TERESA URBAN: Okrągłe urodziny

Przyjaciółka, Szwedka,  zaprosiła mnie na lunch z okazji mych okrągłych urodzin. Wybrała restaurację specjalizującą się w polskich daniach. Uważałam, że to doby pomysł. Zarezer­wo­wała stolik a ja na stronie internetowej restauracji studiowałam jadłospis. Deska wędlin i se­rów z dodatkami, na dwie osoby, kusiła jako przystawka. Na ciepło pasowałaby krucha pierś kaczki, ale niestety podawano ją tylko w niedzielę. My miałyśmy jeść w czwar­tek. O umó­wio­nej godzinie spotkałyśmy się przed restauracją. Przyjaciółka przyszła nieco wcześ­niej i zdążyła rozejrzeć się wokoło. Z wysiłkiem otworzyła cieżkie drzwi wejściowe. Uchwyt  z surowego drewna w wiejskim stylu niezbyt pasował do drzwi z metalu. Ich ciemny kolor i cieżar sprawiały niegościnne wrażenie.

Lokal był przepełniony, powietrze wibrowało od gwaru rozmów. Wystój wnętrza stanowił kombinację przytulnego staroświeckiego stylu z nowoczesnnym wzornictwem. Niezdecydo­wane rozejrza­łyśmy się wokoło. Ktoś z personelu powinien wskazać nam stolik. Ale nikt się do tego nie kwapił. W głębi, przy barze, dwie młode kelnerki pochłonięte były jakimś ba­ro­wym zajęciem. Przyjaciółka w poczuciu odpowiedzialności za rezerwację przedstawiła się i spytała gdzie mamy usiąść. Kelnerka w odpowiedzi bąknęła coś nieudolnym szwedzkim dla począ­t­kują­cych. Podążyłam na ratunek i powtórzyłam pytanie po polsku.

– Proszę usiąść tam gdzie macie ochotę. Może na dole. Ale tam nie zdążyliśmy jeszcze pos­przątać po poprzednich gościach.

Siedzieć w piwnicznej izbie bez okien przy niesprzątniętym stole nie było kuszącą propo­zy­cją. W międzyczasie zwolnił się stolik przy oknie i pozwolono nam go zająć. Kiedy uprząt­nieto ślad po poprzednich gościach poprosiłyśmy o jadłospis.

– Z jadłospisu można zamawiać wieczorem. Na lunch mamy danie dnia. – poinformowała kelnerka i wręczyła nam cienki arkusik z menu na cały tydzień. Na czwartek przewidziano kotlet mielony lub pstrąga z szafranowym farszem. Nie lubię mielonego mięsa, szafranu i ościstych ryb. Propozycja nie przypadła do gustu i przyjaciółce, której marzył się barszcz burakowy.

Nie uśmiechało mi się biegać po mieście bez planu w czasie kiedy wszyscy jedzą lunch.

– Dajmy im szansę – odparłam kiedy dostrzegłam w jadłospisie dopisek drobnym drukiem. Zamiast dania dnia można było wybrać proste danie a’la carte. Przyjaciółka zdecydowała się na sznycel po wiedeńsku a ja na pierogi z kapustą i grzybami. Do tego zamówiłyśmy po pi­wie. Okazało się, że restauracja dodatkowo zaprasza gości na zupę dnia. Wpraw­dzie nie był to barszcz tylko żurek z kiełbasą i jajkiem na twardo ale sytuacja zdecydowanie zmieniła się na korzyść. Lunch został uratowany.

Zupa, podana w gustownych miseczkach, była odrobinę za kwaśna ale za to nie pożałowa­no plasterków smakowitej kiełbasy.

– Do zupy pasowałby kawałek chleba – stwierdziłam. Przyjaciółka zgodziła się ze mną. Moje próby przywołania kelnerki zostały zignorowane. Pierwszą rzeczą jakiej je uczą to niezwraca­nie uwagi na machającego ręką gościa. Nie poddałam się jednak i po­deszłam do kelnerki.

