MARIA JESIONEK: Moja historia

Mieszkaliśmy w Łodzi na ulicy Orla 5. Było cudowne lato 1939 roku. Mój kuzyn, Tadeusz B. i ja spędzaliśmy wakacje w południowo-wschodniej Polsce, koło Lwowa u mojej ciotki Heleny Walisch. Pod koniec sierpnia przyszedł nagle telegram od mojego Ojca: Wracaj do domu. Niebezpieczeństwo wojny! Tadeusz i ja wsiedliśmy do ostatniego pociągu, który jechał w kierunku Łodzi. Na dworcu czekał na mnie niespokojny Ojciec.

Natychmiast wysłał mnie dalej, do Poddęblina, amłej letniej miejscowości 20 kilometrów za Łodzią, gdzie czekała na mnie już moja matka i babcia. Ojciec uważał, że tam będziemy bezpieczniejsze. 1 sierpnia wybuchła wojna. To ”bezpieczne” miejsce, w którym przebywałyśmy, znalazło się w centrum linii frontu. Nie było już żadnego transportu, udało się nam przekonać jednego chłopa by – za opłatą – zawiózł nas wozem do Łodzi. Cały czas droga była bombardowana przez niemieckie lotnictwo. Za każdym razem, gdy zbliżały się samoloty, wszyscy uciekali i kryli się po rowach. Tylko nasza babcia zostawała na wozie, nie miała siły schodzić. Chłop, przerażony i zmęczony nalotami, odmówił dalszej jazdy, i zostawił nas w polu. Dopiero pod wieczór dotarłam do domu, matka z babcią zostały oczekując, że przyjadę z ojcem z pomocą. Ojciec był zdziwiony, myślał, że jesteśmy bezpieczne. Wszystkie samochody zostały zarekwirowane przez wojsko, więc nie było jak zorganizować pomocy dla mamy i babci. Następnego dnia poszłam je odszukać. Gdy je odnalazłam, matka miała spuchnięte nogi, babcia nie mogła chodzić. Całe szczęście znaleźli się dobrzy ludzie, którzy podwieźli babcię dorożką do Łodzi.

Wojna była wokół nas. (…) Miałam 18 lat. Mój ojciec cały czas mi mówił, że najważniejszy bym nauczyła się dobrego zawodu. Był dobrym, nowoczesnym ojcem. Moi starzy nauczyciele organizowali potajemny kursy, uczestniczyłam w nich ucząc się chemii, fizyki, biologii. Ale sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Po długich rozmowach z rodzicami, zdecydowaliśmy, że spróbuję uciec do mojego starszego brata Wiesława, który tuż przed wojną znalazł się w Sztokholmie na placówce w Polskim Poselstwie. Małą nadzieję na takie rozwiązanie dawało to, że w przeciwieństwie do Łodzi i Warszawy, między Łodzią a Berlinem nie było jeszcze żadnej kontroli. Łódź była ważnym ośrodkiem przemysłowym i Niemcy wywozili stąd na olbrzymią skalę zrabowane mienie.

Znajomy Niemiec obiecał, że kupi mi bilet na pociąg. Był maj 1941 roku. To było trudne pożegnanie. Babcia nie czuła się już dobrze i zdawała sobie chyba sprawę, że widzi mnie po raz ostatni w życiu. Żegnałyśmy się długo. Wieczorem matka i ojciec odprowadzili mnie na wieczorny pociąg. Mimo godziny policyjnej.

Nagle znalazłam się zupełnie sama w obcym świecie. W pociągu byli tylko Niemcy. Młodzi żołnierze próbowali do mnie zagadywać. Byli przekonani, że jestem Niemką. Nie mogłam się przed nimi ujawnić: byłam polską dziewczyną, która podróżowała bez paszportu. Udawałam, że śpię lub zamakałam się w kolejowej toalecie. O 8 rano pociąg dotarł do Berlina. Wybiegłam i zatrzymałam taksówkę, żądając, by zawiozła mnie prosto do szwedzkiego poselstwa. Gdy się tam znalazła, zażądałam rozmowy z ambasadorem. Był nim sympatyczny, starszy mężczyzna Eric von Post. Opowiedziałam mu o sobie zaznaczając, że jestem siostrą Wiesława Patka. Ucieszył się, znał go ze Sztokholmu. Pozwolił mi zadzwonić do niego do Szwecji. Brat był zaskoczony i bardzo się ucieszył. Obiecał, że pokryje wszystkie koszta związane z moim przyjazdem do Sztokholmu.

