Pan Stasiu robił smalec raz w miesiącu. Słoik z którego wyglądały złocisto-brunatne skwarki stał zawsze w pogotowiu na stole w jadalni fabryki margaryny, gdzie pracował. Szwedzi nie mogli zrozumieć dlaczego pan Stasiu (mówili do niego Panstaszu i uważali że tak brzmi jego imię) je na śniadanie zawsze to samo, ale on się tym nie przejmował. Całe życie brał do pracy kanapki ze smalcem i zawsze mu to smakowało.
Praca pana Stasia polegała na oliwieniu części ruchomych ogromnej maszyny. Chodził wokół niej i to nachylał się to wspinał na palce, wlewając w odpowiednie otwory smar z ogromnej oliwiarki, a z gargantuicznych czeluści tego potwora, gdzieś tam na końcu hali, wyjeżdżał równy szereg opakowanych w złocisty papier kostek margaryny.
Pan Stasiu został emigrantem przypadkowo, jakby to śmiesznie nie brzmiało. Los po prostu sobie z niego zadrwił.
Był pan Stasiu górnikiem i pracował na kopalni „Alfons” dwadzieścia lat, opuściwszy przez ten czas tylko jeden dzień pracy, gdy rodził mu się syn. W nagrodę dyrekcja „Alfonsa” zafundowała mu wycieczkę statkiem „Mazowsze” do Sztokholmu.
Pan Stasiu, człowiek wierzący i trunkowy wypoczywał, jak na przyzwoitego górnika przystało, przy pomocy wódki czystej zwykłej. Na „Mazowszu” poznał mężczyznę imieniem Bruno, również górnika, i stali się nierozłączną parą wypoczywając cały boży dzień wspólnie. Do obiadu obsługiwali litra a wieczorem drugiego. Nie pozostawało im więc zbyt wiele czasu na zwiedzanie Sztokholmu, co zresztą nie było im do niczego potrzebne.
– Miasto jak miasto, domy jak domy – tak opowiedział Bruno panu Stasiowi Sztokholm i wystarczyło.
Gdy „Mazowsze” odbijało od nabrzeża Slussen stali wraz z innymi pasażerami przy relingu i patrzyli. Bruno, bardziej tego ranka na bani od pana Stasia, chciał powiedzieć coś bardzo ważnego i pomagając sobie szeroką gestykulacją wypadł za burtę. Pan Stasiu przyzwyczajony, że wszystko robili wspólnie, wyskoczył również i byliby się obaj niechybnie utopili, gdyby nie szybka reakcja faceta, który przepływał nieopodal motorówką.
Gdy po godzinie zjawił się na posterunku policji kapitan „Mazowsza” z żądaniem oddania mu pasażerów, napotkał opór policjantów, którego w żaden sposób nie potrafił swoim socjalistyczno-proletariackim umysłem pojąć.
Otóż policjanci grzecznie kapitana wysłuchali, poczęstowali kawą i oczywiście zgodzili się na wydanie pana Stasia i Bruna, ale pod warunkiem, że obaj wyraźnie powiedzą, że sobie tego życzą. Niestety, nic z tego nie wyszło, gdyż będąc spici i przytopieni nie reagowali na świat zewnętrzny głośno chrapiąc. Policjanci poradzili kapitanowi, aby przyszedł nazajutrz, gdy ci wytrzeźwieją.
Gdy następnego ranka obaj górnicy zrozumieli, że „Mazowsze” jest już w połowie drogi do Gdyni, strach otworzył im szeroko oczy. W końcu zdecydowali, że na razie tu zostaną, a potem się zobaczy. Policjanci wysłuchali ich cierpliwie i odpowiedzieli, że tak się tego niestety załatwić nie da.
– Nie można – tłumaczyli, zostać prawie emigrantem, tak jak kobieta /jak również mężczyzna/ nie może być prawie w ciąży. Takim sposobem pan Stasiu, zastępca sztygara na kopalni „Alfons”, został emigrantem politycznym, człowiekiem, który w oczach Polski Ludowej był przeciwnikiem, wrogiem i kwintesencją zła.
Pan Stasiu miał wielką tajemnicę. Był również człowiekiem raczej zamkniętym w sobie, gdyż życie nauczyło go nieufności, ale lubił pokazać, że jest coś wart. Słał żonie i synkowi połowę pensji, a oprócz tego co parę miesięcy paczkę.
– Jak kobita idzie w niedzielę na sumę – mówił z dumą – to sama sztygarowa nie ma takiego futra!
Ideą fix pana Stasia stało się skonstruowanie maszyny, która działałaby przy pomocy samo wytwarzanej energii. W ten sposób pan Stasiu stanął w długim szeregu ambitnych ludzi, którzy przez wieki podejmowali wysiłek skonstruowania perpetuum mobile. Pomysł, jak to zawsze jest z pomysłami gienialnymi, był bardzo prosty.
– Ludzie – objaśniał pan Stasiu, chodzą, siedzą, jeżdżą, biegają i produkują w ten sposób masę energii, ale ta energia się marnuje, ucieka w powietrze.
Najbardziej zastanawiało go, że siedząc bez ruchu ludzie również marnują energie, energię nacisku.
– Przy naszej maszynie – rezonował, pracuje dziewięć osób. Gdyby oni co chwilę wstawali i znowu siadali, to by te ich siedemdziesiąt-osiemdziesiąt kilo wagi cały czas pracowało. Jakby tę energię przenieść na zębatki, a potem na większe zębatki i na wał, to może ta nasza maszyna by w ogóle nie potrzebowała innej energii, aby działać ?
Model miał już w domu prawie gotowy, tylko brakowało mu łańcucha od „Junaka”.
– Musi być od „Junaka”! – upierał się, to najlepsze łańcuchy na świecie! Synek miał mu go niebawem przysłać.
Ciągłą troską pana Stasia były sprawy opatentowania wynalazku.
– Ja jestem emigrant – mówił z dumą – to mi będzie trudno opatentować w Polsce, bo jestem dla nich garbaty. Do słowa „emigrant” pan Stasiu podchodził w specjalny sposób, traktując go jak inni tytuł „magistra”.
Pan Stasiu urodził się we wsi Krok, koło Zamościa i mieszkał w Kroku aż do wojska. W Kroku urodzili się również dwaj bracia pana Stasia, w Kroku zapoznał się ze swoją żonę, w Kroku także począł syna. Przywiązany był pan Stasiu do swojego Kroku bardzo i często o nim myślał. Swoje życie w Sztokholmie spędzał pomiędzy fabryką margaryny i kościołem pod wezwaniem Św. Jana, resztę czasu poświęcając na udoskonalanie wynalazku i pilnowanie, aby mu go ktoś nie ukradł.
Andrzej Szmilichowski