– Czy możemy poprosić o trochę chleba do zupy?

– Jasne, oczywiście – odparła.

„Jesli to takie oczywiste dlaczego nie podano nam chleba od razu” – pomyśłałam sobie wra­cając do stołu.

Mieszałyśmy zupę w oczekiwaniu na chleb kiedy pojawiła się kelnerka z piwem.

– A chleb? – spytałam.

– Podam za chwilkę – odparła.

Kiedy przejęłam od kelnerki koszyczek z chlebem poczułam że jest ciepły.

– Świeży wiejski chlebek to smakowita sprawa – powiedziałam uradowana.

Niestety rozczarowano nas. Chleb był czerstwy tylko odświeżony w opiekaczu do grzanek. Wiejski chleb nie nadaje się na grzanki.

Ciepłe danie podano zanim zdążyłyśmy zjeść zupę. Sznycel przyjaciółki okazał się wpraw­dzie duży i chrupki ale za­aranżowany bez finezji; łyżka kartofli pure i mizeria pływająca w cien­kiej śmietance. Moich pięć pierogów podsmażonych na złoto, podanych z odrobiną kwa­śnej śmietany, wyglądało apetycznie. Przyja­ciółka po­częstowała mnie kawałkiem sznycla a ja podzieliłam się pierogami. Plotkowałyśmy o tym i owym, było przyjemnie, jedzenie stało się nagle mniej ważne. Kiedy nadeszła chwila płacenia przyjaciółka westchnęła.

– Chciałam zaprosić cię na luksusowy lunch, niestety okazał się skromniejszy niż planowa­łam. Ale teraz zaszalejemy, zapra­szam do kawiarni na kawę i słodkie.

Byłam wprawdzie wystarczająco zadowolona z lunchu, ale nigdy nie jest tak dobrze aby nie mogło być lepiej.

Kawiarnia, niedawno odnowiona i leżąca o krok od restauracji, zajmująca narożny, przeszklo­ny lokal przy pieszej, niezwykle ludnej uliczce zdążyła się stać  popular­nym miejscem spot­kań. Jasne drewniane drzwi otwierały się lekko, gościnnie zachęcając do wejścia. Niestety, jak okiem sięgnąć, nie nie było wolnego stolika.

– Spójrz – zwróciłam się do przyjaciółki. – Jest wpół do trzeciej, wszyscy powinni siedzieć w pracy i zarabiać na nasze emerytury. A zamiast tego lenią się.

Umieszczony w widocznym miejscu napis informował aby poczekać na kelnera, który wska­że miejsce przy stoliku. Żaden kelner nie kwapił się aby podejść. Samotna starsza pani czeka­ła jako pierwsza a za nami powoli rosła kolejka. Jeden ze stolików przy przejściu właśnie się zwal­niał i miałyś­my nadzieje, że bedzie można go zająć. Po dłuższej chwili pojawił się ktoś z personelu i nadgorliwie, ze sztucznym uśmiechem zajął się starszą panią prowadząc ją wgłąb lo­ka­lu. Pani powróciła za moment i zajęła wolny stolik a nas poprowadzono do sąsiedniej sali bez okien z widokiem na kuchnię. Przyjaciółka wyglądała na rozczarowaną ale nie miałyśmy wy­bo­ru. Take it och leave it. Usiadłyśmy przy wskazanym stoliku. Obsługa była profesjonal­na. Po chwili pojawiło się capuccino w towarzystwie smakowitych kruchych ciasteczkek z kre­mem cytrynowym zapiekanym pod pianą. Piankę na kawie zdobił misternie wykonany wzo­rek. Przy płaceniu zerknęłam ukradkiem na rachunek. Deser kosztował niemal tyle co ca­ły lunch. „To co smakuje musi kosztować” – mawiają Szwedzi.

Teresa Urban

 

                     

Lämna ett svar