Kiedy się kogoś kocha, kocha długo i prawdziwie, zapewne powinno się go znać wyjątkowo dobrze. Ale kiedy się kogoś nienawidzi dziesiątki lat, zna się go tak straszliwie dobrze, że bardziej się nie da i nie może już niczym zaskoczyć, doprowadzić do wielkiej radości albo do wielkiej wściekłości.
To może nie są słowa bardzo ważne, ale gdy je położyć na papier to się czuje, że dobrze, iż został zapisane, bo uświadamiają coś istotnego, co dla wielu jest nieprawdą i oskarżeniem skierowanym przeciw człowiekowi, a u innych tylko potwierdzeniem, co czuli i podejrzewali od dawna. Chodzi mianowicie o to, że zło dysponuje o wiele bogatszą paletę odczuć, aniżeli dobro.
Urodziłem się za wcześnie. Tak uważam patrząc z perspektywy świata, który mnie otacza. Ale ponieważ stało się i nie odstanie, tradycyjnie wzdycham – Boże uchroń mnie przed… I tu gryzę się w język! Uchronić? Przed kim? Przed czym? Powiem przekornie, że przecież uczono mnie wierzyć, iż to On sam dał mi życie, przeto dalej mnie krzywdzić już nie musi, wystarczy!
Tak prowadzone myśli i rozmowy mają jedną cechę przeczącą wartościom i zwykłej logice, jakiej służy umysł, i przynoszącą tyle, co sen, o którym wiadomo po przebudzeniu, że nie był wyśniony do końca, ponieważ trwał tylko małą chwilkę. Tą cechą jest płochość. Płochość swoje wady ma (pije pali w karty gra), ale potrafi pobudzać wiarę w uczucia i otwiera drogę przyjemnościom, a bez nich, oraz wiary i uczuć, życie niewiele warte. Tak dzieje się w królestwie literatury, w ogóle wszędzie, gdy w grę wchodzi wrażliwość. Nie wiem czy się ze mną zgodzicie, ale czyż pozytywny odbiór życia, nie jest bardziej uzależniony od prawdopodobieństw, niż faktów?
Tak, urodziłem się za wcześnie. Albo za późno. Wszystko zależy od tego, z której strony Bóg spojrzał wówczas w swoją lornetkę. Podejrzewam, że na tym może polegać cała gra, jaką Bóg podejmuje z ludźmi. Bawi się lornetką, to z jednej strony zajrzy, to z drugiej, i tylko poczucie przyzwoitości, oraz konieczność zachowania pozorów wobec innych bogów, trzyma go w ryzach na tyle, że ludzkie losy – odbijające się echem gwoździ wbijanych w ciało – mają w ogóle jakiś sens.
I tak Bóg albo Niebóg (bardzo zazdroszczę tym, którzy wiedzą) wyzyskując: nałogi, klątwy, oszczerstwa, pomówienia, fałsze, grube kłamstwa i małe kłamstewka, prawdy, prawie prawdy, gówno prawdy, białe prawdy (oszustwo, nic takiego nie istnieje), oraz słowa i idee, ów chleb codzienny spożywany przez nas twarzą w twarz z własnym sumieniem, oraz półświadomi odstępstw od marzeń i ideałów, podporządkowujemy się grze, która dla bogów może być zabawą tylko, a dla nas wszystkim, życiem.
Skąd mamy wiedzieć tworem czyjej wyobraźni jesteśmy, Boga czy Nieboga? Efektem zamierzonej gry między nimi, czy może przypadkowym zbiorem neutronów? Gdybym był na miejscu Boga, to bym w tym kipiącym wirze, który zaślepieni nazywamy postępem, znalazł coś do zasłonięcia ołtarza. Coś niewielkiego, żywopłot albo jakieś przepierzenie, niewiele potrzeba by nas oszukać, wystarczy sprawny sufler.
Kiedyś świat zawali się w ogniu i dymie – co nas nie minie – a pewność i spokój znikną, pozostawiając nas z bronią weteranów – śladami dumy, kalekim honorem, i smutną miłością. Ale także nadzieją. Bo przecież istnieje, musi istnieć lub będzie istnieć Coś-Co-By-Mogło-Być-W-Zamian, wyśnione jutro, którego się uczepiamy ratując przed wirami współczesnej rzeczywistości.
I to by było prawie wszystko. Prawie, bo nic nie jest ani będzie pełne i zakończone. To nie cios sprawia cierpienie, lecz rozwlekłe i ciągnące się następstwa ciosu. Nie sama śmierć, a walające się śmieci, które trzeba uprzątnąć i wymieść za próg, zanim stanie się to nieodwołalne. Trzeba w coś wierzyć, łatwiej żyć wierząc. Ja wierzę synowi stolarza, on jeden wie ile bólu mogą przynieść zwykłe gwoździe. No i gdzie leży lornetka.
Andrzej Szmilichowski