KATARZYNA GRUBEROWA: I znowu o moich rodzicach (3)

Wracam do moich rodziców. W tej małej Szarkowszczyźnie, gdzie się urodziłam, rodzice byli krótko. Ojciec został przeniesiony do niedużego miasteczka Szczuczyn Nowogródzki, również na naczelnika poczty, to był awans, gdyż była to nieco większa miejscowość niż Szarkowszczyzna. Szczuczyn leży niedaleko Grodna i Lidy (dziś Białoruś).

Tam urodził się w sierpniu 1923 r. mój brat Witold, a dwa lata później w 1925 r., już w Baranowiczach, dokąd Ojca znów przeniesiono służbowo, mój drugi brat Tadeusz. W Baranowiczach Ojciec był urzędnikiem pocztowym, kontrolerem. To też był swego rodzaju awans, gdyż Baranowicze to już było znacznie większe miasto niż dwie poprzednie miejscowości (ca 30 tys. mieszkańców). Początkowo mieszkaliśmy w dość prymitywnych warunkach u gospodarza, pamiętam, że nazywał się Andrej, który miał tuż za domem nieduże gospodarstwo. Z tego, zresztą dość krótkiego okresu, pochodzą moje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa. Najpierw strach, trwał zresztą potem dosyć długo, przed stadem gęsi, które z sykiem wyciągały swoje długie szyje w moim kierunku, miałam wtedy trochę ponad trzy lata. I jeszcze jedno wspomninie – w szafce kuchennej Mama przechowywała konfitury. Pewnego razu pod nieobecność Mamy otworzyłam szafkę i wyjadałam je palcem wprost ze słoika., i moje znów przerażenie, kiedy w okno zapukała Mama, pogroziła palcem, widziała to moje małe przestępstwo, ale jakie były tego konsekwencje nie pamiętam, przypuszczalne jakieś klapsy… Z opowiadań Mamy wiem, że byłam wtedy okropnym niejadkiem, ale proste wiejskie jedzenie u Andrejów bardzo mi smakowało. Mama więc zanosiła do nich moje jedzenie i tam je oczywiście chętnie zjadałam.

W 1925 r. rodzice zaczeli budować dom w Baranowiczach na tzw. kolonii urzędniczej, położonej zresztą dość blisko centrum miasta, do którego przenieśliśmy się rok później. Był to mały czteropokojowy dom, drewniany, z ogrodem, bez wody bieżącej, którą Ojciec doprowadził ze studni dopiero w 1938 r., bez toalety (biegało się za składzik, w którym m.in. Ojciec hodował masę różnych królików – białą angorę, brązowe i zwykłe szare). Nasz dom był bardzo mały, a dziś na zdjęciu wydaje mi się jeszcze mniejszy. Trzy pokoje zajmowała nasza pięcioosobowa rodzina, jeden pokój, największy z oddzielnym wejściem przez werandę rodzice zawsze odnajmowali, by poprawić budżet. Z jednej pensji Ojca nie było łatwo utrzymać rodziny, zwłaszcza kiedy już podrośliśmy, chodziliśmy do szkoły, a potem do gimnazjum, za które w owym czasie trzeba było płacić i to nie mało, zwłaszcza za moje prywatne gimnazjum (innego tam nie było). Początkowo również Mama pracowała, prowadziła kiosk ze znaczkami i gazetami na poczcie, ale wiem z opowiadań, że to był bardzo krótki okres. Koło domu mieliśmy ogród warzywny, kilka drzew owocowych, a przed domem mnóstwo kwiatów. Ojciec bardzo lubił zajmować się domem i ogrodem, pamiętam, że sprowadzał nawet jakieś specjalne róże i piwonie do naszego ogródka. Było dużo bzu i jaśminu.

Moje lata szkolne

W Baranowiczach w 1928 roku rozpoczęłam naukę w szkole powszechnej, ale już do drugiej klasy chodziłam w Lidzie (średniej wielkości miasta między Wilnem i Baranowiczami), dokąd Ojca znów oddelegowano na trzy czy cztery lata. Tam też rozpoczęli naukę moi bracia. Chodzili do szkoły podstawowej prowadzonej przez oo.pijarów. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu, nasz dom w Baranowiczach był też odnajęty jakiejś wojskowej rodzinie (w Baranowiczach stacjonowało wojsko). Do Baranowicz wróciliśmy po trzech czy czterech latach.