Ale to nie był główny problem. von Post oświadczył, że ponieważ nie mam prawa wyjazdu, nie może mi pomóc. W podobnej sytuacji było przede mną około 100 osób, które bezskutecznie czekały na dokumenty z niemieckiej policji. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Nie mogłam zawiadomić rodziców o moim losie, nie mogła opuścić Berlina. Von Post powiedział, że jedynym rozwiązaniem będzie, żebym sama poszła na policję i spróbowała załatwić odpowiedni dokument. Nie miałam wyjścia – z duszą na ramieniu udałam się na posterunek policji. Skierowano mnie do jakiegoś biura, gdzie siedział urzędnik w okularach. Łamanym niemieckim i trochę francuskim wyjaśniłam w jakim celu przyszłam, pytając go jakby on sam zachował się gdyby w takiej sytuacji znalazła się na przykład jego córka. Urzędnik długo na mnie patrzył, gdzieś zadzwonił i po chwili miałam potrzebny dokument w ręku. Dziękowałam Bogu, że wysłuchał moje prośby.

Von Posten był zaskoczony i uradowany. Natychmiast zamówił mi bilet na samolot do Sztokholmu. Na Brommie czekał na mnie Wiesław. Rzuciliśmy się sobie w ramiona. Pojechaliśmy do jego mieszkania. W międzyczasie wysłał do rodziców ustaloną wcześniej depeszę: Zosia wyzdrowiała. W domu czekali na mnie moja szwagierka Stanisława, mój bratanek Staś i wspaniała Władzia, która była allt i allo w domu Wiesława.

Moje życie w Szwecji

Znalazłam mój stary dziennik, który pisałam w Sztokholmie zaraz po przyjeździe. Nie można wtedy wysyłać listów do rodziców, dziennik miał być więc dla nich, na czas po wojnie.

Całe dni nic nie robię. Tak dalej być nie może. Chcę być aktywna. Mój brat uważa, że powinnam odpoczywać. Dziwne – czuję się zmęczona, schudłam, ważę tylko około 40 kilo, mimo dobrego jedzenia. Dlaczego? Trafiłam do szpitala na badania. Diagnoza: nadczynność tarczycy. Nie obyło się bez operacji.

Teraz jest już dobrze. Muszę myśleć o przyszłości. Najważniejsze – nauczyć się języka. Nie było w tym czasie żadnych kursów dla obcokrajowców, a w domu, u brata, rozmawialiśmy po polsku. Znalazłam towarzystwo szwedzkich skautów, słucham ich i uczę się szwedzkiego.  Mieszkaliśmy wówczas na Lidingö. Moja bratowa znalazła kiedyś ogłoszenie, że ktoś poszukuje opiekunki do 2-letniego dziecka na cztery godziny dziennie. Dostałam pracę, jeździłam na rowerze do dużej willi z pięknym ogrodem, gdzie mieszkała starsza dama, która opiekowała się swoim wnukiem, podczas gdy jego matka pracowała. Mały Clas był miłym dzieckiem, chciał żebym mu czytała bajki po szwedzku. Wśród moich szwedzkich znajomych słyszałam często ten wyraźny akcent, który często kończył się słowem Jaha! Próbowałam to naśladować, Clas nazwał mnie Ciocią Jaha.

Zaczęłam na poważnie myśleć o kontynuowaniu nauki. Najpierw chciałam się dostać do Sofiahemmet, ale wybór padł na Kungliga Gymnastiska Centralinstitutionen. Wykładowcy mieli wątpliwości, czy dam sobie radę nie znając języka – teoria jest trudna, mówili. Zgodzili się bym przychodziła na zajęcia jako dodatkowy uczeń. Byłam jedyną cudzoziemką w szkole.

