TERESA URBAN: Radość pisania

Od zarania dziejów ludzie dążyli do porozumiewania się nie tylko mową i gestami, ale także przy pomocy inskrypcji, rycin, symboli, a w końcu pisma. Historia powstania pisma to obszerna wiedza i, w dużym uproszczeniu, pismo można podzielić na obrazkowe bez fonetyzmu niezbędnego do wyrażania dźwięków mowy i na alfabetyczne, gdzie litery odzwierciedlają mowę przedstawiając jej poszczególne zgłoski.

Przykładem pisma obrazkowego są hieroglify egipskie. Pismo chińskie jest czymś pośrednim ze swymi znakami dla poszczególnych sylab. Podwaliny alfabetu dali nam Fenicjanie około 1300 lat przed naszą erą. W naszym zakątku Europy posługujemy się alfabetem łacińskim.

Umiejętność czytania i pisania osiągamy w pierwszych latach szkoły podstawowej, czasem wcześniej. Czytanie polega na dostrzeżeniu związku pomiędzy literami a słowem, jakie tworzą, i łatwo uświadomić sobie, kiedy udało się nam to po raz pierwszy. W moim przypadku było to jeszcze w wieku przedszkolnym podczas wakacji nad morzem. Spacerując z rodzicami w porcie dostrzegłam napis prom, który udało mi się samodzielnie przEczytać. Traktuję to jako omen, jako że właśnie promem pojechałam z Polski do Szwecji, gdzie spędziłam już większą część mego życia. W tym momencie dałam dowód, że posiadłam umiejętność czytania. Owa chwila przypomina złapanie równowagi podczas nauki jazdy na rowerze czy utrzymanie się na powierzchni podczas nauki pływania.

Umiejętność pisania to – w przeciwieństwie do czytania – złożony proces nie zawsze zakończony sukcesem. Początkowo mozolnie uczymy się kreślić litery, potem łączymy je w proste słowa, które układamy w zdania i tak tworzymy tekst. Nie każdy posiadł dar pisania ciekawych tekstów, ale niektórzy, wybrańcy, tworzą perły literatury. Znany szwedzki  publicysta niwelował różnicę pomiędzy czytaniem i pisaniem. Dla niego były to dwie strony tego samego procesu, jak wdech i wydech, co jednak zakłada, że umie się pisać.

Będąc na etapie pisania prostych słów, postanowiłam napisać książkę pod tytułem „Bal lal”. Lalki były światem małej dziewczynki, a bal to wspaniałe przeżycie godne księżniczek. Uzdolniona artystycznie przyjaciółka miała wykonać ilustracje. Niestety, zabrakło nam wytrwałości i doświadczenia. Projekt zakończył się na tytule. Pamiętam, że ubawił on ojca. Widział w nim kwintesencję dziewczęcej psychiki. Dla mnie nie było w nim nic zabawnego i czułam urazę, że dowcipkuje się moim kosztem.

Kiedy chorowałyśmy – a w tamtych czasach przechodziło się naturalnie wszystkie dziecinne choroby – pisałyśmy do siebie listy. Mieszkałyśmy w tej samej kamienicy, mamy były listonoszami. Moja mama pragnąc ustrzec mnie od zarażenia, prasowała dla dezynfekcji gorącym żelazkiem listy od chorej i przy okazji mogła je czytać. Aby zabezpieczyć nasze tajemnice wymyśliłyśmy z przyjaciółką szyfr oparty na znakach fenickich.