IV klasa gimnazjum im. Marii Piłsudskiej w Baranowiczach. Listopad 1939

W owym okresie nastąpiła reforma szkolnictwa w Polsce. Zamiast poprzednich 4 (?) lat szkoły powszechnej i ośmiu lat gimnazjum wprowadzono 6 klas szkoły podstawowej, czteroletnie gimnazjum i dwuletnie liceum. Były też licea trzyletnie, zawodowe. Rodzice postanowili, że powinnam rozpocząć naukę w gimnazjum. Była zdaje się potrzebna jakaś protekcja, bo byłam za młoda. Pomógł ksiądz katacheta gimnazjalny, kolega szkolny mojego Ojca. Tego księdza Karpowicza doskonale pamiętam z lekcji religii i kazań w kościele – był słabym mówcą, kazania były krótkie i nie bardzo zrozumiałe, a może nieuważnie słuchałyśmy, a z lekcji religii uciekałyśmi, czasem nawet przez okno, grać w siatkówkę – nie reagował, nie widział, albo może nie chciał widzieć.

Rozpoczęłam naukę w pierwszej klasie gimnazjum nowego typu i byłam potem przez wszystkie lata nauki najmłodszą uczennicą w klasie. Było to prywatne gimnazjum żeńskie, za które rodzice płacili czesne w wysokości 40 zł. miesięcznie. Było to bardzo dużo, jak na owe czasy i zarobki Ojca. Gimnazjum początkowo nosiło imię Emilii Plater(5) a uczennice nazywano platerkami. W 1936 r., po śmierci Marszałka Józefa Piłsudskiego, nadano mu imię matki Marszałka, Marii Piłsudskiej. Pamiętam tę uroczystość i zawieszenie jej olbrzymiego portretu w sali gimnastycznej, w której każdego ranka odbywał się apel uczennic. Polegał na wspólnej modliwie porannej, informacji przełożonej gimnazjum i dokonywanego przez nią przeglądu uczennic. Maszerowałyśmy przed przełożoną, robiłyśmy ukłon, a ona patrzyła, czy jesteśmy odpowiednio ubrane (granatowy fartuch z białym kołnierzykiem, czarne prążkowane pończochy, kapcie itp.). Pamiętam wielu profesorów i koleżanek, niestety nie pamiętam wszystkich nazwisk. Mam zdjęcie ze studniówki przed tzw. małą maturą i małe zdjęcie zespołu nauczycielskiego na zakończenie roku. Klasa liczyła około 30 uczennic, kilka pochodziło spoza Baranowicz. Prawie połowa uczennic to były Żydówki.

Jak w większości miast i miasteczek na wschodnich terenach ówczesnej Polski dużą część mieszkańców stanowili Żydzi i to znajdowało odzwierciedlenie w naszej szkole. Było też w Baranowiczach gimnazjum żydowskie z polskim językiem wykładowym. Z tego wynika, że wśród mieszkańców o żydowskim pochodzeniu było większe dążenie do zapewnienia dzieciom wykształcenia niż wśród Polaków, a zwłaszcza Białorusinów zamieszkujących te tereny. W tym okresie pod wpływem panującego już w Niemczech faszyzmu nasilał się i w Polsce antysemityzm, ale nie pamiętam jakichś większych incydentów antysemickich w naszej szkole, stosunki między uczennicami były może nie tyle przyjazne, ale na pewno poprawne. Pamiętam, że zawsze w czasie żydowskiej paschy, która u Żydów wypada mniej więcej w okresie chrześcijańskiej wielkanocy, bywała u nas w domu maca i torty macowe (pamiętam ich smak) – to wdzięczni klienci Ojca z poczty obdarowywali go za jakieś tam pocztowe usługi. Tata był bardzo lubiany, był wesoły, życzliwy dla ludzi i bardzo przystojny! Również w gronie nauczycielskim byli profesorowie Żydzi – łaciny uczyła nas prof. Piperówna, matematyki prof. Jesionowski (szalenie przystojny brunet, podkochiwała się w nim większość koleżanek). Nie przypominam sobie, by narodowość naszych nauczycieli przez nas uczennice czy w rodzinnych rozmowach kiedykolwiek była komentowana. Dziś to sobie uświadamiam, wtedy, o ile dobrze pamiętam, nie mówiło się o tym, bo nie miało to chyba jakiegoś znaczenia. Ale też pamiętam, że w tych kilku polskich sklepach, jakie były w naszym mieście, bywały wezwania, by kupować tylko w sklepach polskich. Opowiadano też, że zdarzały się w naszym mieście jakieś antysemickie wybryki, ale nigdy nie byłam ich świadkiem. O tym, co wiem dzisiaj o tych sprawach, wtedy nie wiedziałam, prasy czytaliśmy niewiele, w szkole była normalna, raczej spokojna atmosfera.

