Urodziłem się na warszawskim Powiślu w czepku, co podobno miało gwarantować udane życie i może by się sprawdziło, gdyby czepek nie spłonął razem z kamienicą.
Tato Teofil, lekarz weterynarii i porucznik Wojska Polskiego pochodził z Wołynia i obumarł mnie, gdy miałem czternaście lat.
Nazwisko wzięło się prawdopodobnie od „chmil”, na Wołyniu chmielowych plantacji masa. Jakiś czas mieszkałem na praskiej Szmulowiźnie i znajomi śmiali się, że zapewne jestem potomkiem owego zacnego Szmula, parę osób wierzy do dziś, że jestem Żydem. Matka ojca, Ludwika z domu Prokosch, była Niemką i mówiła śmiesznie po polsku, prababka w ogóle nie znała języka polskiego. Dziadek Ukrainiec – mówił o sobie Starorus i śmiesznie zmiękczał polski.
Moje życie zatoczyło wielki krąg, bowiem dziś trochę śmiesznie po polsku mówią moje, urodzone w Szwecji dzieci, a także wnuki, co jest moją wielką dumą.
Mama Stanisława (z domu Strusińska) urodziła się w Samarkandzie, ponieważ dziadkowie wpadli na pomysł wyjazdu do carskiej Rosji celem zrobienia kokosów i nieźle im szło, dziadek miał browar, a babcia hotelik. Wrócili w 1918 roku już z ZSRR, podróżując bydlęcą salonką przez z górą miesiąc i choć goli i bosi nadzwyczaj byli szczęśliwi, że wrócili cało, dziadek podobno całował ziemię, i już mówię, dlaczego goli i bosi. Dziadek Jan, przewodniczący Związku Polaków w Samarkandzie, w 1918 roku pojechał do Moskwy, tam dostał się przed oblicze samego Dzierżyńskiego i otrzymał od niego własnoręcznie podpisany propusk na eszełon Polaków z Samarkandy wracających do Polski. Pociąg zatrzymywał się co jakiś czas głęboko w tajdze i maszynista informował, iż – Maszyna nie rabotajet! Wtedy dziadek szedł z kapeluszem wzdłuż pociągu, a do kapelusza sypał się złoty deszcz. Maszynista potrząsał, medytował, w końcu mówił – Maszyna rabotajet! i jechali dalej.
Babcia Maria z domu Kwinta (herbu Drya) urodziła się w Tallinie, a dziadek Strusiński był pierworodnym synem panny z Chodyńskich z Ciechanowa pieczętujących się Rawiczem. Mam tym sposobem dwa herby ale oba po kądzieli, więc podobno gorsze.
Hitlerowską okupacje przeżyliśmy w Warszawie na zalewajce, smażonej na oleju cebuli, kartkowym chlebie dźwiękowcu. Na podwórku śpiewaliśmy: Ułani wędrują, kopytami go traktują! Mama korygowała: Tratują Andrzejku! ale nie miała szansy. Janek Kobiela (syn dozorcy) wiedział lepiej: Traktują!
Już w przedszkolu zapisałem się do opozycji, bowiem uczęszczałem (na Solcu) na tajne kursa naukowe dla smarkaterii. Tajne, ponieważ pan Hitler nie życzył sobie abym został człowiekiem wykształconym i to jest jedna z niewielu spraw, która mu w życiu wyszła. Wojnę zakończyłem razem z mamą i babcią zbiorowym spacerem do Pruszkowa.
Następnie była Częstochowa i mieszkanie u pani Muszkietowej. Mama nas tam zostawiła i pojechała do Warszawy i – mówiąc wielkim skrótem, wykorzystała swoją akowską działalność i wpisała nas do transportu „obywateli francuskich wracających do domu”. Był rok 1944 roku, i Niemcy w tym stadium wojny już zezwalali na wiele. Tak znaleźliśmy się na terenie (już częściowo pokonanych) Niemiec, w Murnau, w oflagu, w którym ojciec był jeńcem, i tam czekaliśmy na Tatę. Przyjechał z Włoch, gdyż był już w armii generała Andersa.
Dalsze nauki pobierałem we włoskim miasteczku Barletta (koło Bari), bo tam kwaterował pułk ojca i w Barlettcie straciłem oko. Następną uczelnią była szkoła podstawowa imienia królowej Wiktorii w Brandon pod Londynem. Wygrałem tam mistrzostwo klasy w biegu na ileś yardów. Niestety nie wiem na ile, bo jako polskie pacholę biegłem w metrach.
