Mija pół wieku od tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu kiedy to władza krwawo stłumiła protesty robotników, zabijając 41 osoby, raniąc ponad tysiąc. Na miejsce Gomułki komuniści musieli szybko znaleźć nowego przywódcę, którego wybór nie oznaczałby dalszego podsycania niepokojów. Nastąpił wtedy tzw. desant śląski, który wywindował Edwarda Gierka do roli Pierwszego Komunisty Kraju (Ślązakiem nigdy nie był). Gierek zapytał stoczniowców: „pomożecie?”, otrzymał anemicznie wyrażoną zgodę, którą ówczesna propaganda przedstawiła jako gromkie: „pomożemy”. Tymczasem do dziś wielu sądzi, że był to entuzjastyczny i masowy głos załóg robotniczych.
Wielu, nawet dziś, uważa, że był to już komunizm w wersji soft. Mówi się też, że za rządów Gierka nastało dziesięć lat rządów „socjalistycznych technokratów”, co ma wskazywać na nieopresyjną i „pragmatyczną” formę komunizmu, jaką zafundował rodakom. Mniej opresyjną – zgoda, ale nie nieopresyjną. Pragmatyzm też to był podejrzany. Nic z niego racjonalnego nie powstało. Wolność była, jak i przedtem, tłumiona, decyzje gospodarcze były nietrafione, przybliżając materialną i społeczną ruinę kraju. Trudno się dziwić, że i oni odeszli w niesławie.
Biurem Politycznym KC PZPR, czyli najwyższym faktycznym organem władzy w Kraju, kierował nie Gierek, a – zza kotary – Piotr Kostikow. Na ręce Gierkowi osobiście patrzył rezydent KGB w Warszawie, Witalij Pawłow. Zatem, nawet jeśli trudno zrozumieć, w jakim sensie miałaby to być władza polska, przyznać trzeba, że za Gierka nie popełniano już sądowych mordów politycznych, nie torturowano (nie licząc „ścieżek zdrowia”) nie straszono wywózką. Ludzie nie znikali już bez wieści. Zacznijmy od tego, czy była to już polska władza, mimo, że nadal komunistyczna? Owszem, w Dekadzie Gierka złożona była już z Polaków, ale polską ona nie była. Towarzysza Gierka do władzy niósł Towarzysz Breżniew. Gierek, z wdzięczności za otrzymany zaszczyt bycia Pierwszym Sekretarzem, nie ingerował, podobnie, jak poprzednicy, w ważne decyzje wojska ani służby bezpieczeństwa, pozostających formalnie pod jego, zaś realnie – pod radziecką kontrolą. Resorty siłowe pozostawił ręcznemu sterowaniu Moskwy. Czy tak postępuje polska władza? Ludowe Wojsko Polskie może i było ludowe, lecz za grosz nie było polskie. Najpierw generał Spychalski, radziecki człowiek, następnie generał Bordziłowski, potem generał Kokoszyn, trzymali łapę na siłach zbrojnych. W końcu pojawił się Polak, generał Jaruzelski, od młodych lat sterowany z Moskwy. Szefował wojsku również za Gierka, by w końcu – kiedy interesy komunistów wydały się zagrożone – bronić dominacji Moskwy w Polsce. A dzięki niej – tyłków ludzi komuny. Dlatego wprowadził stan wojenny. Wszyscy oni osiągnęli swą pozycję z nadania Moskwy i jej służyli, gotowi pójść na każdą wojnę „w obronie pokoju i socjalizmu”. Nawet za cenę atomowej zagłady własnego kraju. Są na to dowody.
Po krwawym Grudniu 1970, pojawił się jako ten „czysty” i „nowy”, wziął całość i zastąpił starych twardogłowych nową ekipą. Nowy Pierwszy Sekretarz nie straszył w gazetowych fotkach wrażą gębą, jak jego poprzednicy, wielu paniom nawet się podobał, że niby przystojny i że ma ogładę. W jego najbliższym otoczeniu było już z tym różnie, choć i tak ekipa ta znakomicie wypadała na tle radzieckich zwierzchników i wasali Moskwy. Gierek nie szczędził widocznych wyrazów oddania. Nadał Breżniewowi Virtuti Militari I klasy, do konstytucji PRL wprowadził poprawki o nierozerwalnym sojuszu z ZSRR. Choć trzeba przyznać, nie całował Breżniewa tak pięknie w usta, jak wódz NRD, Erich Honecker. Edward Gierek swój romans z towarzyszami radzieckimi zaczął już w latach powojennych w Belgii. To tam wysłannicy Kremla „konsultowali” miejscowych komunistów, tam wpadł im w oko i zdobył sympatię Moskwy. Breżniew po 1968 roku wyraźnie go forował, nazywał go swoim przyjacielem. Kiedy frakcja Moczara, pod hasłem likwidacji spisku syjonistycznego, wznieciła wypadki Marca 68, by sięgnąć po ster władzy, było już za późno. Na czoło wysunął się moskiewski joker, Edward Gierek.