W końcowych latach szkoły podstawowej zaczęliśmy pisać wypracowania. Urządzano niezapowiadane klasówki, podawano temat i w ciągu godziny lekcyjnej mieliśmy go rozwinąć. Początkowo niepokoiłam się, czy dam sobie radę z tematem, ale na ogół nie miałam z tym problemu. I wtedy czułam przyjemność formułując myśli wokół odpowiednich faktów. Pozostawiano nam swobodę interpretacji. Było mało prawdopodobne, że jako dzieci wykażemy się politycznie niepoprawną, antyreżimową opinią. Koncepcja formowania tekstu stanowiła pewną trudność, ale w miarę pisania myśli układały się w logicznym porządku. Nie było przecież czasu na pisanie „na brudno”, a skreślenia i poprawki psuły optyczny wygląd tekstu. Niestaranne pismo, błędy ortograficzne i gramatyczne obniżały automatycznie ocenę. Pisanie wypracowań w domu było bardziej obowiązkiem niż przyjemnością. Odrabianie lekcji odbywało się w wolnym czasie, kiedy inne zajęcia wydawały się bardziej kuszące. Kiedyś ułatwiłam sobie pracę, skradłam cudze zdanie, oddające dokładnie moje myśli i użyłam go we własnym wypracowaniu. Potem męczyły mnie wyrzuty sumienia. Obiecałam sobie, że odtąd będę zawsze podawać źródło cytatu. W owym czasie nie przyszło mi do głowy, aby napisać coś z własnej woli czy potrzeby. Lenistwo lub brak wyobraźni były przyczyną.

W liceum rzadko doświadczałam radości z pisania. Doszły nowe, absorbujące przedmioty, a lekcje polskiego, wprawdzie prowadzone ciekawie i z polotem, były właściwie przeglądem obowiązkowych lektur i ich poprawną interpretacją. Brakowało warunków na kreatywność. Kiedy polecono nam napisać wypracowanie na wolny temat, o Zaduszkach, nareszcie mogłam wykazać się kreatywnością. Chociaż starałam się podkreślić powagę i zadumę tego święta, nie powstrzymałam się od paru humorystycznych uwag. Polonistka pozytywnie oceniła pracę i poprosiła mnie o odczytanie go na głos przed klasą. Było to  satysfakcją, ale nie wprawiło mnie w dumę. Miałam w pamięci ocenę niedostateczną za pracę na temat „Popiołu i diamentu”. Tak się zŁożyło, że nie przeczytałam na czas tej obowiązkowej lektury i wypracowanie oparłam na jej filmowej wersji. Niestety, różniła się od książki, polOnistka natychmiast to dostrzegła i postawiła mi dwóję. W szkole nie było okazji do pisania „od serca”, wyżywałam się więc na wakacjach pisząc listy do przyjaciółki. Wielostronicowe epistoły dotyczyły spraw sercowych, głównie wyimaginowanych. Obserwując chłopca, który mi się podobał, potrafiłam na bieżąco opisywać, w jaki sposób okazuje mi swe zainteresowanie. Szkoda, że listy się nie zachowały. Zabawnie byłoby po latach je przeczytać.

Matura wisiała nade mną jak miecz Damoklesa.Uczyłam się dobrze, ryzyko niezdania egzaminu praktycznie nie istniało, ale mimo to, podobnie jak inni, denerwowałam się tym gruntownym sprawdzianem wiadomości. Niezdana matura stygmatyzowała delikwenta, zamykając mu drogę do wyższych studiów, a ja, podobnie jak wiekszość moich koleżanek, miałam takie plany. Historia była moim słabym punktem, z matematyką nie miałam wprawdzie problemu, ale mogło się zdarzyć, że nerwy zaćmią mi umysł, a temat pracy z języka polskiego może mi nie odpowiadać. Nie chciałam pisać o Żeromskim, Judymie i szlanych domach, pisząc o Mickiewiczu, którego ballady ubóstwiałam, obawiałam się, że pomieszam powstanie listopadowe ze styczniowym lub nie oddam właściwie patriotycznej symboliki Dziadów czy Konrada Wallenroda. W dniu pisemnej matury z polskiego ze zdenerwowania straciłam głos. Na szczęście odzyskałam go na ustną. Z trzech tematów do wyboru zdecydowałam się pisać o wpływie drugiej wojny światowej na literaturę. Dawał mi on swobodę w wyborze pozycji i ich interpretacji. Pisałam nie tylko o książkach, które traktowały o wojnie, starałam się również poddać analizie zmiany w psychice i moralności powojennej generacji. Polonistka wysoko oceniła pracę, dała mi ocenę bardzo dobrą z dodatkową pochwałą i wróżyła karierę dziennikarki. Ale samo pisanie nie sprawiło mi wtedy przyjemności, czułam tylko ulgę, że maturę pisemną mam poza sobą.

