TERESA URBAN: Wakacje w Osiecznej

Ojciec, będąc profesorem i członkiem Polskiej Akademii Nauk mógł wraz z rodziną korzystać z przywileju spędzania urlopów w domach pracy twórczej PAN-u, z czego czasem korzystał. Taki dom był w Osiecznej koło Leszna, gdzie pojechaliśmy całą rodziną. Miałam wtedy 13 lat. Ośro­dek wypoczynkowy mieścił się w imponującym bu­dynku o pała­cowym charakterze, częściowo porośniętym dzikim winem. Dom ten, dawna sie­­dziba lokal­nej ary­stokracji, pięknie położony nad brzegiem jeziora, leżał w dobrze utrzy­ma­nym par­ku, na­turalnie przech­o­dzącym w las. Tego lata spędzało tam urlop paru znanych nau­kowców.

Pokoje wczasowiczów były duże i jasne z widokiem na jezioro. Nam przypadł pokój, który musiał być kiedyś pokojem dziecinnym, ponieważ ścia­ny zdobił szlaczek pas­te­lowych obrazków przedstawiających motywy bajkowe. Do jadalni pro­wadziły otwarte na rozcież, potężne drzwi obramowane drewnianymi belkami. Nad nimi kró­lowały dwa wypchane orły. Miały rozpostarte skrzydła i zdawały się unosić do lotu. Kiedy mój trzy­letni braciszek zobaczył orły po raz pierwszy, najpierw za­niemówił z wrażenia, a po­tem chwy­­ciw­szy dla otuchy mamę za rękę wykrzyknął:

– Orzeły uciekajcie!

Okrzyk ten przetrwał w historii rodzinnej do dziś dnia i zdarza się, że cytujemy go w odpo­wie­d­nich momentach, drażniąc mego obecnie leciwego brata.

W Osiecznej miałam towarzystwo rówie­śników i spędzałam na zabawach z nimi dużo czasu. Rodzice pozostawiali nam dzie­ciom wie­le swobody. Pamiętam, że urządzaliśmy wyścigi i ja okazałam się parokrotnie naj­szyb­sza prześcigając nawet chłopców w moim wieku. Było to chyba jedyne osiągnięcie spor­towe w moim życiu. Przy niepogodzie miejscem zabaw stawały się długie, przestronne koryta­rze bu­dynku. Kiedyś przy zwieńczeniu sufitu odkryliśmy nietoperza, którego w końcu udało nam się zła­pać. Od dzieciństwa interesowały mnie zwierzęta, więc natychmiast wzięłam go do ręki. Od­wdzięczył mi się gryząc boleśnie w palec. Nie miałam odwagi powiedzieć o tym mamie, a ranka na szczęście szybko się zagoiła. Nikt nas wtedy nie przestrzegł, że nie­to­perze roz­noszą wściekliznę i kontakt ze zwierzęciem mógł się zakończyć tragedią. Ten nie­toperz nie był widocznie nosicielem zarazka ponieważ przeżyłam w zdrowiu wiele lat i wściekam się tylko od cza­su do czasu.

W pogodne dni chodziliśmy całą rodziną do oddalonego o parę kilometrów kąpieliska, gdzie ćwiczyłam swe umiejętności pływackie. Pobyt upływał jednak głównie pod znakiem ło­wienia ryb, czego nigdy przedtem nie próbowałam. Ojciec pojechał nawet z nami do po­blis­kiego Leszna, aby kupić żyłkę, haczyki i spławiki. Za wędki służyły długie pręty. Na pra­w­dzi­wy sprzęt nie było nas stać. Za przynętę stosowaliśmy kulki ugniecione z chle­ba. Zde­cy­dow­a­nie od­mawiałam nadziewania robaków na haczyk. Wystawaliśmy więc godzi­na­mi nad brze­giem w oczekiwaniu, że ryba weźmie. Wpatrywałam się w wodę na tyle przej­rzy­stą, że mog­łam widzieć jak jas­na kulka przynęty znikała w momencie, gdy ryba brała. Obraz ten tak mo­c­no utrwalił mi się w oczach, że zasypiając miałam go pod powie­kami. Zazwy­czaj chleb zo­­­stawał zje­dzony albo spadał z haczyka, ale parokrotnie zdarzyło mi się złowić małego oko­nia czy płotkę. Przy­jemność udanego połowu skutecznie psuła perspek­tywa zdję­cia ryby z ha­­czyka. Nie mia­łam do tego serca i szybko przekonałam się, że łowienie ryb mnie nie bawi. Na­to­miast braciszek, pod bacznym okiem taty, oddawał się temu zajęciu ze szczerą przyjem­noś­­cią. Ale szczęście mu nie sprzyjało. Co najwyżej udało mu się wyciąg­nąć kępkę wodo­ro­stów. Ojciec, którego urlopową lekturą była wtedy jedna z fa­tastyczno-nauko­wych po­wieś­ci Lema, wyjaśniał chłopcu że łowi kurdle i ośmioły.

