleganckie botki z błyszczącej czarnej skóry, zapakowane w barwny papier, czekały pod choinką.

Właściwy nastrój wigilijny osiąga się łatwiej, gdy obecne są trzy pokolenia: dziadkowie, rodzice i dzieci. Taką idealną wigilię przeżyliśmy, kiedy braciszek się ożenił i dochował dwóch córeczek. Jak to często bywa w podobnych przypadkach, rodzina spędza część wieczoru wigilijnego u jednych teściów, a potem jedzie do drugich. Tak robił i mój brat. Teściowie mieszkali pod Warszawą, czasem przy niesprzyjającej pogodzie tworzyły się na drodze korki. Wieczerzę wigilijną zwykło rozpoczynać się dopiero o zmroku. Tak więc nawet przy najlepszych chęciach zdarzało się, że braciszek wraz z rodziną przyjeżdżał do mamy spóźniony. Mama zwykła kłaść się wcześnie i kiedy wszyscy pojawiali się dopiero po godzinie 20 czekając narzekała, że jest zmęczona i śpiąca.

Ale tamta pamiętna wigilia rozpoczęła się punktualnie. Atrakcją wieczoru miał być Małżonek przebrany za Mikołaja. Po wigilijnej kolacji wymknął się z pokoju, ubrał w odwrócony na futrzaną stronę kożuszek, czerwoną czapkę z pomponem i maskę Mikołaja. Kiedy powrócił z workiem na plecach, starsza córeczka przytuliła się do swej mamy, a młodsza, dwulatka, na wszelki wypadek schroniła się pod stołem i oczyma wielkimi jak spodki przypatrywała się Mikołajowi, czekając na rozwój wydarzeń. Mikołaj rozsiadł się na krześle i wyrecytował ułożony przeze mnie czterowiersz:

„Przybywam z dalekiej północy,
jechałem pięć dni i pięć nocy.
Renifery ciągnęły mi sanie.
by odwiedzić Małgosię i Anię”

Mimo treningu Małżonek raz po raz zapominał słów i musiałam mu dyskretnie podpowiadać. Zaczęło się rozdawanie prezentów. Malutka nie odważyła się wyjść spod stołu, aby je sama odebrać. Kiedy podniecenie opadło spostrzegłam, że starszą brataniczkę męczy jakiś problem. W końcu zapytała:

– Ciociu, a co to jest misanie?

Po czym dodała:

– To nie był Mikołaj tylko wujek. Poznałam go po butach.

Pochwaliłam ją za spostrzegawczość. Małżonek miał wtedy na sobie mokasyny ozdobione metalową plakietką z krokodylkiem.

Teresa Urban

Lämna ett svar