TERESA URBAN: Midsommar

czyli przesilenie letnie i początek kalendarzowego lata to święto, na które my – przybysze, natychmiast i z ochotą otworzyliśmy nasze serca. Bywamy obserwatorami innych szwedzkich świąt – Valborgu czy Lucii, ale one, co najwyżej, zadziwiają swą unikalnością, podczas gdy Midsommar stał się i naszym świętem. Może dlatego, że natura jest wspólnym dobrem, że wolimy jasność od mroku i żyjemy nadzieją na nadejście lata, które często się opóźnia lub nie chce przyjść.

Początkowo udawaliśmy się co roku na kolektywnie obchodzone uroczystości, ale nigdy nie zaadoptowaliśmy tradycyjnych tańców wokół umajonego, przybranego wstążkami słupa i infantylnej piosenki o śmiesznych żabkach. Nasz krąg towarzyski wypracował własną ceremonię. Jeden z przyjaciół posiada letni domek pod Sztokholmem i tam zwykliśmy przez kilka dekad spędzać Midsommar. Oczywiście, nie pod dachem, tylko na świeżym powietrzu. Domek, który traktowaliśmy jako schronienie w razie deszczu, graniczy z jednej strony ze stromą skalną skarpą. Niewielki ogródek wokół przechodzi w pasmo lasu łagodnie schodzące w dół i kończące się nad jeziorem. Teren jest ogromny i może pomieścić praktycznie nieograniczoną liczbę gości. Nasz przyjaciel jest wyjątkowo towarzyski, ma wielu znajomych.

Już od południa nadciągały grupy przyjaciół i znajomych, często w towarzystwie przyjezdnych gości i, według niepisanej reguły, z własnym jedzeniem. Niektórzy biwakowali na uboczu posilając się przywiezionymi wiktuałami, większość dzieliła się jednak z innymi. Dominowały śledzie i kurczaki z grilla, ale kulinarnie uzdolnione panie uzupełniały ucztę zapiekankami, sałatkami i ciastem. Jedna z koleżanek przyrządziła kiedyś nawet kopytka, na miejscu, w minimalnej kuchence. Wkład gospodarza polegał na rozstawieniu ogrodowych mebli, nakryciu stołów obrusami, skompletowaniu fotelików i krzesełek nie od kompletu i mocowaniu parasoli na wypadek mocnego słońca lub deszczu. Na kuchence perkotał sagan młodych ziemniaków, które gospodarz skrobał mozolnie pod kranem w ogródku przez cały ranek. Zapraszał także na wino własnej roboty, które smakowało całkiem nieźle. Ja podjęłam się roli florystki zbierając polne kwiaty na bukiety do dekoracji stołów. W ogródku kwitły pojedyńcze kwiatki, ale zostawiałam je w spokoju, udawałam się na przechadzkę dojazdową drogą i tam, na poboczach, rwałam łubiny, rumianki, dzwonki, chabry i niezapominajki. Stanowiło to nieodzowną część tradycji.

Około godziny drugiej rozpoczynaliśmy biesiadę. Nie pamiętam aby kiedykolwiek padało. Wbrew ogólnemu przekonaniu, że typowa pogoda na Midsommar to zachmurzenie zmnienne i przelotne opady. Tylko raz mieliśmy deszczowy Midsommar. Przyjechali wtedy tylko najbardziej zatwardziali miłośnicy tradycji, ale i tak zebrało się 19 osób. Trudno pojąć jak pomieściliśmy się pod dachem. Pobiliśmy wtedy rekord zagęszczenia. Honorowymi gośćmi były dwie cudzoziemki, zawodowe pieśniarki operowe, znajome jednego z przyjaciół, zaproszone na gościnne występy na północ Szwecji. Jedna z nich przyniosła w prezencie butelkę Tequillii. Gospodarz napalił w kominku, bufet był w zasięgu ręki, popijaliśmy Tequillę słuchając arii z Carmen. Był to pamiętny Midsommar.

Po uczcie przychodził czas na kąpiel w jeziorze, czasem dla ochłody, ale najczęściej aby zademostrować teżyznę ciała i ducha. Jezioro było płytkie, szybko się nagrzewało, a żelazista woda, mimo brązowawej barwy, bardzo czysta. Gospodarz ma wielkie serce, szczególnie wrażliwe na wdzięki płci pięknej. Wiele pań przewinęło się przez jego życie. Jedna z nich, dyplomowana pani psycholog ze skłonnością do parapsychologii i wschodniego mistycyzmu przyjechała na Midsommar w towarzystwie znajomych o podobnych zainteresowaniach. Nie znali oni reszty gości i rozbili biwak na osobności, nad jeziorem. Miłośników kąpieli zaskoczył wtedy widok uprawiających jogę osobników. Niektóry medytowali siedząc w pozycji lotosu, inni stali na głowie z ciałem skręconym w nienaturalny sposób.