Zaczął się ciężki okres nauki. Wiesław mieszkał na piętrze w willi, na poddaszu znalazłam dla siebie pokoik, w którym mogłam spokojnie wieczorami się uczyć. Czasami przychodziła Władzia z dużym kubkiem kawy. Do szkoły jeździłam na rowerze długą drogą przez most Lidingö. Wówczas za przejazd mostem trzeba było zapłacić. Po pół roku rektor szkoły zdecydował, że daję sobie radę i mogłam zacząć studia na normalnych warunkach.

Czas biegł do przodu. W domu u brata przeżywaliśmy to co dzieje się w Polsce. Dramat Powstania Warszawskiego, w którym uczestniczyło wielu moich znajomych i przyjaciół. W maju 1944 roku była gotowa z moim egzaminem fizjoterapeutki otrzymując jednocześnie dyplom nauczyciela gimnastyki. Musiałam napisać do króla prośbę o przyznanie mi dyplomu i uprawnień.

W Sztokholmie trudno było znaleźć pracę. Początkowo pracowałam bezpłatnie by nabrać doświadczenia. Po paru miesiącach znalazłam ogłoszenie, że poszukują fizjoterapeuty na dwa tygodnie, na zastępstwo w Pensionsstyrelsens sjukhus w Tranas. Spakowałam małą walizkę i nie zastanawiając się pojechałam. Moja pierwsza praca!

W maju 1945 roku zakończyła się wojna. Byłam akurat w Sztokholmie. Na ulicach radość i szaleństwo, ale w naszych sercach smutek. Polska znalazła się pod okupacją sowiecką. Wkrótce aresztowano wielu moich przyjaciół, między innymi Zosię M.

Przedłużono mi pracę w Tranas. Do tamtejszego szpitala zaczęli być przywożeni byli więźniowie między innymi z Ravensbruck. Głównie kobiety. Jeździłam tam, a znając język polski, mogłam ułatwić im kontakt ze szwedzkimi lekarzami. Stałam się swego rodzaju kuratorem dla nich, z wieloma się zaprzyjaźniłam. Uczyłam je szwedzkiego, pomagałam w kontaktach z policją. Te którym zdrowie pozwalało, chciały pracować, więc szukaliśmy dla nich pracy. Często przy sortowaniu skór. Podejmowały taką pracę mimo iż wiele z nich miało wyższe wykształcenie.

Wśród tych byłych więźniarek była niemal w komplecie drużyna harcerska o nazwie Murów. Przewodziła nim piękna, energiczna kobieta, która zaczęła organizować mundury i organizować drużynę na nowo. Moje kontakty ze szwedzkim skautami przydały się. Wszystkie Polski były bardzo religijne. Biskup ze Sztokholmu zdecydował, żeby jeden z księży odprawiał msze w Tranas. Szwedzki ksiądz. Ja służyłam za tłumacza podczas gdy wygłaszał kazanie.

Pracę przedłużono mi i zostałam w Tranas przez 10 lat. Za pierwsze zarobione pieniądze przygotowałam paczkę i wysłałam rodzicom.

Pewnego dnia przyszedł dom mnie list z Malmö od mojego przyjaciela z dzieciństwa, Leszka M. (chodzi o Leszka Mierkowskiego – dop. redakcji). Po Powstaniu warszawskim trafił do więzienia, później wraz ze Szwedzkim Czerwonym krzyżem do Szwecji. Natychmiast wsiadłam do pociągu by się z nim spotkać. Opowiadała mi o Powstaniu, o tym jak sowieckie wojska stały po drugiej strony Wisły i nie przyszły z pomocą. Rozmowa z nim bardzo mną poruszyła.

Po zakończeniu wojny i przejęciu władze przez komunistów w Polsce mój brat Wiesław opuścił wraz z innymi dyplomatami Poselstwo w Sztokholmie. Nie mógł pogodzić się z nowym porządkiem. Rozpoczął pracę publicysty: pisał o sprawach polskich do szwedzkich, brytyjskich i francuskich gazet.

