TERESA URBAN: Nigdy nie mów nigdy

James Bond miał rację twierdząc, że „nigdy nie mów nigdy”. Kiedy pojawił się anons o rejsie wokół Europy ze startem w Sztokholmie, trudno było oprzeć się pokusie. Mimo, iż ostatni nasz rejs po
Oceanie Indyjskim był rozczarowaniem i obiecaliśmy sobie nie korzystać więcej z usług tego armatora.

Pierwszego dnia, przy zaokrętowaniu, powstało nieco rozgardiaszu ponieważ brakło nam pewnych papierów i bez nich nie chciano nas wpuścić na pokład. Na szczęście papiery się odnalazły i po smakowitym bufetowym lunchu rozgościliśmy się w kabinie.

Kolację podawano w restauracji. Przydzielono nam sześcioosobowy stolik. Kiedy stało się jasne, że pochodzimy z Polski, mój sąsiad zdradził, że ma z Polski romantyczne wspomnienia. Swą żonę poznał na kongresie esperantystów w Warszawie w Pałacu Kultury w 1959 roku. Druga para, nie chcąc być gorsza, pochwaliła się, że wkrótce jadą do Warszawy z wycieczką, której przewodnikiem będzie sam Herman Lindkvist.

W dniu odjazdu nie zeszliśmy na ląd. Słońce słało łagodne ciepło późnego lata, skusiły nas pokładowe baseny i jacuzzi. Następny dzień spędziliśmy na morzu w drodze do Kopenhagi. Ochłodziło się. Na szczęście nasz wycieczkowiec posiadał również zespół basenów pod dachem. Tego dnia Małżonek miał urodziny. Udało mi się wynegocjować butelkę szampana zamiast tortu, którym zazwyczaj częstowano jubilatów. Pasażerów czekała również szampańska impreza w postaci powitalnego party w amfiteatrze. Niestety, nie samym szampanem człowiek żyje. Spokój zakłóciła nam awaria toalety. Obluzowany przycisk do spłuczki zawisł na jednej śrubce. Natychmiast zameldowałam uszkodzenie w recepcji. Pojawił się młody człowiek, pokiwał głową i obiecał przysłać mechanika. Kiedy powróciliśmy do kabiny, aby przebrać się do kolacji, toaleta nadal nie funkcjonowała. Po ponownym telefonie obiecano natychmiastową naprawę. Ale późnym wieczorem, po kolacji i przedstawieniu, sytuacja była bez zmian. Zirytowana udałam się do recepcji z reklamacją. Młoda hostessa postanowiła naocznie poddać spłuczkę inspekcji. Po drodze przyłączył się mechanik i kilka osób z personelu. Wespół w zespół, w parę minut, naprawiono uszkodzenie. A już myślałam, że przyjdzie mi, na podobieństwo Grety Thunberg, żeglować po Atlantyku bez toalety.

Kopenhaga powitała nas chłodem, deszczem i wichurą. Aura nie zachęcała do długich spacerów w nieznane w poszukiwniu miejskiego autobusu. Prostszą alternatywą był płatny (i to słono) autobus podstawiony przez armatora. Na nadbrzeżu kębił się tłum pasażerów wokół autobusu, który się szybko wypełnił i odjechał. Dwóch pracowników, niezgodnie z prawdą, informowało, że centrum miasta odległe jest o 40 km, co zajmie autobusowi pół godziny w jedną stronę i drugie pół z powrotem. Dopiero za godzinę będzie szansa na transfer. Kiedy gwałtowny podmuch złamał mi parasolkę, zziębnięci i przemoczeni powróciliśmy na statek. W recepcji złożyłam reklamację o nieprofesjonalnym transporcie. Wielu zirytowanych pasażerów, którzy tak jak i my zrezygnowali z jazdy do miasta, zwracało niewykorzystane bilety na autobus. Kryty basen stał się znowu ratunkiem.

