ZYGMUNT BARCZYK: Wielkie Jabłko

Trudne w smakowaniu, obłe, duże, smakuje różnie, w zależności gdzie się je napocznie. Skąd ów słynny pseudonim stolicy świata? Określenie „Wielkie Jabłko” (“Big Apple”) oznaczało kiedyś “coś ważnego, godnego uwagi; przedmiot pożądania i ambicji”. Termin “Wielkie Jabłko”, w odniesieniu do Nowego Jorku, spopularyzowali w latach 30-tych muzycy jazzowi. “Wiele jest jabłek na drzewie sukcesu, ale jeśli osiągniesz Nowy Jork, oznacza to, że zdobyłeś Wielkie Jabłko” – brzmiało popularne powiedzenie. Dziś mogą to powtórzyć mistrzowie wszystkich rodzajów twórczości.

W latach 70 tych XX wieku, wielkie czerwone jabłko z napisem New York City zaczęło pojawiać się na koszulkach, torbach, kubkach i magnesach. A i turyści byli zapraszani szczodrze, aby ugryźć jego kawałek (“to take a bite out of the Big Apple”). Chodziło też o to, by nakryć czapką “pijaru” fatalną renomę miasta brudu, chaosu i przestępczości. Teraz  jest czyściej, porządniej i bezpieczniej. Dziś Wielkie Jabłko to miasto globalne, miasto-świat. Światowość Nowego Jorku wyraża się nie tylko globalnymi wpływami potentatów branży finansowej, ale i składem mieszkańców. W mieście, w którym mówi się 170 językami, wielu z nich bardziej czuje się w domu tam, niż w miejscach z których pochodzą. Wiele jest o tym relacji.

Po czterogodzinnej jeździe wygodnym autobusem z Waszyngtonu wysiadamy z Elą w sercu Manhattanu, obok Madison Square Garden i Penn Station. Jest czas lunchu. Pierwsze wrażenie to nieopisany tłok i harmider. Moc pieszych, nawałnica żółtych taksówek, ale i karetek, wozów straży pożarnej, jakby się umówiły na paradę sił specjalnych. Rzężenie motorów, wycie syren, sieczka z głośników sklepowych. Osaczeni jesteśmy kakofonią godną indyjskiego molocha miejskiego.

Szybko orientujemy się w gęstym lesie wieżowców, ulice konsekwentnie numerowane. Zadzieramy głowy, wysokości budynków niebotyczne. Za to niebo ściśle reglamentowane wąskimi prostokątami. Właśnie zaczęło padać. Zewsząd wynurzają się sprzedawcy parasoli, bezdomni skupiają się na chodnikach nakrytych rusztowaniami. Bez trudu znajdujemy hotel u zbiegu 37 i 8 ulicy, po kwadransie od wyjścia z autobusu, spoglądamy już na Manhattan z pokoju na 34 piętrze. Z góry przyjrzeć się można przynajmniej szpicom rakiet sterczących na korporacyjnym kosmodromie. Wśród nich pobliskie Empire State Building. Spoglądamy na lśniące stalą i szkłem najnowszej generacji kły globalnej finansjery, przekłuwające ciężkie chmury. Spoglądamy z Elą na słynny krajobraz sceptycznie. Las, las, las. Kamienny, stalowy, szklany. Z naszego okna widzimy tylko niewielką część z ponad 5400 postawionych, jak dotąd, wieżowców w całym Nowym Yorku. Zabudowa ta świetnie ilustruje paradoks pokazujący, że w miarę postępu w szybkości komunikacji na krótsze i dłuższe odległości, rośnie znaczenie wręcz fizycznie rozumianej bliskości. Zaświadczają o tym nowe, jeszcze bardziej strzeliste i jeszcze wyższe drapacze chmur. Potrzeba bliskości kontaktu uczyniła miasta coraz większymi, nie tylko w poziomie, ale i w pionie. Sprawność transportu windami jest równie ważna (i długa), jak poruszanie się metrem, czy taksówką.