Na wiosnę 1946 roku dostałam drugi list od Leszka. Tym razem z Sunhultsbrunn, około 20 kilometrów od Tranas, gdzie został przeniesiony do obozu dla rekonwalescentów. Pojechałam ta  na rowerze. Był tam wraz z czwórką innych przyjaciół ciężko doświadczonych przez wojnę. Wszyscy mieli silne postanowienie, żeby na nowo ułożyć swoje życie. Spotkaliśmy się w niedzielę. Zaprosili mnie na herbatę i kanapki. Później zaczęliśmy śpiewać stare polskie piosenki, również harcerskie. W domku, w którym mieszkali, było pianino i gitara. Ten który przygrywał na pianinie, najbardziej małomówny, miał na imię Tadeusz (Jesionek – dop. red.). Czas spędziliśmy radośnie, upłynął więc szybko. Leszek i Tadeusz odprowadzili mnie do domu w Tranas. Wkrótce tę drogę przemierzałam coraz częściej.

Tad pojawiał się w Tranas coraz częściej, zawsze gdy kończyłam pracę. Spędzailiśmy ze sobą coraz więcej czasu, potem on na rowerze wracał do Sunhultsbrunn. Nie ulegało wątpliwości, że coś do siebie poczuliśmy. Wreszcie zdecydowaliśmy się być razem. Mimo, że Tad nigdy mi się oficjalnie nie oświadczył…

Dzięki niewielkiemu stypendium przyznanemu mu przez rząd polski na uchodźstwie, Tad rozpoczął studia socjoekonomiczne na Uniwersytecie w Uppsali. Zaczął się długi okres długich listów pisanych do siebie. Na Valborg pojechałam do niego do Uppsali, jedliśmy gorące parówki, a na zboczu zamkowym przy Carolina Rediviva śpiewaliśmy polskie piosenki studenckie. Tad ciężko pracował. Stypendium było małe więc musiał dorabiać pracą przy zmywaniu nauczyć w hotelu. Tak intensywne życie bardzo wpłynęło na jego stan zdrowia. Sytuacja była dramatyczna, wreszcie zdecydował się, że rozpocznie studia korespondencyjne inżynierskie w Sztokholmie. Przeprowadził się do Tranas, gdzie zamieszkał w wynajętym pokoju. Uczył się i pracował. Latem 1947 roku wraz z pozostałymi przyjaciółmi jeździł po okolicy z tablicą: Polscy studenci pomogą w żniwach.

W międzyczasie przeprowadziłam się do nowo wybudowanego domu bliżej mojej pracy. Miałam dostęp do kuchni i malutki balkon. Z Tadem spotykaliśmy się w wolnych chwilach. Latem 1948 roku zdecydowaliśmy się wziąć ślub. Ciężko było znaleźć własne mieszkanie. Wreszcie znaleźliśmy – na Säbyvägen 3, staroświeckie dwupokojowe mieszkanie z piecem, kuchnią na palenisku i łazienką w piwnicy.

Pamiętam, że zanim opuściłam Polskę, mama powiedziała do mnie: Jeżeli będziesz wychodzić za mąż, to nie ma znaczenia czy to będzie Szwed czy Norweg, tylko nigdy Niemiec albo Rosjanin. Ojciec dodał: – Najlepiej Polak… A ja wówczas o tym w ogóle nie myślałam, wierzyłam, że wkrótce wrócę do Polski, do moich rodziców.

Ślub zaplanowaliśmy na 4 lipca 1948 roku. Miała to być skromna uroczystość, ślubu miał nam udzielić polski ksiądz z Norrköpingu. W końcu ślub odbył się w kościele w Vadstenie, w przyklasztornym kościele Sióstr Brygidek. Samochodem ze Sztokholmu przyjechał mój brat z grupą przyjaciół. Zabrakło rodziców, którzy nie mogli opuścić Polski. Po uroczystości mój brat zaprosił wszystkich na obiad u Sióstr. Na stole był nawet szampan, a na torcie był napis: Szczęść Boże. Przygotowała go jedna z sióstr, Polka, Siostra Helena.

