Słowo emigrant kojarzy mi się z zamkniętymi drzwiami. Bardzo ważne drzwi zatrzaśnięte na długo, czasem na resztę życia. To smutne i dla niektórych ludzi tragiczne słowo, zniknęło praktycznie z polskich słowników. Emigrant dziś, to już nie emigrant, a człowiek, który mieszka pod niepolskim adresem.
Wydawałoby się, że relacje Polaków wybierających pracę i zamieszkanie poza granicami Rzeczpospolitej, z miejscowym społeczeństwem – w naszym przypadku ze Szwedami – winny być naturalne i swobodne. Po części takie są, ale jednak…
Może się mylę, ale można wyczuć jakiś rodzaj nużącej, półświadomej bolesności, jakiś wstydliwy sekret stanowiący przeszkodę w nawiązywaniu naturalnych relacji ze szwedzką społecznością. Polacy rzadko nawiązują prywatne kontakty ze szwedzkimi środowiskami. Bardzo rzadko bywają w szwedzkich domach, a gdy spytani z ożywieniem opowiadają o licznych domowo-prywatnych spotkaniach, najzwyczajniej w świecie nie mówią prawdy.
Te odgradzające nas o od nich drzwi są niewidzialne, ale w moim najgłębszym przekonaniu na pewno nie polegają na bojkocie. Polscy inżynierowie, lekarze, stolarze, naukowcy, drobni przedsiębiorcy, pielęgniarki, pracownicy budowlani, mają dobre stosunki w pracy i są cenieni przez kolegów oraz zwierzchników, ale zazwyczaj na tym się ich kontakty kończą.
Poza tym progiem rozciąga się nieuchwytna strefa licznych trudności. Niedomówienia, inkoherencja, różnice środowiskowe i intelektualne, odmienne tradycje, różnice w sposobie prowadzenia dyskusji. To wszystko buduje głuche miejsca niedające rezonansu i tak powstaje samotność przezroczystych. Ćmi ból izolacji w społeczeństwie inaczej gęstym od treści.
Nie być u siebie, to jednak jakiś rodzaj inwalidztwa, chronicznej choroby. Wleczenie za sobą chorej nogi spowodowane inną przeszłością. Owo zamknięcie tworzy duszną atmosferę i jest jednym z powodów skazujących Polaków (oczywiście nie tylko Polaków) na izolację.
Taka gleba wzmacnia tylko i tak silne emigracyjne fobie, i płyną fale intryg, obsesji, obmowy, kołtuńskiego prowincjonalizmu, przecinają powietrze puste wolnościowe frazesy, pogłębiają się kompleksy… You name it.
Środki lecznicze wymyślamy różne. Pamiętam Polaków, którzy postanowili zostać Szwedami i nałożyli na siebie żelazne rygory. Wkładali wiele wysiłku by przezwyciężyć polski akcent, polski wygląd, polską gestykulację, polską mimikę. Unikali Polaków i nie mówili po polsku.
To się podobno czasami udawało, ale potwierdzeń nie znam, bo zniknęli. Podejrzewam, że gdzieś, w innym kraju czy na innym kontynencie, wrócili do starej tożsamości i języka. Nie jest możliwe przetrwanie całego życia w charakterze atrapy.
Inną – piszę te słowa z prawdziwą przykrością, smutną obserwacją są niektóre postacie z tak zwanej starej emigracji. W większości tkwią w swoich klubach, związkach, księgarniach, stowarzyszeniach, ogniskach, i oddają się nasyconym groteskowymi niechęciami emocjom, nostalgicznym utopiom, mitom. Znajdują niezrozumiałą przyjemność w hołubieniu „jedynie słusznej” wizji polskości.
Mam przekonanie, nieomal pewność, iż w dziewięciu przypadkach na dziesięć, nie zdają sobie sprawy, jaką krzywdę wyrządzają samym sobie. Człowiek nie wie nic, lub prawie nic, o tym, jaki jest. Określa go dopiero miejsce zajmowane w społeczeństwie. Tragizm tych, nie zawsze starych ludzi, polega na tym, że nie rozumieją frekwencji, na jakiej nadaje historia.
Na świecie utarło się myśleć, że cudzoziemiec, obcy, przyjezdny, jest mniej wart niż człowiek tutejszy (za wyjątkiem Polski, ale to już inna sprawa i tradycja). Jesteśmy skontaktowani różnymi kanałami i sobie nawzajem bardzo potrzebni. Jeżeli nie utworzymy czegoś w rodzaju lobby, nie pokażemy tuziemcom swojej odrębności na poziomie, pozostaniemy przeźroczyści.
Andrzej Szmilichowski