Niemniej, jak widzę to dzisiaj, świat ludności polskiej, w tym też licznej ludności białoruskiej na tym terenie, i świat ludności żydowskiej to były wówczas dwa różne światy, żyjące co prawda tuż obok siebie, ale nie we wspólnym świecie. Kiedy dziś, po tylu latach i w zupełnie innej własnej sytuacji życiowej, zastana-wiam się nad tymi sprawami, przypominam sobie z zażenowaniem na przykład, że ja, co prawda, bywałam czasami u moich żydowskich koleżanek w domu, ale nie przypominam sobie, żeby one kiedykolwiek bywały u mnie. Nie było w naszych stronach na przykład przypadków małżeństw mieszanych, polsko – żydowskich, a kiedy raz w naszym mieście zdarzyło, że pewien listonosz ożenił się z Żydówką, była to sensacja w mieście na skalę niemal światową. Na bocznej ulicy w drodze z gimnazjum do domu była niewielka księgarnia. Prowadził ją stary ortodoksyjny Żyd, z długą brodą, w jarmułce na głowie. Wtedy był zwyczaj sprzedawania książek szkolnych i kupowania używanych na początku roku (książki były bardzo drogie). U niego można było sprzedać lepiej i też kupić taniej niż w innej księgarni w centrum miasta. Dość często tam wstępowałam po drodze ze szkoły, pozwalał popatrzeć na stare książki stojące na półkach. Pamiętam dobrze specyficzny zapach starych książek w tej księgarni. Chyba stąd też pochodzi moje zainteresowanie książkami. Pamiętam, że w liceum pomagałam porządkować szkolną bibliotekę, w Polsce po wojnie przez prawie dwadzieścia lat pracowałam z książką w wydawnictwie, a potem w Szwecji przez prawie ćwierć wieku odpowiadałam za zbiory słowiańskie w Bibliotece Noblowskiej Akademii Szwedzkiej(6).

Uczyłam się średnio, miałam problemy z matematyką i przez jakiś czas miałam nawet korepetycje, które dawała mi starsza koleżanka, Żydówka. Pamiętam dobrze mieszkanie, w którym mieszkała, małe, ciemne, zastawione meblami. Jak oceniam dziś poziom mojego gimnazjum? Chyba średnio. Było to typowe prownicjonalne gimnazjum, podobnie, jak i samo miasto, które było głęboką prowincją. Tereny na których mieszkaliśmy, należały do tak zwanej Polski B, tj. Polski najbiedniejszej. Nie było u nas prawie żadnego przemysłu, ziemie były mało urodzajne, na wsi było szczególnie ciężko i biednie. Codziennie przynosiła nam mleko kobieta ze wsi odległej o około 10 km. Miała przywiązane dwie bańki z mlekiem na plecach, szła oczywiście piechotą, bo żadnej komunikacji z jej wsią nie było. Piszę o tym, żebyście wiedziały, jak ciężko żyło sie w tamtych czasach. Kiedy w Baranowiczach, chyba w 1935 albo 1936 roku, powstała dość duża, jak na tamte czasy, rzeźnia i przetwórnia mięsa, wytwarzano tam kiełbasy, szynki itp., również na eksport, a także otwarto piękny sklep wędlinarski w centrum, było to dla mieszkańców wielkie wydarzenie. Kupowało się np. wędliny jako dziesięć deko rozmaitości, to był niemal luksus!