„Technokratyczna drużyna” Gierka, niesłusznie nazywana „śląską mafią” (Ślązacy byli w niej nieliczni), szybko pokazała, na co ich stać. Kradli i marnotrawili za hojnie im użyczane dolary z Zachodu. Byli przy tym sprytni. Łagodzili potencjalny sprzeciw, puszczając perskie oko do Ludu, kiedy oznajmiali, że kantowania tępić nie będą. Dawali do zrozumienia, że to oni są od wielkich przekrętów i szachrajstw, zaś lud pracujący, przy odrobinie sprytu i tupetu, też mógł uszczknąć sobie z państwowego stołu, zakombinować, i w ten sposób jakoś podreperować swoje zgrzebne życie. Prawdziwą walutą były wtedy nie banknoty NBP, a dojścia. Jeśli chciało się zdobyć towarów, których był wieczny niedobór. Ale jeszcze ważniejsze były dojścia do ludzi, którzy ekskluzywności swojego dostępu do „koryta” i wpływów bronili. Mieć „dojście gdzie trzeba” i dojście do towarów szczególnego pożądania, było wartością naczelną i wymienną. Rynek „dojść” był głównym rynkiem socjalizmu „technokratycznego”. Pieniądze, którymi płacono za pracę, były jedynie biletami narodowego banku. Drukowane bez pokrycia, wstępu do niczego ciekawego nie oferowały. Można było za nie wystać – i to w długich kolejkach – tylko najpotrzebniejsze produkty żywnościowe. Albo zapłacić za wpis na listach oczekiwania na pralki, meble, na mieszkania i na samochody – terminy były niebotycznie odległe.
W cenie był spryt. Cwaniactwo w jeszcze wyższej. W idee komunizmu już nawet rządzący nie wierzyli, poza paroma wyjątkami. Socjalizm zatem sprytnym ludziom zaczął się podobać. Można było kraść z fabryki, z magazynu, ze sklepu, szpitala czy warsztatu. Były też fuchy. Z użyciem państwowych narzędzi i materiałów świadczono zatem bardzo potrzebne ludziom usługi prywatnie. W mniemaniu wielu, zabrać państwowe nie oznaczało kradzieży. Władza, nie radząc sobie z podażą artykułów konsumpcyjnych, zaczęła uruchamiać też legalnych „prywaciarzy”. Przydali się o tyle, że produkowali to, czego socjalistyczny przemysł wytworzyć nie był w stanie, bo był totalnie zaplanowany.
Ludzie Edwarda Gierka przehulali i zmarnotrawili wiele. Owszem, inwestowali, i to na potęgę, wielkie budowy socjalizmu powstawały jedna po drugiej. Kredyty zachodnie nie były dla ludzi, pompowano je w przemysł zbrojeń i paliw, by Imperium Radzieckie miało czym walczyć o zaprowadzenie pokoju na całym świecie. Symbolem tej polityki była ogromna Huta Katowice. Drużyna Gierka udawała gromadę oświeconych. Tworzyli wokół siebie nimb władzy cywilizowanej („bezpartyjny, ale fachowiec”). Produkowali swoich magistrów, mianowali oddanych im naukowców profesorami ekonomii i innych dziedzin, a potem pytali ich o zdanie. Nie dość, że sami mierni, to miernotą się otaczali. Nie mogło się to zatem skończyć inaczej, niż się skończyło.
Wbrew obiegowym sądom, rządów tzw. śląskiej mafii, my – żyjący wtedy na Śląsku, doświadczyliśmy najdotkliwiej. Władza bała się skoncentrowanej na stosunkowo niewielkim terenie ogromnej rzeszy robotników. Musiała działać prewencyjnie, straszyć szykanami, zniechęcać do protestów. Po katapulcie Edwarda Gierka na najwyższy stołek w kraju (I sekretarz PZPR) wodzostwo w regionie przejął Zdzisław Grudzień. Nazywaliśmy go tow. Dezember. Niektórzy mówili Cysorz. Jego narastająca z upływem lat paranoja sprawiła, że Katowice i inne miasta regionu, coraz szczelniej okrywano kordonem tajnych uszu i oczu. Ponadto, na ulicach kłuły w oczy transparenty typu: Partia–z–Narodem–Naród–z–Partią.
Wyjazd do pobliskiego Krakowa wydawał się nam, mieszkańcom tych miast, wypadem do innego, bardziej liberalnego świata. Organizowano liczne pokazy hołdu wielkoprzemysłowej klasy robotniczej, składanego przywódcom Narodu. Obowiązywały sowieckie standardy rządzenia. Na szczęście, egzekucja tych standardów, mimo klarownych intencji, odbiegała od sowieckiej.
Owszem, w Dekadzie Gierka socjalizm odczuwano jako bardziej swojski niż poprzednio. Tyle, że popełniono istotne błędy. Na przemian dokuczano ludziom i mamiono ich. Bony, zapisy, książeczki, ba, wystane paszporty – to już było coś. Prawdziwe przepustki na Zachód. To była rewolucja w obyczajach Bloku Wschodniego i, jak się okazało, początek jego końca. To był ich błąd.
Z jednej strony ludziom ulżono, by potem dokuczyć jeszcze bardziej, kiedy gospodarka już rzęziła. Pod koniec Dekady Gierka dokuczano już bezmyślnie. Było już jednak za późno. Złość Ludu wygrała z wymuszaną wdzięcznością dla Władzy, okazywaną oficjalnie jeszcze dzień wcześniej. Klasa wielkoprzemysłowa zaprotestowała. I to wcale nie ci, w pierwszym rzędzie, którym było najgorzej, tylko ci, którym w miarę dobrze płacono za pracę. Koło się zatoczyło. Dekadę po krwawym łamaniu oporu Wybrzeżu, stoczniowcy Gdańska i Szczecina, a potem wielu innych, w tym licznie protestujący robotnicy w zakładach pracy na Śląsku, sprzeciwili się komunistycznej władzy ponownie.
Dekadę Gierka zakończył krótki, jak się miało wkrótce okazać, Karnawał Solidarności. Przerwany wprowadzeniem stanu wojennego.
Zygmunt Barczyk