Kiedy zażywaliśmy relaksu po wygrzaniu się w gorących bąbelkach, przez szklany dach zaczęło prześwitywać słońce. Na Kopenhagę było już za późno. (…)

Następnego dnia statek dotarł do Holandii. Z portu w Ijmuiden organizowano wycieczkę do Amsterdamu. Znając to miasto wybraliśmy się do pobliskiego Harlem. W autobusie przysiadła się do mnie starsza pani (młodsza ode mnie!) i zagadnęła bezbłędnym angielskim, dokąd jadę. Rozpoznała w nas turystów. Sama wybierała się na lotnisko, ale nie w podróż, tylko po to aby odczuć specyficzną miedzynarodową atmosferę. Na inne rozrywki nie było jej stać. Roczną kartę przejazdową dostaje od starszej siostry. Jedyna córka zginęła parę lat temu w wypadku samochodowym. Na życie otrzymuje 15 (!) euro tygodniowo. Nie pytałam, czy to zapomoga socjalna, aby nie ranić jej dumy. Z goryczą stwierdziła, że Holandia nie dorasta do dobrej opinii, jaką się cieszy. (…)

Domy mieszkalne w Harlemie mają duże okna i fasady z wysokogatunkowej, brunatnej cegły. Ciągi piesze i jezdnie są również wyłożone cegłą lub klinkierem. Tylko jedna przelotowa arteria była wyasfaltowana. Harlem leży nad rzeką Spaarne i tam można oglądać dekoracyjny, zabytkowy wiatrak. Większość czasu spędziliśmy w muzeum holenderskiego portrecisty Fransa Halsa. Były tam również obrazy jego młodszego brata Dirka. Obrazy Fransa przedstawiały biesiadujących lub obradujących mężczyzn. Miał on zwyczaj umieszczać między nimi własny autoportret. Był także wizerunek damy z białą kryzą wokół szyi malowany przez uczennicę Halsa, Judith Leyster, który podobno zainspirował mistrza do podobnego portretu.

Nazajutrz znaleźliśmy się w Anglii. Port w Harwich jest punktem wyjściowym do Londynu. Znając Londyn wybraliśmy się do Colchester, najstarszego miasta w Anglii. Na peronie stacji kolejowej w porcie konduktorzy sprzedawali bilety z ręcznych terminali, a sympatyczna hostessa udzielała informacji i dbała o przyjemny nastrój wśród pasażerów. Spytałam, czy pociągi jeżdżą punktualnie. „Opóźnienia należą do rzadkości” – odparła z dumą. W Sztokholmie odwrotnie, punktualne odjazdy są wyjątkiem.

Dworzec w Colchester leżał na uboczu. W drodze do centrum mijaliśmy sklep z winem. Wybór był nie mniejszy niż w Systembolaget, a klientów niewielu. W kilku punktach przy otwartych butelkach zapraszano do samoobsługowej degustacji. Można sobie wyobrazić, co by się działo w Systemie w podobnej sytuacji.

Colchester założyli Rzymianie około 1000 roku. Posiada ono dobrze zachowane fragmenty rzymskiego muru i imponujący normański zamek z XII wieku. Tradycyjne piwo wypiliśmy w pubie o nazwie „Three wise monkeys”.

Następnym portem był francuski Le Havre. Miasto zostało w czasie wojny zrównane z ziemią. Zaistniała ogromna potrzeba nowych mieszkań. Wzniesiono rzędy monotonnych budynków z żelbetonu, przypominających powojenną stalinowską zabudowę Warszawy. Nad miastem góruje wysoka wieża kościelna upamiętniająca ofiary wojny. Kiedy spogąda się do jej wnętrza przypomina ona gigantyczny kalejdoskop pełen kolorowych witrażowych światełek. Na głównym placu wynoszą się dwie kredowobiałe budowle, zwane Vulcano, przypominające stożki wulkanu z obciętym szczytem, dzieła znanego architekta Oscara Niemeyera, tego samego, który projektował nowoczesną stolicę Brazylii. W jednym wulkanie znajduje się teatr, a w drugim biblioteka. Realistycznym akcentem Vulcano jest ogromna metalowa dłoń, przez którą sączy się woda. Ponieważ nie było już nic więcej do zwiedzania, udaliśmy się z organizowaną przez miasto wycieczką do pobliskiej miejscowości Honfleur. Droga prowadziła przez spektakularny wiszący most. Mijaliśmy i inną ciekawostkę – metalowe kontenery ustawione w interesującą bryłę, przerobione na osiedle akademicke. Krótka ściana pełni funkcję okna, a wnętrze, 30 m kvadratowych, mieści sypialnię, kącik do pracy, kuchnię i łazienkę. Może to dobry pomysł na rozwiązanie szwedzkiego, chronicznego braku akademików?