Zaczęliśmy nasze wspólne życie. Gdy kupowaliśmy prezenty dla siebie, to zazwyczaj było to coś do domu: pościel, talerze, kubki… Tad studiował nadal i pracował w warsztacie mechanicznym.

14 listopada 1948 roku dotarła do mnie tragiczna wiadomość, że zmarł nagle mój tata na atak serca. bardzo to przeżyłam, bo bardzo byłam związana z Ojcem. Tad był niespokojny, że z powodu bólu i rozpaczy ucierpi to nasze ”małe życie”, które rozpoczęło swój żywot pod moim sercem.

21 lipca 1949 roku urodziła się nam córka, Wanda. To była cudowna chwila. Dostałam trzy miesiące urlopu macierzyńskiego, później wzięłam jeszcze dwa bezpłatne, by zostać z córką w domu. Bardzo chcieliśmy, by moja mama mogła przyjechać do nas do Szwecji. Została sama, a obydwoje jej dzieci były w Szwecji. Nie pozwolono jej jednak przekroczyć granicy. Znowu powodem był było zaangażowanie Wiesława w sprawy polskie. Sytuacja wyjaśniła się, gdy okazało się, że można ”wykupić” mamę za pomocą łapówki. Znajoma Wiesława miała męża Szweda, który miał kontakty w Warszawie. Wreszcie mama opuściła Polskę. Przyjechała do nas akurat gdy Wanda kończyła rok i miała zostać ochrzczona.

W 1056 roku, gdy Wanda miała rozpocząć naukę w szkole, Tad dostał lepiej płatną pracę w NAF w Linköpingu. Ja znalazła tam pracę w Centrallasarettet. Początkowo mieszkaliśmy w wynajmowanym mieszkaniu. Tad i Wanda chorowali, byli w szpitalu. Wreszcie, otrzymałam służbowe mieszkanie na Ekhultsgatan.

W czerwcu 1966 roku, gdy Tad kończył 50 lat, przeprowadziliśmy się do naszego wymarzonego, własnego domu. Kupiliśmy używany samochód Volvo PV, niebieską Rivierę. Później kupiliśmy Amazona, ulubiony samochód Tada.

Stan zdrowia Tada ciągle się pogarszał. Coraz częściej miał bolesne bóle brzucha, wreszcie musiał przejść operację, usunięto mu w 1975 roku całe jelito grube. Wanda rosła, w 1968 roku ukończyła gimnazjum i przeniosła się do Lund gdzie zaczęła studiować. To rozstanie z córką było dla mnie bardzo bolesne.

Niestety, ze zdrowiem Tada było coraz gorzej. W 1990 roku bardzo się pogorszyło. Miał ciągle ból krzyża. Prześwietlenie nic nie wykazało. Ale on nie mógł prawie w ogóle chodzić. Tad zmarł 1 lutego 1991 roku.

Zdecydowałam się zostać w naszym domu. W jakiś sposób ciągle czuję, że Tad jest tutaj stale ze mną. Nigdy nie dane nam było pojechać razem do Polski, teraz, po jego śmierci, i po zmianach w Polsce zdecydowałam się pojechać sama. Po 50 latach po raz pierwszy spotkałam moich przyjaciół, mojego kuzyna Tadeusza Backiela, byłam w Łodzi, w Żelazowej Woli, wreszcie w Częstochowie przed ikoną Matki Boskiej. Wreszcie w Krakowie. Nauczyłam się żyć sama, nasz/mój dom stał się przystanią dla wielu przyjaciół i znajomych, miałam i polskie i szwedzkie życie. Jestem wdzięczna losowi, że mam tylu przyjaciół, a moja wiara daje mi więcej sił.

Piszę ten dziennik w lipcu 1998 roku, gdyby Tad żył obchodzilibyśmy 50 rocznicę ślubu. Pomyśleć, jak by to było piękne…

Maria Jesionek

Według wspomnień Maryjki Jesionek ”Mitt liv pa grund av kriget”. Opracowanie: NGP. W oparciu o szwedzkie wydanie. Maria Jesionek zmarła w wieku 94 lat w 2015 roku. Pochowana jest obok męża, Tadeusza Jesionka na cmentarzu w Linköpingu.

Lämna ett svar