Gdy ojciec podjął nadzwyczaj patriotyczną decyzję powrotu do Polski, pozbawił mnie tym samym szansy zostania paniczem. Otóż Tato otrzymał propozycję pracy w Kenii a tam w owych czasach wiadomo – czarna służba, kucharz Chińczyk. Ojciec miał podjąć pracę lekarza weterynarii, ale wprzódy musiał nostryfikować polski dyplom, w międzyczasie pracując w stadninie w charakterze koniuszego, bo z czegoś trzeba żyć. Tacie nie mieściło się w głowię, że on, lekarz i oficer, ma sprzątać końskie gówna i tak znaleźliśmy się Polskiej Republice Ludowej enkawudzisty Bolesława Bieruta i ja tego komentować nie będę.
Mama z niemałym trudem wyprosiła moją maturę, ponieważ chciano mnie, jako niedorozwiniętego, przepędzić z liceum. Potem robiła wiele abym dostał się na studia. Nawet wstąpiła do związku rzemieślniczego, aby wymazać mi z życiorysu okropne pochodzenie inteligencja pracująca, gdyż nie przynosiło, jak robotnicze czy chłopskie, dodatkowych punktów na uczelnię.
W końcu zostałem studentem, ale niestety na krótko, bowiem pan docent Sołtysik, prowadzący na sopockiej WSE zajęcia z matematyki, pragnął dowiedzieć się ode mnie, co myślę na temat całek i różniczek, a ja chłopak z przyzwoitego domu wstydziłem się o tym rozmawiać, bo myślałem, że to choroby weneryczne. Wyleciałem na początku drugiego roku i bardzo proszę zapamiętać, że mam za sobą rok studiów.
W pierwszej klasie licealnej kontynuowałem działalność opozycyjną pisząc kredą na ścianie (dwukrotnie!) STALIN DUPA! Ów czyn ściągnął do szkoły Ubecję (w cytrynie, w skórzanych czarnych płaszczach), ale na szczęście wszystko skończyło się na niczym bo mnie nie wyśledzili. Nie żebym się zaraz chwalił, ale proszę zwrócił uwagę na daty. Był rok 1953, a KOR się chwali, że byli pierwsi!
Przepędzony z uczelni musiałem się czymś zająć, więc zostałem wokalistą w zespole RHYTHM and BLUES. Pseudonim Andrzej Jordan wymyśliła mi żona redaktor Franciszka Walickiego, Mojżesza polskiego big-beatu, pani Czesława. Gdy Komenda Główna Milicji Obywatelskiej zamknęła nam dostęp do scen o widowni powyżej 300 osób, co oznaczało koniec, redaktor Walicki zaprojektował i stworzył nową broń, CZERWONO-CZARNYCH.
Z tego sposobu na życie po krótkim czasie zrezygnowałem, bo mi się znudziło, pomimo że nudziłem się w niezłym towarzystwie: Wyrobek, Burano, Tarnowski, Bogdanowicz (wcześniej Grzyb), hrabia Dzieduszycki i inni – co nie jest prawdą. Bowiem prawdą jest, że talent wokalny owszem miałem (podobno ciepły w brzmieniu baryton), ale skłonności raczej do teatru jak estrady, oraz mocne miłowanie wódeczki czystej zwykłej.
Dalsze życie toczyłem w gdański ŻAKU a było z kim. Zostałem prawie członkiem sławnego teatru BIM-BOM (prawie, bo się właśnie rozsypywał, kiedy mnie Wowo Bielicki przyjmował), a członkiem rzeczywistym kabaretu TO-TU. Pędziłem obfite w przeżycia dni, między innymi z: Tadkiem Chyłą, Mychą Kozicką, Jackiem Fedorowiczem, Cześkiem Wydrzyckim (Niemenem), Andrzejem Szaciłłą, Leszkiem Kowalskim, muzykami Wilkiem, Nahornym, Nadolskim, Tomaszewskim, Kisielewskim, Hajdunem. Na próby zaglądali Cybulski, Kobiela, Maklakiewicz, Kowalski, Kępińską.
Od tego życia też odpadłem. Wyjechałem do Warszawy, zostałem urzędnikiem i znienawidziłem siebie na długie dziesięć lat. W 1974 roku wyjechałem na chwilę do Szwecji i zostałem na zawsze.