Wstępny egzamin na biologię był następną pisemną potyczką. Wydział nauk ścisłych to nie miejsce popisu dla miłośników humanistycznej ekwilibrystyki. Temat, leśny system ekologiczny, wymagał solidnej, konkretnej wiedzy. Należało poprawnie zreferować obieg azotu w przyrodzie, proces oddychania, asymilacji i fotosyntezy. Na własną rękę podałam również przykłady zależności i współdziałania wśród flory i fauny. Praca musiała być dobra, bo, mimo dużej konkurencji, dostałam się na studia.

Przez pierwsze lata obowiązywał swoisty rodzaj pisania. Egzaminy były głównie ustne, a na pisemnych kollokwiach czy innych sprawdzianach wymagano wzorów i reakcji chemicznych, obliczeń stężenia roztworów, znajomości cykli biochemicznych i procesów syntezy, systematyki w botanice, zoologii i mikrobiologii. Często przedstawialiśmy wyniki w postaci diagramów, wykresów czy tabel. Dopiero na czwartym roku przyszło nam zreferować pisemnie pierwszy własny projekt. Nie dano nam żadnych instrukcji, jak uformować taki raport. Naśladowałam więc jednego z profesorów, który w czasie wykładów miał zwyczaj opowiadać o swych badaniach w sposób chronologiczny. Demonstrował logiczny tok myślenia, stawiał kolejne pytania, analizował wyniki, aby w końcu uzyskać ostateczną odpowiedź. Nie protestowano, kiedy przedstawiłam raport napisany wedle tego wzorca. Kiedy nadszedł czas na pisanie pracy magisterskiej poinformowano nas w ogólnym zarysie o obowiązującym układzie. Miała ona przypominać formalną publikację naukową. Podkreślano wagę wstępu, gdzie należało zreferować wcześniejsze prace innych autorów na ten temat. Wzięłam to sobie do serca. Chciałam za wszelką cenę udowodnić, że zapoznałam się dokładnie z aktualnym stanem wiedzy. Mój wstęp był długi, za długi i zbyt szczegółowy. Mimo to praca zyskała aprobatę, zostałam magistrem biologii.

Teresa Urban w środku na promocji swojej książki

Moja kariera zawodowa zaczęła się praktycznie w Szwecji. Nie znałam szwedzkiego i początkowo porozumiewałam się i pisałam po angielsku. Trafiłam do laboratorium diagnostyczno-badawczego pod kierunkiem znanego profesora. Moja pierwsza, własna praca naukowa traktowała o oporności bakterii na antybiotyki. Szwecja była jednym z pierwszych krajów, który dostrzegł ten problem i uderzył na alarm. Pracę napisałam już ściśle wedle obowiązujących reguł. We Wstępie należy wyjaśnić dlaczego wybrany temat jest wart badań i w dużym skrócie przytoczyć aktualne wyniki uzyskane przez innych wraz z podaniem ich źródeł. Następna część, Materiały i metody, ma zawierać opis stosowanych metod czyli wyjaśniać jak prowadziło się badania. W kolejnej części, Wynikach, należy umieścić rezultaty przeprowadzonych doświadczeń, czesto w formie tabel czy wykresów. Wnioski wyciągać można dopiero w ostatniej części, Dyskusji. Na końcu zamieszcza się listę źródeł literaturowych, publikacji, wymienionych w tekscie. Często dołącza się jeszcze krótkie streszczenie dla tych, którzy chcą się ogólnie zorientować, o czym praca traktuje. Pisałam tę pracę w pocie czoła, a radość czułam wykonując udane doświadczenia. W wolnym czasie napisałam po polsku i z własnej woli przeglądowy artykuł na temat wirusowego pochodzenia raka, temat, który fascynował mnie jeszcze podczas studiów. Ręcznie pisany manuskrypt przesłałam ojcu do Polski. Polecił przepisać go na maszynie. Pani docent z mikrobiologii entuzjastycznie oceniła pracę. Niestety, podczas przeprowadzek jedyny jej egzemplarz zaginął, pozostało mi tylko wspomnienie, satysfakcja i radość z pisania na interesujący mnie temat. Teraz z perspektywy czasu sądzę, że praca była niedojrzała i zaginięcie jej to niewielka strata dla nauki.