Honfleur był niegdyś portem, ale tę rolę przejął obecnie Le Havre. Miejscowość oczarowała nas od pierwszego wejrzenia. Niewielki akwen pełen jachtów i żaglówek odcięty pasmen nadbrzeża od zwartej ściany wysokich, starych domów, szerokich na dwa okna. Każdy inny, ale razem tworzących zachwycającą całość. Przypomina to nieco Ny Havn w Kopenhadze, ale tam domy są barwniejsze i niższe. Kilka starych kościółków krytych ciemnym gontem i nieregularna bryła zameczku piaskowej barwy, dodaje miastu uroku. W restauracjach biesiadują turyści pochłaniając ze smakiem owoce morza zapijane szampanem i białym winem. Polecam Honfleur wszystkim podróżnikom spragnionym miłych wrażeń.

Kiedy statek był na morzu, za dnia bufety zaskakiwały oryginalnością. Raz była to uczta dla mięsożernych: ogromny udziec z amerykańskiego bawoła, prosiaki pieczone w całości z tradycyjnym jabłkiem w ryjku, a dla mniej wybrednych udka kurczaków i żeberka. Innym razem przygotowano gigantyczną paellę ozdobioną tygrysimi krewetkami. Ponieważ krewetki cieszyły się większą popularnością niż ryż, donoszono pojemniki pełne tego delikatesu. Gościom nakładano paellę na żeliwne patelenki. Ile takowych musiało być w kuchni, jeśli statek brał 3500 pasażerów?

Nawet wieczorami chętnie jadaliśmy w restauracji bufetowej. Miała większy wybór, dużo jarzyn, a dania można było próbować. W restauracji a’la carte potrawy o wymyślnych nazwach zaskakiwały często wyglądem i smakiem, niestety rzadko na korzyść. Jedliśmy tam głównie ze względów towarzyskich. Mój sąsiad okazał się znawcą polskiej kultury, był  miłośnikem Józefa Konrada, czytywał Szymborską i podziwiał filmy Polańskiego. Nawet zawodowo mieliśmy dużo wspólnego. Jako biolog pracował w wielu międzynarodowych projektach nad zapewnieniem aglomeracjom czystej wody pitnej. Druga para, Szwedka i Węgier, rzadko zabierała głos, ale pewnego wieczoru Węgier postanowił zapoznać nas z historią swego życia. Za młodu prano mu mózg w socjalistycznej ojczyźnie, a kiedy rozpoczął pracę, nabawił się alergii, która przerodziła się w astmę. W Szwecji długo chorował i cierpiał na samotność. Aby stać się atrakcyjnym towarzysko, zapisał się na kurs tańca towarzyskiego. Dotychczas umiał tańczyć tylko czardasza. Tam poznał swoją żonę. Potem założył własną firmę niezdefiniowanej branży i odniósł sukces jako bussinesman. Obecnie zwolnił tempo pracy i korzysta z życia. Na tym zakończył opowieść i nie odezwał się więcej do końca rejsu.

W hiszpańskim porcie Vigo statek dobija niemal do miasta. Ale Vigo miało niewiele do zaofiarowania. Brat mój, będąc kiedyś nad Niagarą, przysłał pocztówkę z treścią: „Wodospad jak wodospad”. O Vigo można powiedzieć: „Miasto jak miasto”. Małżonek zaproponował wycieczkę pociągiem jadącym przez Santiago de Compostella aż do La Coruña, ale wysiąść mieliśmy dużo wcześniej w Pontevedra, które miało być turystycznie bardziej atrakcyjne niż Vigo. Po mozolnej wędrówce do historycznego centrum mogliśmy podziwiać potężny klasztor Franciszkanów i uliczki ze średniowieczną zabudową. Małżonek zwykł zwiedzać wszystkie napotkane katedry, ale ta w Pontevedra gdzieś się ukryła i zabrakło czasu i siły aby ją odszukać.

Hiszpanię zmieniliśmy na Portugalię. Statek stał w Lizbonie tylko przez pół dnia. Planowana wyprawa pociągiem wzdłuż wybrzeża nie mogła się odbyć. Lizbonę odwiedzaliśmy już kilkakrotnie, ale najstarsza jej dzielnica, Alfama, ocałała w trzęsieniu ziemi i opiewana w przewodnikach, była nam nieznana. Labirynt wąskich uliczek z domami nadszarpniętymi zębem czasu, plątanina przejść i zaułków, różnice poziomów, schody w górę i w dół, nie zdołały nas oczarować. Grupka turystek pytała przechodniów, gdzie można zrobić zakupy. Shopping to ulubiona rozrywka wielu pań. Rozczarowane przekonały się, że w Alfamie nie ma butików. Odświeżyliśmy jeszcze wspomnienie reprezentacyjnego deptaka Lizbony i leżącego u jej wylotu łuku tryumfalnego i głównego placu.