Pod wieczór, który w Midsommar jest jasny jak dzień, towarzystwo przenosiło się na polanę, gdzie gospodarz rozpalał ognisko. Rozsiadaliśmy się na umieszczonych w tym celu pniach, grillowaliśmy mięso na amatorskim ruszcie zmyślnie wmontowanym przez gospodarza w skałę, smażyliśmy nad ogniem kiełbaski nadziane na zaostrzone patyki, w żarze piekły się kartofle. Dym z ogniska odstraszał komary a płomienie dawały ciepło w chłodne wieczory. Potrafiło być zimno, kiedyś jedna z pań, ta od kopytek, siedziała przy ognisku w futrzanej kurtce.

Potem rozoczynaliśmy tradycyjne śpiewy, piosenki harcerskie, żołnierskie, patriotyczne. Śpiewaliśmy o ognisku w lesie, o sercu w plecaku, o żołnierzach co szli w bój, o krzaku białych róż. Nie potrzebowaliśmy śpiewnika, wszyscy znali słowa. A kiedy film „Ogniem i mieczem” spopularyzował ukraińską pieśń „Hej, sokoły” weszła ona na stałe do naszego repertuaru. Jeden z przyjaciół, wysoki, szczupły o nobliwym, wręcz arystokratycznym wyglądzie, zwykł zabawiać nas ludowymi przyśpiewkami o niecenzuralnych słowach. W jego wykonaniu brzmiały one nobliwie, wręcz arystokratycznie. Przy śpiewach ogarniała nas nostalgiczna zaduma, a w miarę upływu lat młodzieńcze piosenki w wykonaniu podstarzałych entuzjastów brzmiały coraz bardziej patetycznie. Kiedy nadchodził czas pożegnania porządkowaliśmy teren wokół ogniska, a gospodarz sprawdzał czy jest dokładnie wygaszone. Poczym zostawialiśmy go ze stertą brudnych naczyń bowiem użyczał nam swej zastawy stołowej, jako że niechętnie jedliśmy na papierowych talerzykach. Zdarzało się, że pojedyńczy goście zostawali na noc biwakując w rozbitych uprzednio namiotach.

Gospodarza coraz bardziej niepokoiły prognozy pogody na Midsommar. Rzeczywiście – pogoda stała się nieprzewidywalna. Tak więc na jego okrągłe urodziny sprezentowaliśmy mu kolektywnie wielki ogrodowy namiot i na kilka dni przed spotkaniem pomogliśmy rozstawić. Namiot spełnił swe zadanie i ochronił biesiadników przed niespodziewanym deszczem. Ale tylko raz. Niedługo potem gospodarz zaczął mieć problemy ze zdrowiem i zdaliśmy sobie wszyscy sprawę, że nie starczy mu energii na urządzenie następnego spotkania. Kolejny Midsommar spędziliśmy u przyjaciół w sąsiedztwie, mieszkających w identycznym jak nasz domku jednorodzinnym. Taras i minimalny ogródek wydawał się pełen gości, mimo że nie było nas więcej niż dziesięć osób. Mieliśmy miło, ale spotkanie w niczym nie przypominało tradycyjnego świętowania.

Tradycję uratowali przyjaciele z Uppsali. Ich willa ma większy ogród, chociaż nieporównanie mniejszy od zalesionego terenu dawnego organizatora. Odległość też jest większa dla nas, mieszkańców okolic Sztokholmu. Właściciele samochodów zabierają niezmotoryzowanych. I liczba gości nie jest już nieograniczona ponieważ ogród ma ograniczoną pojemność. Ale pozostała tradycja składkowego przyjęcia. Nie uzgadniamy ze sobą co kto przywozi. Czasem dominują sałatki, innym razem sery, ale nikt jeszcze nie wyszedł z przyjęcia głodny. Gospodarze twierdzą, że Midsommar to najmniej stresujące spotkanie ponieważ to goście odpowiedzialni są za jadłospis. Gospodyni świetna kucharka, czego doświadczamy podczas tradycyjnych urodzinowo-imieninowych spotkań, ma jednak zawsze w rezerwie jakieś danie na wypadek, gdyby zawiodło zaprowiantowanie gości. Z przygotowaniami i bez tego mają dużo zachodu, na przykład coroczny dylemat, czy rozstawiać stoły w ogrodzie, czy pod dachem. Pieką także podwójną porcje chleba. Świeży domowy chleb na zakwasie to przysmak. Namawiamy ich, aby zaprosili nas kiedyś tylko na chleb, aby można się było delektować nim do syta.

Spotkania na Midsommar nadal mają urok i są nieoficjalnym powitaniem lata, nadzieją, że spełni nasze oczekiwania, na co corocznie niecierpliwie czekamy. Wdzieczni jesteśmy gospodarzom w Uppsali za umożliwienie nam tego rytuału.

Czasem uciekam jednak myślami do bezpowrotnie minionej tradycji zbierania polnych kwiatów, kąpieli w jeziorze i śpiewów przy ognisku, tradycji, która przetrwała tylko we  wspomnieniach. Obawiam się, że w niedalekiej przyszłości Midsommar w Uppsali też stanie się wspomnieniem. Oczyma wyobraźni widzę nas siedzących w wózkach dla niepełnosprawnych w domu pogodnej starości, obserwujących tańczący wokół umajonego słupa, kumkający po żabiemu personel.

Teresa Urban

Lämna ett svar