Po wyjściu z hotelu pierwsze kroki kierujemy ku pobliskiemu Time Square. Idziemy ulica 35-ą, zamiast sklepów ze światowymi markami, sklepy z belami materiałów, pasmanterią, na wielkich powierzchniach sklepowych, a wszystko to w miejscu, gdzie każdy centymetr powierzchni należy do najdroższych w  świecie. Nieopodal, na 5th Avenue, butiki światowych marek, obok stragany z ciuchami z drugiej ręki typu: „Tani Armani”, kioski na kółkach z falafelem i kosher food, stragany z owocami i ciastkami. Dochodzimy do słynnego placu. Fasady domów zamienione w wielkie ekrany, z których skaczą nam do oczu ogromne kolorowe reklamy. Frenetyczne światła atakują przechodniów całą dobę. W dzień i w noc elektroniczna pomada. Ten plac to symbol. Różnorodność maksymą, zmienność zasadą. Wszystko w ruchu, migotliwe, bez chwili wytchnienia. Kierujemy się ku Central Park, zadzieramy głowy, przed nami umykający ku niebu Steinway Tower, najchudszy wieżowiec świata (80 pięter, ale tylko 60 apartamentów, 425 metrów w górę, a tylko 18 metrów szerokości, ceny mieszkań od 16 do 57 milionów dolarów). Łaaaaauuuuu! (i starczy).

Jeśli Nowy Jork jest stolicą świata, to Manhattan jest jego pępkiem. Pracuje tam 40% wszystkich zatrudnionych w aglomeracji. Oczywiście nie produkuje się tu od dawna niczego, co miałoby wyraz materialny. Produkty miasta to decyzje finansowe i gospodarcze i to takie, które mogą przesądzić o “być albo nie być” miejsc od Wielkiego Jabłka znacznie odległych. Manhattan jednak to nie tylko globalne centrum decyzji. To również centrum sztuki, kultury, krynica potężnej energii twórczej. Co wyróżnia to miejsce pośród innych, też słynnych? „Energia, sposobności, ekscytacja”,  podpowiada Adelaide Polsinelli, szefowa Board of her Fifth Avenue co-op, a z nią wielu innych, będących beneficjentami życia i pracy na Manhattanie. Wiemy oczywiście, że to miejsce dla uprzywilejowanych, takim stał się też pobliski Brooklyn. W nieodległym Bronx, czy w Queens,  ceny nieruchomości są średnio siedem razy niższe niż na Manhattanie.

Poruszamy się bez mapy, na Manhattanie nie sposób się zgubić. Spacerujemy 17 kilometrów jednego dnia, 15 kilometrów drugiego dnia. Pieszo zobaczy się najwięcej. Maszerując wzdłuż Broadway i 5h Avenue, można przejść cały Manhattan, aczkolwiek i tak się nie zobaczy tego, co pod skórą miasta. Taki los krótkich wizyt. Mimo to zaglądamy do Chinatown, Little Italy, na Wall Street, docierając w końcu do Dolnego Manhattanu i urokliwego Battery Park. Chmary turystów w tasiemcowych kolejkach czekają na stateczek podpływający w pobliże  Bogini Wolności, długie kolejki ustawiają się do fotografii z bykiem o dorodnych jądrach (Wall Street Bull).

Przechadzamy się wśród strzelistych olbrzymów. Nie czuję niczego szczególnego. Dlaczego o tym wspominam? Przypomniałem sobie wynotowane zdanie Davida Rosenbauma, autora książki „Zapachy miast”, kiedy otrzymał pytanie “Jakie zapachy są dla Ciebie najciekawsze?” Jego odpowiedź:

Te, które powstały gdzieś w mojej głowie i czuję je nie tylko nosem, ale i wyobraźnią, albo wręcz wydaje mi się tylko, że je czuję. Na przykład zapach szyby! Zawsze kiedy jestem w Nowym Jorku, w finansowej części Manhattanu wśród biurowców, czuję zapach szyb. (śmiech) To taki specyficzny aromat, którego nie umiem opisać. Może trochę metaliczny, może trochę przypominający woń kurzu albo zapach lizanego zimą sopla lodu.

Trzeba lubieć miasto, żeby chcieć odczuć przyjemny jego zapach. My krążymy zaś bez emocji należnych fenomenowi tego miasta. Najbardziej zależy nam na “kultowym” Greenwich Village. Krążymy, rozglądamy się, poruszamy się niespiesznie, by więcej móc dojrzeć. I jak tu nie wierzyć Richardowi Sennettowi, który w książce “Ciało i kamień” opowiada o wielokulturowym Nowym Jorku, właśnie przez pryzmat Greenwich Village, “artystowskiej”, ale i wieloetnicznej dzielnicy, znanej z dokonań twórczych i całych dekad życia w harmonii. Sennett pisze, że ze zwykłej obserwacji różnorodności miasta, można wyciągnąć fałszywe wnioski. Konglomerat etniczny jest de facto układem ściśle oddzielających się od siebie wspólnot. Na ulicy, ludzie różnego pochodzenia, nie rozmawiają już ze sobą, co najwyżej na siebie spoglądają, rzadziej zagadują. Rozmawiają tylko ze swoimi. Włosi, z sąsiadami na piętrze w kamienicy na przeciw, bo to też Włosi, a nie z tymi na parterze, bo to Latynosi, ci zaś też tylko kontaktują się między sobą, itd. Dlaczego tak jest? Sennett tłumaczy to tak:

W życiu Greenwich Village różnice współistnieją z obojętnością. Samo zróżnicowanie nie skłania do interakcji. Po części dlatego, że w ciągu ubiegłych dwudziestu lat zabarwiło się okrucieństwem (…). Washington Square przemienił się w istny supermarket narkotykowy; huśtawki na północnym placu zabaw służą za kramik z heroiną, ławki (…) to targ rozmaitych pigułek, na wszystkich czterech rogach placu hurtowo sprzedaje się kokainę.

W rankingach najlepszych miejsc do życia w Ameryce, Nowy Jork od dawna nie mieści się w pierwszej dwudziestce (ostatnio przodowało w nich teksańskie Austin). A jeśli chodzi o zadowolenie z życia tych, którzy już tam mieszkają, jest jeszcze gorzej. Zdaniem magazynu „Slate”, pośród liczących ponad milion mieszkańców amerykańskich metropolii, Nowy Jork na ogół plasuje się na szarym końcu.

Obserwatorzy życia w tym mieście lubią zaznaczać, że Nowy Jork to miejska dżungla, która hoduje neurotyków i malkontentów, niezdolnych do życia gdzie indziej. Nowy Jork wciąż pozostaje zaś jedynym miejscem, w którym wyobrażają sobie żyć. Oto głos znajomego, mieszkającego na Manhattanie:

Masz pomysł i chcesz zabłysnąć, jedź do Nowego Jorku. Tam jest wszystko. Są też wszyscy, którzy chcą zabłysnąć, liczyć się w wielkim świecie. A mimo to miasto to może cię przyjąć, jeśli twój pomysł okaże się dostatecznie interesującym. Chcesz spokojnie żyć, unikaj Nowego Jorku, ferwor miasta Cię wykończy.

Inny punkt widzenia. Fragment rozmowy z Piotrem Stasikiem, autorem filmu dokumentalnego “21 X Nowy Jork”:

– W mieście, które nigdy nie zasypia, wszyscy marzą tylko o tym, żeby budzić się przy kimś bliskim?

— Coś w tym jest. Do Nowego Jorku przyjeżdżają ludzie już samotni i o skomplikowanym charakterze. Trudno im się dopasować do świata; niełatwo im w relacjach z drugim człowiekiem. Przyjeżdżają tu nie tylko artyści, ale wszyscy ci, którzy gdzie indziej źle się czują. Ktoś kiedyś powiedział, że to ludzie, których nie przyciąga grawitacja – nie pasują do swoich krajów, rodzin, przyjaciół – i w Nowym Jorku szukają nowego życia. Problem polega na tym, że mit tego miasta się przejadł. Choć potencjału w ludziach nadal jest mnóstwo, Nowy Jork stał się nieprawdopodobnie drogi. Ci, którzy chcą się w nim utrzymać, muszą pracować od rana do nocy, soboty przesypiają; czas dla przyjaciół mają tylko w niedzielę. A i też nie zawsze. (…).

Verena Lueken napisała książkę, w której opisała Nowy Jork jako neurotyczną stolicę świata. Starała się zgłębić zamiłowanie nowojorczyków do wszystkiego, co się wiąże z numerami. A także ich ambicję, żeby ze swojego miasta uczynić zieloną metropolię, z nadziemnymi parkami i strefami wyłączonymi z ruchu samochodowego. Okazuje się, że neurotyczni mieszkańcy centrum świata, jakim jest Nowy Jork, żyją przeciętnie dłużej niż mieszkańcy “spokojniejszej“ i mniej znerwicowanej reszty Ameryki.

No i „bądź tu mądry i pisz wiersze”.

Patrzymy bezchmurną październikową nocą z okna hotelowego na „neurotyczny kocioł” miasta, chociaż zasłona ciemności okryła cały ten zgiełk. Za to wierzchołki wieżowców kuszą gustowną iluminacją, czyniąc nocny krajobraz Wielkiego Jabłka romantycznym, wielobarwnym… aż się nie chce wiedzieć, co tam w dole…

Zygmunt Barczyk

Foto: © CC0 Public Domain

Lämna ett svar