Lecha Rzewuskiego poznałem dużo wcześniej, zanim go spotkałem. Na początku lat 70. Byłem biednym, zagubionym w Sztokholmie emigrantem i nie wiedziałem, ani co ze sobą począć, ani dokąd iść. Włóczyłem się po mieście bez celu i szukałem poprzedniego dnia, przeszłości, żeby się w niej schować. Szczególnie upodobałem sobie Stare Miasto, czułem się tam w miarę bezpiecznie. Któregoś dnia zatrzymałem się przed niewielką, ale renomowaną Galeria „Pro Arte”. Zakratowana podwójnymi kratami szyba, a za nią dzieła sztuki, najróżniejsze, nowe i starodawne, we wspaniałych złotych oprawach. I oto na jednym z nich, bardzo ekspresyjnym i rzucającym się w oczy, zobaczyłem zadziwiający podpis. Polskie nazwisko: Lech Rzewuski.
Od razu poczułem się raźniej. Przestałem być sam. Na wystawie było jeszcze kilka obrazów Leszka. Zazdrościłem mu w tym momencie jego wywyższenia, tym bardziej, że obrazy mi się podobały, że przemówiły do mnie. Żałowałem, że nie byłem malarzem. Wyobraziłem sobie, że malarzom jest łatwiej w tym obcym mieście się wybić, niż nieznanym nikomu pisarzom. Wiadomo: mur języka, a tutaj powszechny język obrazu i sztuki.
Przez wiele dni powracałem na Stare Miasto, żeby przypatrzeć się obrazom Artysty. Nie byłem sobie w stanie wyobrazić, kim jest i jak wygląda. Myślałem, że może jest kimś z moje emigracji, tzw. marcowej, ale to było przecież niemożliwe. Z takim nazwiskiem, w którym przeglądała się cała historia Polski jak w lustrze?
Któregoś dnia pokazano mi Artystę. Biegł przez Västerlånggatan z rozwianym włosem, w białej koszuli i czarnych skórzanych spodniach. Na szyji wisiały mu kolorowe asteckie wisiorki. W ręku trzymał olbrzymich rozmiarów teczkę, w niej były schowane jego grafiki i rysunki, którymi właśnie zamierzał olśnić któregoś z tutejszych właścicieli galerii. Wyglądał jak upostaciowanie Malarza Radosnego. Nie było w nim nic z tej gburowatości, która zazwyczaj charakteryzuje nowoczesnych malarzy. Tak oczywiście musiało być, bo jego malarstwo było radosne, pełne koloru i życia. Przemawiało do uczuć i wyobraźni widza natychmiast.
Podziwiałem go. Zatrzymałem go w tym jego biegu, w którym był jak Zefir nad miastem i przedstawiłem się grzecznie. Spojrzał na mnie, jak gdyby znał mnie od lat, przyjaźnie i z zainteresowaniem. Wziął mnie pod rękę i uśmiechając się radośnie zaprowadzią do najbliższej kawiarni – „Grå Munken”. Natychmiast zostaliśmy przyjaciółmi. I chociaż był trochę młodszy ode mnie, zawsze traktowałem go jak starszego brata.
Lech był człowiekiem wysokiego lotu, dlatego nie pasował do tutejszego emigracyjnego środowiska. Nic dziwnego, był potomkiem Rodu, który walczył z bisurmanami i zajmował się wielką polityką i nawet na niwie literatury miał niezłe osiągnięcia. Jego pasją było snucie bajek na temat własnego życia. Opowiadał tak, jak gdyby to co się zdarzyło dawno, nagle rozgrywało się na naszych oczach.
Rzewuski uprawia krytykę społeczną, która gryzie cię w skórę tak, że dostajesz siniaka. (Jan Afzelius, Dagens Nyheter)
Jego spojrzenie na współ-czesny świat charakteryzuje się ostrą – i słuszną – ironią. (John Peter Nilsson, Aftonbladet)
Rozumiem, że człowiek, który pracował w Mozambiku, nauczył się widzieć to wielorakie kłamstwo, jakie nas otacza. Nauczył się widzieć te wszystkie zjawiska biednej części świata, na które jesteśmy ślepi. (Olof Lagercrantz, jeden z czołowych pisarzy szwedzkich)
Chciał żyć pełnią życia i może dlatego możliwie jak najczęściej w swoim domu ogranizował huczne zabawy, gdzie taniec i wino przeplatane były ostrymi dyskusjami politycznymi. Znał wszystkich, a raczej wszyscy jego znali i do każdego z nas odnosił się z przyjaźnią. Szwecja była dla niego za mała, może dlatego wyfrunął do Afryki, na kontynent, który jest najbardziej mitycznym ze wszystkich. Może zwątpił w swoją sztukę, i to w momencie, kiedy szło mu tak dobrze. Tego nie wiem i nigdy już nie będę wiedział.
Tajemnica życia artysty zawiera się w jego dziele, w jego obrazach i tam trzeba ją odczytywać. Poznał Afrykę i może nawet ją pokochał, ale to nie znalazło odzwierciedlenia w jego malarstwie. Być może zafascynowany Afryką jednak przez cały czas był zwrócony twarzą w stronę Europy. W naszą stronę, w stronę Sztokholmu i swoich przyjaciół. Po powrocie do Sztokholmu jeszcze próbował żyć jak dawniej: organizował artystyczne spotkania taneczno-towarzyskie i pokazywał się w Instytucie Polskim w całej krasie romantycznego artysty – w aksamitnej kamizelce, koronkowej koszuli i z fątasiem pod szyją. Bo dla niego być Artystą to nie znaczyło tylko tworzyć, ale również grać artystę.
W tym powrocie do normalnego życia przeszkodziła ma straszna choroba, której nie miał zamiaru się poddać. Żył jak dawniej. Chorobie powiedział nie. Pił wino i palił papierosy. Chciał umrzeć stojąc, nie poddając się chorobie, żyjąc zwykłym życiem. Być może myślał, że w ten sposób przechytrzy śmierć. Byłem u niego na miesiąc przed jego odejściem. Poczęstował mnie winem i zmartwił się, że nie chcę pić ponieważ jestem abstynentem. Dziś nie mogę sobie wybaczyć tego abstynenctwa. Ale Leszek się tym nie przejął. Poruszając się ciężko poczęstował mnie obiadem bardzo wystawnym. Sam już niczego nie jadł. Nie mógł. Opowiadał o swojej matce i swoich przygodach w Afryce, jak gdyby nic się nie zmieniło i tylko w jego ciemnych oczach widziałem lęk. Ale na zewnątrz był takim jak zawsze – gawędziarzem i przyjacielem.
Nie spotykaliśmy się często, ale samo jego istnienie gdzieś tam, w Igelboda, napawało mnie optymizmem. Nauczyłem się od niego wiele i w pewien sposób zmienił moje życie. Był człowiekiem obok którego nie można było przejść obojętnie. Miał odwagę we wszystkim co robił.
Oto człowiek prawdziwy. Oto artysta jednak spełniony. Ecce Homo. Człowiek. Nasz Przyjaciel.
Michał Moszkowicz