Wycieczka uczniów gimanzjum i liceum pedagogicznego w Szczuczynie do Gdańska i Gdyni. Na zdjęciu Dworzec Morski w Gdyni 1938

Jedyną rozrywką w naszym mieście było kino, w którym bywałam często, należało do rodziców mojej koleżanki, pamiętam jej nazwisko Rubinsztajnówna, bywałam u niej w domu, odrabiałyśmy lekcje, a potem szłyśmy do kina, które mieściło się w tym samym domu. Nie było w naszym mieście stałego teatru, nie pamiętam, by kiedykolwiek przyjeżdżał do miasta jakiś znany zespół teatralny. Tylko w szkole zdarzały się niekiedy przedstawienia wystawiane przez teatry objazdowe. Nie wyniosłam ze szkoły znacznego bagażu wiedzy ani dostatecznego przygotowania do życia. Może to jest zresztą moja wina, za mało miałam inicjatywy, mało zainteresowania, nie było żadnych bodźców do pogłębiana wiedzy poza szkołą. Pamiętam, że dużo czytałam, pożyczałam książki z biblioteki miejskiej, w domu też było trochę książek – dostawaliśmy je w prezencie od rodziców na urodziny i inne okazje. Nie pamiętam zainteresowania polityką, komentowania aktualnych wydarzeń ani w szkole, ani też w domu. Nie przypominam sobie, żeby rodzice prenumerowali jakąś codzienną gazetę centralną, a miejscowej nie było. Nie pamiętam też, by w domu czy w szkole rozmawiano o polityce. Nie przypominam sobie, by rodzice głosowali w wyborach, a jeśli głosowali to na jakie partie.

Byłam bardzo aktywną harcerką, zastępową. Wielokrotnie jeździłam na obozy harcerskie. Byłam na Światowym Zlocie Harcerstwa w Spale w 1935 roku. Było to dla mnie ogromne przeżycie. Działalność harcerską kontynuowałam również w liceum. Na obozie harcerskim nad Niemnem spędziłam ostatnie lato przed wybuchem wojny. W ostatnim roku nauki w gimnazjum miałam jakieś problemy z płucami. Lekarze radzili rodzicom, by zatrzymali mnie na rok w domu, nie wysyłali na naukę do innego miasta. Był to dla mnie ogromny cios. Przekonywałam rodziców, że dam sobie radę. Posłano mnie do naszych starych przyjaciól, Leona i Anny Fietisów, którzy mieszkali niedaleko Szczuczyna, w dużej wsi/miasteczku Wasiliszki. Tam odchuchano mnie. Wypijałam dwa litry świeżego, prosto od krowy mleka dziennie, zjadałam masę jaj, owoców i udało się, przybrałam na wadze ileś tam kilo, nabrałam sił i mogłam rozpocząć naukę w liceum.

Małą maturę (7) zdałam w maju 1937 r. i zaraz potem pojechałam do Szczuczyna Nowogródzkiego (tego, w którym kiedyś mieszkaliśmy) na egzamin do liceum pedagogicznego. Było to jedyne tego typu liceum na cały północno-wschodni teren Polski. Taka była decyzja rodziców: ja miałam skończyć liceum i zacząć pracę jako nauczycielka, by pomagać w dalszym kształceniu młodszych braci. Zgadzało się to zresztą z moimi chęciami, zamiłowaniem do pracy z dziećmi. W szkole podstawowej, w gimnazjum i potem w liceum należałam do harcerstwa, bywałam na obozach, urządzałam przedstawienia z młodszymi dziećmi itp. Kiedyś, chyba w 1935 r., urządziłam przedstawienie dla rodziców z udziałem okolicznych dzieci i zebrane 12 zł i kilka groszy przekazaliśmy na rzecz powodzian, była wtedy duża powódź na południu Polski. Pamiętam dumę, kiedy sama nadawałam te pieniądze na poczcie na specjalne konto. Więc nie protestowałam. Planowałam, że będę uczyła gdzieś na Polesiu (najuboższa część Polski), że będę swego rodzaju Siłaczką(8). Odpowiadało mi też to, że będę w jakimś stopniu samodzielna, mieszkając zdala od domu. Dlaczego – nie wiem. W domu czułam się dobrze, byliśmy kochani przez rodziców i mieliśmy wszystko najniezbędniejsze, choć się rodzicom nie przelewało i zawsze był odczuwany brak pieniędzy. Na przykład zakupy robiło się w pobliskim małym sklepiku p. Karpowicza na książeczkę, tj. na kredyt, który spłacało się pierwszego, po pensji. Ze wstydem przyznaję dziś, że od czasu do czasu, kiedy robiłam zlecone przez Mamę zakupy, kupowałam sobie ukradkiem, zakładając że Mama nie zauważy, jedną tzw. kostkę czekoladową za pięć groszy.

