Uzasadniany wielokrotnie przez historię – będącą ramieniem losu, posłańcem i zwiastunem – pogląd, że żaden wielki przywódca narodu, żaden wielki reformator, wódz, a szczególnie już prorok wybawiciel, nie zjawia się przypadkowo, jest słuszny? Czy taka postać zostaje wymyślona, powołana do życia i obdarzona ogólnym zaufaniem, przez zbiorową społeczną sugestię? Czy jest emanacją powszechnej koncentracji, kierowanej jakimś niewidzialnym i podświadomym fluidem, promieniowaniem przeznaczonym wyłącznie ku urzeczywistnianiu pragnień?
Gdybyśmy przyjęli tak wyrozumowaną koncepcję, wybraniec losu musiałby być jednocześnie posłańcem nowiny i jej wykonawcą. Obdarzonym charyzmą i zbiorowym natchnieniem geniuszem, przechwytującym ukryte w społecznej świadomości pragnienia. Jednym słowem osobą na której można polegać, istotą cudowną.
Wilhelm Reich napisał, wydaną w Polsce przez Jacka Santorskiego dawno temu, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, książkę „Mordercy Chrystusa”. Z rozważań Reicha wynikałoby, że zasiedziali, żeby nie powiedzieć skamieniali, lękający się zmian i nie dopuszczający doświadczania Boga w sobie, administratorzy wiary i po części posłuszni im wyznawcy, wierni, wykonują na Jezusie, wybitnym mędrcu który osiągnął najwyższy stopień uduchowienia, wyrok śmierci.
Reich, a bez mała czterdzieści lat przed nim inżynier ze Lwowa Franciszek Rychnowski, twierdzili, iż odkryli przenikającą wszechświat energię. Rychnowski nazwał ją esteroid, Reich orgon. Reich uważał, że Jezus potrafił, posiadając wystarczający po temu boski dar, włączać się w strumień orgonu, a ten otwierał mu nieograniczone horyzonty. Nazywał później wymiennie z orgonem, ojcem.
Owa nietuzinkowa i jedyna w swoim rodzaju energia, posiadała według Reicha świadomość, inteligencję i nieznaną w żadnej innej formie energii, umiejętność różnicowania duchowego potencjału. To oznaczało, że orgon/ojciec ma dar dostosowywania się do różnych poziomów świadomości i uczuć. Innymi słowy i bardziej ludzkim językiem mówiąc, chodzi o miłość. Orgon/esteroid to miłość!
Miłość… Nawet jeśli jednostronna, co nie jest rzadkością, czy potrafi spełniać warunki niezbędne, by można mówić o „drugiej stronie zwierciadła”? Miłość, ewoluujący na niesprecyzowanej a subtelnej granicy między duszą a jej odbiciem w sobie samej, stan duszy, utkany ze wzruszeń i fascynujących kawałeczków codzienności? Przenikające się nawzajem olśnienia i uniesienia?
Wszystko, co na zewnątrz jest według Reicha lustrem, w którym się przeglądasz? Tak, ale to oznacza również uwięzienie w egzystencji, monotonne wirowanie w ciągle tym samym kręgu zamkniętego układu. Właściwie wszystko, całe wyrafinowane i wydawałoby się swobodne myślenie, obraca się w zdeterminowanej przez czas fizyczności, czemu próbuje się przeciwstawiać potrafiąca lewitować w sferze wolnej od czasu dusza.
Nil novi sub sole powie zwolennik realizmu. Jego liberalnej odnogi, dodajmy, czyli realizmu skorego do dogadania się. Takiego który wszystko, każde zjawisko a szczególnie już nazywane nadprzyrodzonym, uważa za wytwór natury, tylko człowiek nie rozumiejąc kwalifikuje w randze „cudu”.
Wdałem się nieopatrznie w coś, czego sam nie lubię, filozofowanie-na-temat. Niepotrzebnie może, wszak ogólnie wiadomym jest, że miłość najważniejsza i basta! W „Liście do Koryntian” Święty Paweł pisał:
…Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się prawdą. Wszystko znosi…
Miłość wszystko znosi… i na tym się zatrzymajmy.
Andrzej Szmilichowski