Nota historyczna: Uczyłem się gry na fortepianie, flecie, puzonie, banjo i wszystko niestety zapomniałem. Trenowałem siatkówkę, judo, rugby, pływanie, do dziś gram w tenisa. Mam pięcioro dzieci: Agnieszkę, Adama, Agatę, Annę, Andrzeja i, jak na razie, siedmioro wnucząt. Bardzo lubię śpiew chóralny, mistycyzm i schudnąć. Mam żonę Krystynę z miasta Łodzi, jak także parę byłych żon, ale skonać pragnę wyłącznie w ramionach Krystyny. Nie znoszę patriotycznych wzdęć, religijnych zachłyśnięć, pustosłowia polityków, kożucha na mleku, i ciągle nie wiem kim chciałbym być, kiedy dorosnę. Uwielbiam Dalajlamę i królową Jadwigę. Dalajlamę za ogrom duszy, Jadwigę za Uniwersytet Jagielloński ale żal mi tej pięknej kobiety z powodu starucha męża. Człowiekiem jestem raczej pogodnym i wierzę, że pomiędzy prawdą dobrem i pięknem istnieje tajemny związek.
Co dalej robić z życiem aby się udało po przepędzeniu z uczelni nie miałem bladego pojęcia, więc zabijałem czas brzdąkając na gitarze i podśpiewując piosenki, których nuty przywoził mi od czasu do czasu z Londynu mieszkający w tym samym domu „marynarz pływający”, a także graniem w siatkówkę w gdyńskim „Starcie”.
W końcu zostałem wokalistą „Rhythm and Blues” (już było, ale trochę dodam) bo znałem Marka Tarnowskiego (Wojtka Zielińskiego), ponieważ grałem z jego bratem Markiem Zielińskim w siatkówkę. Tarnowski wziął mnie na próbę, zaśpiewałem parę piosenek z repertuaru Toomy Steela („Will it be You” i „Butter fingers”) i redaktor Franciszek Walicki przyjął mnie do grupy. Próby odbywały się w koszarach Marynarki Wojennej w Gdyni-Oksywie, gdyż wszyscy muzyce byli pracownikami zespołu estradowego Marynarki Wojennej „Flota” i tamże mieli lokal do prób.
Naszą mega gwiazdą był Bogusław Wyrobek. Świeżo upieczony absolwent sopockiego WSE, człowiek niewysoki, o nieco kobiecych rysach. Gdy śpiewał „Dianę” dziewczyny dostawały spazmów. Oprócz niego śpiewali Marek Tarnowski, Michaj Burano (Wasil Michej) i ja. Nawiasem mówić wydaje mi się, że jestem ostatnim żyjącym z tej grupy facetem. Nie licząc Burano bo nie był w pierwszym składzie, o nim jeszcze będzie.
Koncerty prowadził hrabia Dzieduszycki, ale szybko z niego zrezygnowano. Komu przyszło, pewnie Frankowi, do głowy żeby zatrudnić bywalca krakowskich kawiarenek, pełnego przedwojennego wdzięku starszego pana, do prowadzenia rockowych koncertów? Pasował jak goździk do kożucha! Po latach, już w niepodległej Polsce usłyszałem, że miał bardzo nieciekawą i niestety ubecką przeszłość. Był ubeckim agentem i podobno bardo to lubił (nie pierwszy ani ostatni). Na miejsce Dzieduszyckiego przyszedł młody, nowoczesny i przebojowy konferansjer, Zbyszek Korpolewski.
Pseudonim Andrzej Jordan, jak już pisałem, wymyślili mi państwo Walicki, bo Andrzej Szmilichowski wystawało by z afisza. Franek, zwalisty i mrukliwy mężczyzna o grubo ciosanej męskiej twarzy, robił dziwne rzeczy. Oficer marynarki wojennej, absolwent szkoły morskiej, dziennikarz, żeglarz mórz i oceanów, zajmujący się podrygami Tommy Steela, swingiem bioder Elvisa, histerycznym falsetem Little Richarda? Bez sensu!
Koncertowaliśmy po całej Polsce. Boże jedyny, to były czasy! Występowaliśmy w największych halach widowiskowych, muszlach koncertowych, w parkach, na kortach tenisowych… Pisałem autografy na chustkach autostopowiczek, nocowałem we wspaniałych hotelach, jadłem w wytwornych restauracjach, u ramienia wieszały mi się piękne panny, no raj na ziemi!
Niestety zbyt wystawaliśmy z socjalizmu, aby decydenci nie zareagowali. Wicie, rozumicie, społeczeństwo protestuje i domaga się! Jak mogło się w PRL-u cokolwiek zmienić na lepsze, gdy hałaśliwa muzyka paru smarkaczy powodowała pomruki komendy głównej milicji? Ostatni koncert „Rhythm and Blues” miał miejsce w klubie dziennikarzy przy ulicy Foksal, zamknięty koncert dla prasy. Bardzo udany koncert, w powietrzu fruwały marynary, ale w obronie „RandB” na łamach prasy nie wystąpił nikt.