Kiedy zmieniłam pracę i trafiłam do laboratorium badawczego publikacje sypnęły się jak z rękawa. Początkowo byłam współautorką a potem, kiedy przyjęto mnie na studia doktoranckie, główną autorką. Nadal jednak doświadczałam uczucia, że radość dają ciekawe wyniki i świadomość, że własna, maleńka cegiełka, wzmacnia gigantyczną budowlę wiedzy o życiu, a pisanie to tylko formalna konieczność, aby podzielić się tym wkładem. Czasem posłana do wydawnictwa praca wracała aby skorygować lub uzupełnić część doświadczalną. Niekiedy miałam już dosyć i tekstu i poprawek. Ale nigdy nie nudził mnie temat pracy. Publikacje pisałam po angielsku, a więc nie języku ojczystym i dlatego nasz profesor miał zwyczaj poprawiać stylistykę. ”Pokaż no tę pracę-potworka” mawiał. Nie czułam urazy, ponieważ zwracał się w ten sposób do każdego ze swych doktorantów. Pedagogicznie tłumaczył każdą poprawkę. Dużo się przy tym nauczyłam. W owych czasach nie istniały komputery z edytorem tekstu, pisało się ręcznie, a sekretarka przepisywała tekst na maszynie. Niewielka poprawka mogła wymagać przepisania na nowo kilku stron. Miałam wyrzuty sumienia prosząc o każde następne skorygowanie maszynopisu.

Po zrobieniu doktoratu dostałam kierownicze stanowisko w laboratorium kontroli leków. Nie podjęłabym się pewnie tej pracy, gdybym wiedziała co mnie czeka. Raporty, opisy metod, ocena jakości produktów aptecznych nie będących lekami, opisy zakresu obowiązków służbowych dla pracowników, budżet, kompendia, materiały pomocnicze do prelekcji, publikacje na użytek wewnętrzny, artykuły popularno-naukowe, debaty w branżowych czasopismach, nie było to łatwe. Tu dominującym językiem był szwedzki. Dla obcokrajowca przybyłego do Szwecji w wieku dojrzałym nie sposób opanować język, jak urodzony Szwed. Problemy z szykiem słów w zdaniu sprawiają, że trudno przekroczyć próg doskonałości. Nigdy nie ma się pewności, że zdanie jest poprawne. Kierowniczce pracowni nie wypadało prosić najbliższych pracowników o pomoc. Na szczęście komputery nie weszły jeszcze do powszechnego użytku i sekretarka nadrzędnego szefa nadal przepisywała na maszynie wszystkie rękopisy, włącznie z moimi, poprawiając błędy stylistyczne. Potem nadeszła era komputerów, teksty pisało się samemu, a o korekturę musiałam ukradkiem prosić zaprzyjaźnione osoby. Niewiele z tego, co wtedy pisałam, dawało mi radość. Ale kiedy do formalnego raportu z kongresu udało mi się wpleść anegdotkę o australijskich koalach lub o słoniach w berlińskim Zoo, czułam niekłamaną przyjemność. Często proszono mnie o napisanie konkretnego artykułu. Przypominały mi się czasy szkolnych wypracowań na zadany temat. Jeśli mi odpowiadał, pisałam z przyjemnością. Niekiedy czułam potrzebę napisania artykułu w celu szkoleniowym na tematy mające podnieść kwalifikacje zawodowe personelu. Publikowano je chętnie w branżowych czasopismach. Sprawiało mi to radość i dawało satysfakcję. Sama wybierałam temat, formowałam tekst wedle własnego uznania, czułam swobodę tworzenia. Tylko raz w tym okresie udało mi się napisać „prywatne” opowiadanie, reportaż z podróży dookoła świata, zainspirowanej konferencją w Sydney, odbytej wraz z Małżonkiem. Podróż zaowocowała pisanym na bieżąco, dotychczas nie publikowanym dziennikiem „W 33 dni dookoła świata”.