Egzamin do liceum zdałam pomyślnie i jesienią rozpoczęłam naukę. Mieszkałam na prywatnej stancji, w drugim roku na stancji prowadzonej przez zakonnice, było bardzo ubogo, ale taniej, a w trzecim – w szkolnym internacie. Ten ostatni wspominam najlepiej, choć to było tylko pół roku. Liceum było koedukacyjne, nasza klasa, pierwsza tego rodzaju po reformie szkolnej, liczyła dwudziestu kilku uczniów (w tym tylko czterech chłopców), uczniowie pochodzili z różnych części Wileńszczyzny i Nowogródczyzny, a nawet z Polesia. Większość pochodziła z niezamożnych rodzin, były trzy Litwinki, cztery Żydówki i troje Białorusinów. Nauka w liceum była o wiele bardziej interesująca. Od drugiej klasy prowadziliśmy już zajęcia w szkole podstawowej, tzw. ćwiczeniówce. Miałam pod moją opieką i stałą obserwacją dwoje-troje dzieci z bardzo biednych rodzin robotników rolnych, mieszkających w tzw. czworakach(9), należących do majątku książąt Druckich-Lubeckich. Bywałam u tych dzieci często, śledziłam ich rozwój. Wtedy zobaczyłam, jak może wyglądać prawdziwa bieda – cała rodzina, składająca się z rodziców i zazwyczaj kilkorga dzieci, mieszkała w tych barakach bez jakichkolwiek wygód, bez wody bieżącej czy ubikacji. Mieszkanie takie to jedna izba z klepiskiem z gliny zamiast podłogi, rodzina spała na wspólnym szerokim tapczanie z desek, żywiła się kartoflami, kapustą i skąpo chlebem. Dzieci były chorowite, słabe. Nabawiłam się tam kiedyś okropnej choroby – świerzba, którą miały tam i dzieci i rodzice, głównie na skutek okropnych warunków higienicznych. Choroba ta wtedy była trudna do zwalczania. Bardzo się namęczyłam, by się jej pozbyć.

Już wcześniej interesowałam się problemami społecznymi, a zapoznanie się z tą najprawdziwszą biedą potwierdziło słuszność wyboru zawodu. Widziałam ogromne kontrasty społeczne. W Szczuczynie, oprócz dużego gospodarstwa rolnego, rodzina ksążęca Druckich Lubeckich posiadała piękny pałac otoczony bardzo dużym parkiem. Pałac był oczywiście niedostępny do zwiedzania dla zwykłych śmiertelników, nawet wtedy, gdy nikt w nim nie mieszkał, ale park był przez większą część roku otwarty dla mieszkańców tego małego miasteczka. Zamykano go tylko wtedy, kiedy przyjeżdżała rodzina właścicieli na wakacje letnie czy zimowe. Zapamiętałam lekcje z wiedzy o Polsce współczesnej. Omawialiśmy różne systemy społeczne, w tym komunizm, jako ideę, i wtedy nasz profesor powiedział: idea to piękna, ale ludzie jeszcze do niej nie dorośli. I to okazało się wiele lat później najprawdziwsze. Utkwiło mi w pamięci to stwierdzenie, pamiętam je do dziś. Zajęcia w liceum miały w dużej mierze charakter praktyczny. Przygotowywały nas do trudnej w przyszłości pracy. Moi obaj bracia uczyli się w tym czasie w państwowym gimnazjum męskim w Baranowiczach. Było ono tańsze dla urzędników państwowych – 20 zł. miesięcznie od ucznia. A zatem rodzice na kształcenie nas wydadawali 80 zł. miesięcznie, co stanowiło około jednej trzeciej pensji Ojca (różnie w różnych okresach).

Katarzyna Gruber

cdn

Foto: Dom rodzinny w Baranowiczach

 

Lämna ett svar