Lizbonę od Barcelony dzielił dzień na morzu. Zaproszono wszystkich na pożegnalne przyjęcie z szampanem i – nieznany nam wcześniej u tego armatora – nocny bufet. Ogromne rzeźby z lodu i zabawne zwierzaczki wycięte z owoców i jarzyn przemieszano z popisowymi wypiekami, chlubą kucharzy. Małżonek odnalazł wśród nich półmiski tygrysich krewetek i ucztował z apetytem, tak jakby dwie godziny temu nie jadł kolacji z pięciu dań. Zdaniem Małżonka bufet zaaranżowano, aby skusić Rosjan, najliczniejszą grupę pasażerów po Włochach, na odbycie kolejnych rejsów. Wśród Rosjan, ku naszemu zdumieniu, spotkaliśmy relikty wychwalające pod niebiosa komunistyczny reżim i  przeżywające głębokie wzruszenie na widok zabalsamowanego Lenina.

Wizyta w Barcelonie potwierdza me doświadczenie, że powtórna wizyta w ulubionym miejscu jest na ogół rozczarowaniem. Nowym, sympatycznym przeżyciem była ożywcza kąpiel na plaży w środku miasta. Natomiast bulwar La Rambla zmienił się nie do poznania. Zamiast kwiatów, ptaków, maszkaronów, karykaturzystów i żywych złocistych, posrebrzanych lub białych posągów – same restauracje. Widocznie lepiej się zarabia na karmieniu hord turystów, zwanych obecnie turystycznymi terrorystami, niż na kwiatach. Szampaneria też nie ta sama i trudno było tam trafić. Butelka szampana miała wprawdzie nadal dość przystępną cenę, ale tę samą, bez względu na to, czy zamówiło się jednocześnie tapas jako przegryzkę. Zadowoliliśmy się kieliszkiem Cava i kanapką roqueofrt caliente.

Marsylię zwiedzaliśmy już wcześniej, podczas mistralu. Targane wichrem miasto pozostawiło zwichrowane wspomnienie. Teraz było bezwietrznie, ciepło i słonecznie. Był plan, aby pojechać do sąsiedniego miasta, Aix de Provence, które upodobało sobie wielu, również paru naszych, znajomych. Autobusy do Aix odchodziły co 10 minut, ale odnalezienie terminalu zajęło nam ponad godzinę.

Aix założyli Rzymianie jeszcze przed naszą erą skuszeni geotermicznymi źródłami. Już na pierwszym rondzie reprezentacyjnej arterii króluje gigantyczna, ciepła fontanna. Ale wody było skąpo, może na skutek suchego lata. Labirynt uliczek i placyków z zadbanymi kamieniczkami, restauracjami, barami i butikami, świadczy o zamożności miasta i jego mieszkańców i czaruje dyskretnym urokiem burżuazji, a malowniczy ryneczek oferuje owoce, jarzyny i kwiaty.

Po powrocie do Marsylii zostało nieco czasu na wypicie tradycyjnego piwa. Jak zwykle upewniłam się, że w barze jest toaleta. Była, ale jaka! Prowadziły do niej spiralne metalowe schody z połamaną poręczą prowizorycznie zlepioną taśmą. Strop był tak niski, że Małżonek musiał się schylać, a samo pomieszczenie obskurne i brudne, bez dostępu do umywalki. Pamiętam, że w Carcassonne stan publicznej toalety też był godny pożałowania. Widocznie higiena nie jest we Francji priorytowana. Może dlatego Francja stała się potentatem jako producent perfum…

Rejs zakończył się w Savonie skąd przewieziono nas na lotnisko w Nicei. Podsumowując wrażenia muszę przyznać, że tym razem zaskoczył nas wysoki standard rejsu: smaczne posiłki, party z szampanem i ambitniejsze wieczorne rozrywki niż tradycyjne roznegliżowane panienki fikające nogami do taktu ogłuszającej muzyki. Dyrekcja przeprosiła nas nawet za niedogodności z zepsutą toaletą i nieudanym transferem do Kopenhagi przysyłając do kabiny ogromny talerz z ciastkami.

Więc, podobnie jak James Bond „nigdy nie powiem nigdy”… i pewnie udam się wkrótce w następny rejs.

Teresa Urban

FOTO: © CC0 Public Domain

Lämna ett svar