Branża farmaceutyczna, kierowana odgórnymi miedzynarodowymi i lokalnymi przepisami, jest pełna ograniczeń. Po okresie relatywnej swobody w lecznictwie czułam jakby obcięto mi skrzydła. Wyników badań nie publikowano, były konfidencjalne, wyłącznie na użytek wewnętrzny. Moja, po części państwowa firma, miała jednak pewną socjalną misję, produkowała leki recepturowe bez komercyjnego potencjału, chroniła pacjentów przed produktami złej jakości i służyła bezstronną informacją o lekach i produktach lekopodobnych. W prywatnych firmach farmaceutycznych badania mają prowadzić do nowych leków, przynoszących po opatentowaniu kolosalne zyski, których część używa się do dalszych, kosztownych badań. Ponieważ wyników się nie publikuje, zaciekawiła mnie na jednej z konferencji prelekcja farmaceutycznego giganta o przeprowadzonych badaniach. Okazało się jednak, że prowadziły one do ślepego zaułka i nie dały wyniku, który dałby się komercjalnie wykorzystać.

Teresa Urban (po lewej) na promocji książki ”Moja Jurata” w Juracie

W tym ponad dwudziestoletnim okresie intensywnej, wyczerpującej pracy, brakło siły, czasu i energii na pisanie dla przyjemności. Ale podczas długich, weekendowych spacerów, natura stała się inspiracją do pisania wierszy. Otwierała wentyl, wnikała do mego wnętrza i myśli zaczynały układać się w strofy. Nie była to liryka – raczej rymowanki o zwierzętach, roślinach, nawet owadach, o ptactwie wodnym i o porach roku. Urlopowe przeżycia bywały także natchnieniem do nierzadko humorystycznych rymowanek. Uzbierało się tych wierszy wiele. Niektóre publikowano w lokalnym, warszawskim czasopiśmie.

Kiedy przeszłam na emeryturę nareszcie mogłam pisać z wewnętrznej potrzeby, o czym chciałam. Pękła tama i opowiadania popłynęły wartkim strumieniem. Niemal każda urlopowa wycieczka doczekała się reportażu. Spotkania towarzyskie i absurdy codziennego życia nierzadko inspirowały do humorystycznych opisów. Książka „Moja Jurata” została nareszcie ukończona i opublikowana. Wspomnienia z dalekiej przeszłości pisałam po polsku, współczesność lepiej wychodziła mi po szwedzku. Niewiele szwedzkich tekstów doczekało się publikacji. Reportaże z podróży były zbyt krytyczne dla pism turystycznych, które chcą reklamy, a nie antyreklamy. Etablowane magazyny mają swoich skrybentów i trudno z nimi konkurować. Kilka krótkich tekstów pojawiło się w Dagens Nyheter, w magazynie dla emerytów i w lokalnym dzielnicowym pisemku.

W sąsiedztwie zaczęto postrzegać mnie jako pisarkę. Może powinnam włożyć wiecej wysiłku w spopularyzowanie mych opowiadań, ale przestają mnie interesować, kiedy są gotowe. Radość sprawia mi proces twórczy. Stał się moją pasją. W ostatnich latach jest on także ucieczką od nie zawsze różowej rzeczywistości. Kiedy wydarza się coś nieodwracalnego i życie nie będzie już nigdy takie, jakie było, uciekam w krainę pisania, gdzie demony nie mają dostępu. Dostrzegam jednak swe ograniczenie. Brakuje mi fantazji, by tworzyć literacką fikcję. Podobno piszę obrazowo, ale tylko o tym co widziałam lub przeżyłam. Niemniej napisałam trzy nowele, gdzie zadziałała wyobraźnia, chociaż i w nich inspiracją były autentyczne wydarzenia.

Niepokoję się, czy znajdę nowe tematy, źródło zaczyna wysychać. W oczekiwaniu na natchnienie tłumaczę szwedzkie teksty na polski z nadzieją, że zbłądzą pod strzechy.

Teresa Urban

Lämna ett svar