Czas płynął aż nadeszła niedziela, kiedy sielanka urlopowa przemieniła się w koszmar. Jak co­ dzień wczasowicze zebrali się w porze obiadowej w jadalni, ale tego dnia atmosfera by­ła napięta. Wyczuwało się pewien niepokój, ponieważ brakowało dwóch osób, uro­dziwej 18-letniej siostry jednej z moich towarzyszek zabaw i pewnego młodzieńca, z któ­rym ją często widywano. Dziewczyna właśnie zdała maturę i cieszyła się wakacyjną swobo­dą.

Chło­pak, ciemnowłosy i na swój sposób przystojny, był chyba jej rówieśnikiem. Mnie je­d­­nak coś ra­ziło w jego wy­glądzie, może zbyt blisko osadzone oczy, może pierwszy cień za­rostu, którego jeszcze nie golił. Istnieje mało eleganckie słowo fryzjerczyk, które koja­rzy­ło mi się z jego apa­rycją. Młodzi spóźniali się na obiad, a mat­ka dzie­w­czyny – wdowa i rodzice chłopca wyraźnie byli zaniepokojeni. Niepokój udzielił się i reszcie gości. Zamiast normalnego pogodnego szmeru rozmów w jadalni panowała cisza prze­ry­wa­na tylko dyskretnymi szeptami.

Wczasowicze zerkali raz po raz na park przez przeszkloną ścia­nę ja­dal­­ni, wy­mieniali znaczące spojrzenia i kiwali poważnie głowami. Atmosfera gęs­t­niała z mi­nuty na minutę, wyczuwało się rosnące napięcie. Nagle oczy wszystkich zwróciły się ku oknu, przez które widać było szybko zbliżającą się znajomą sylwetkę mło­dego cyklis­ty pochylonego nisko nad kierownicą. Jechał leśną drogą i nawet nie próbował wyhamować przed stromymi schodami, które łączyły dwa poziomy parkowej ście­ż­ki. W pę­dzie zjechał ze schodów, a des­peracja z jaką to uczynił przejęła wszystkich zgrozą. Matka dziewczyny i rodzi­ce chłopca por­wali się od stołu i wybiegli z jadalni. Cała sala zamarła w ocze­ki­waniu.

Wkrótce usłysze­liśmy tragiczne wieści. Młodzi wy­brali się na kajakową przejażdżkę po je­ziorze. Co dokład­nie wydarzyło się na kajaku, nie wia­domo. Prawdopodob­nie chłopak pró­bował zbyt agresyw­nie zalecać się do dziewczyny. Ta bro­niąc się sprawiła, że kajak wy­wró­cił się na głębokiej wo­dzie. Dziewczyna nie umięjąc pływać, za­częła wołać o pomoc. Chło­pak – też nie najlepszy pływak, walczył o własne życie i podob­no odkrzyknął: ”Ratuj się sama”. Dziewczyna poszła pod wodę, a chłopakowi udało się wy­dos­tać na brzeg po drugiej stronie ośrodka. W pobliżu nie było nikogo, aby wszcząć alarm i ruszyć na pomoc, a chłopak pewnie był w szoku. Gdzieś zdobył rower i  przyjechał jak najszybciej z powro­tem by powia­domić o wypadku.

Wstrzą­śnię­ci zapomnieliśmy o obie­dzie i wybiegliśmy nad brzeg. Wkrótce po dru­giej stro­nie jezio­ra, prawdopodobnie tam, gdzie kajak się wy­wrócił, pojawiły się łodzie i lu­dzie z bo­sakami. Bezskutecznie prze­szu­kiwali dno. Na ratunek było już i tak za późno. Po­szukiwania trwały przez kilka dni. W tym czasie matka dziew­czy­ny i młodsza córka nie opu­szczały pokoju. Donoszono im posiłki. Atmosfera była ponura, wczasowicze spędzali czas sto­jąc w grupkach wymieniając półgło­sem uwagi. W końcu po prawie tygodniu odnaleziono ciało dziewczy­ny zniesione prądem, w dużej odległości od miej­­sca wypadku, zaplątane w wodorosty.

Mimo tra­gedii odczuliśmy pew­ną ulgę. Etap poszukiwań się zakończył, można było mentalnie pójść dalej. Już po jed­nym dniu wszyscy stra­cili nadzieję. Wszyscy poza mat­ką. Pokój, który zajmo­wała z córkami, leżał po dru­giej stronie korytarza na ukos od na­szego. Gdy w końcu otworzy­ły się drzwi, ujrzałam siwowłosą staruszkę, jaką stała się po ty­go­dniu ta ciemnowłosa, w kwie­cie wieku kobieta.

Niedługo potem, podobnie jak reszta gości, powróciliśmy przed czasem do do­mu. Następnego lata nie organizowano już wczasów w Osiecznej.

Teresa Urban

Fragment większej całości

 

Lämna ett svar