Na gruzach ”RandB” powstał – już o tym pisałem, zespół o rodzimej już nazwie „Czerwono Czarni”. Byłem jednym z założycieli, ale po nie całym roku odpadłem. To była najtrudniejsza decyzja mojego młodego życia. Do dzisiejszego dnia nie wiem, dlaczego to zrobiłem, vivere non est necesse, navigare… Potrzebowałem w życiu jakiegoś innego ”ładu”.
A świat nabierał luzu i to powoli przenikało do Polski. Rodzimy fan był sympatyczny, ale na swój sposób gamoniowaty i niedomyty. Kto nie podróżował tramwajem na Pragę, z nosem wbitym w pachę jejmości z bazaru, ten nie wie co to życie!
Budziliśmy się z marazmu na miarę tamtych czasów. Wraz z Elvisem świat odchodził od starych i sztywnych norm. W San Francisco rodził się ruch ludzi-kwiatów, make love not war! Czas biegł i powoli zmieniał wszystko wokół. Wypływali na powierzchnię komunistycznej szarości młodzi chłopcy, późniejsze supergwiazdy polskiej i nie tylko polskiej estrady. Jak chociażby Michaj Burano (Wasil Michaj), któremu pisałem z tras koncertowych pocztówki do rodziców. Przybrał potem, w Stanach Zjednoczonych, pseudonim John-Mike Arlow. Dziś wegetuje gdzieś w Szwecji.
Gdy go poznałem miał piętnaście lat. Przyprowadził go za kulisy, w przerwie koncertu RandB na sopockich kortach, jego stryj. Notabene ów stryj był ojcem gwiazdy zespołu „Roma” Witji Micheja, z którym się, tu w Sztokholmie, przyjaźnię.
Szef zespołu, pierwszy bo jedyny gitarzysta Bogdan Grzyb (później znany pod nazwiskiem kompozytor i aranżer Leszek Bogdanowicz) dał mu w garść gitarę i ten dzieciak z cygańskim polotem i tupetem odśpiewał „Lucillę”. Muzycy spojrzeli po sobie i Grzyb wpuścił go z na estradę w drugiej połowie koncertu. Chłopak był kompletnie muzycznie zielony, ale to nie miało znaczenia, najważniejsze, że go muzycy nie zgubili, a publiczność wprost oszalała. Przez korty przeszedł tajfun, narodziła się gwiazda.
Moim zdaniem nie był „aż takim” talentem, aby zrobić światową karierę. Przeszkodą nie był głos, miał go świetny i wyglądał bardzo dobrze, ale światowa kariera wymaga czegoś więcej. Poza wszystkim znalazł się w Ameryce za wcześnie, był za młody by ogarnąć życie. Wielka szkoda, że nie wrócił później do kraju. Byłby dziś,w gronie sław, razem z Rodowicz, Gąssowskim, Krawczykiem.
Poszliśmy kiedyś z Leszkiem Kowalskim, kolegą z kabaretu TO-TU, później znanym aktorem scen Trójmiasta, do klubu Politechniki Gdańskiej „Kwadratowa”. Tam usłyszeliśmy trzech chłopaków śpiewających czyściutko i stylowo południowo-amerykańskie przeboje. Ponieważ przygotowywaliśmy nowy program, zaprosiliśmy ich na próbę do „Żaka” i reżyser Wowo Bielicki włączył ich z dwoma piosenkami do programu. Tercet wkrótce się rozpadł, ale jeden nam został, Czesław Wydrzycki. Wkrótce redaktor Walicki porwał Cześka do Szczecina na Konkurs Młodych Talentów i ten wymiótł lekko całą stawkę i zdobył pierwszą nagrodę. Narodził się Czesław Niemen (nota bene „Niemena” również wymyśliła pani Czesława Walicka).
Czesiek był repatriantem z Białorusi, miał żonę pielęgniarkę, małą córeczkę i mówił z rozczulającym kresowym zaśpiewem. Był wówczas typem mięśniowca, mocne ramiona i mało skomplikowany kodeks życiowy, talent dopiero rozpoczynał w nim bulgotać. Zrobił oszałamiają karierę, która go niestety – znowu moim zdaniem – przerosła i począł popełniać błędy charakterystyczne dla rozdętego ego.
Dlaczego Niemen i Burano, dwa nasze największe rockowe talenty, nie zrobili światowych karier, przecież talentu im nie brakowało? Zastanawiało się nad tym wiele osób, ja myślę, że obu zabrakło otarcia o świat, zabrakło „zachodu”, byli naznaczeni żelazną kurtyną i mentalnym prowincjonalizmem.
Czas biegł, lat przybywało i przybywało. Mam za sobą osiemdziesiąt trzy raczej pracowite lata, ukazało się dwadzieścia dziewięć książek mojego autorstwa.
Navigare…
Andrzej Jordan-Szmilichowski