W samym centrum Tokio baza kontenerowa. Tyle, że kontenerami są wieżowce – biurowce znanych korporacji. Między nimi wielopasmowe arterie, szerokie chodniki. Jest pora lunchu. Z biur wysypują się pracownicy. Nie idą szeroką ławą jak lunchowi spacerowicze z biur sztokholmskich, lecz parami, w kolumnie, jak przedszkolne dzieci. By nie zabrać za dużo miejsca innym przechodniom.
W labiryncie tokijskiego metra zdumiewająco łatwo jest się odnaleźć, dobry system oznaczeń. Szybko udaje się nam dojechać do parku Ueno. A tam mnóstwo ludzi, mimo że to godziny pracy. No tak, aglomeracja tokijska to liczebnie prawie cztery Szwecje, zatem i ciżba w parkach w porze biurowej nie powinna dziwić.
Nie doceniamy jednak wyjątkowości chwili. To nasz pierwszy dzień po wylocie z Szwecji. Ciało oporne jak kołek po źle przespanej podróży, umysł rozlazły ponad miarę, znaczy się, nagła zmiana czasu daje w kość. Przy dojściu do parku, dostrzegamy, że ludzie zmierzają w różnych kierunkach bez jednego potrącenia się, czy otarcia, i to mimo znacznego stłoczenia na przejściach. Jedynym który potrąca innych jestem ja, Ela znacznie zgrabniejsza w tej przeprawie.
J esteśmy w Ueno, parku, który zadziwia od wejścia. Wkroczyliśmy w świat rozkwitłej wiśni, wokół ogrom wiśniowego sadu. Nieświadomi tego, że chwila jest wyjątkowa. Oto nastał dzień, na który wszyscy czekali od tygodnia, obserwując w telewizji jak przesuwa się ku stolicy front kwitnienia wiśni. To ten dzień, w który pracodawcy dają wolne, by wszyscy mogli się nacieszyć wyjątkowym czasem Hanami. Tak nazywa się okres radosnego podziwiania rozkwitłych właśnie pąków wiśni, które zarzuciły różem korony drzew. To uroczysty początek wiosny, a zarazem start do nowego roku finansowego, podatkowego, rozpoczęcie nauki szkolnej, i co najważniejsze, początek nowej nadziei. Święto niewinności życia, zanim oblepi się znajomą grzesznością. I jak się tu nie radować w zbiorowym szale rozkwitu sakury, japońskiej wiśni.
Spacerujemy wśród tłumu parkowymi dróżkami, nasze zmęczone ciała ożywają, dusza się śmieje. Na trawnikach, po obu stronach ścieżek, rozłożone maty i koce, na każdym kawalątku trawnika piknik. Rodziny, koledzy z pracy, grupy przyjacielskie, pary zakochanych. Sporo wszędzie jadła przyniesionego w torbach, takoż wina, piwa, sake w sosnowych szkatułkach. Buty ustawione na baczność przy ścieżkach, by nie brudzić przyniesionych podkładek. Nikomu nie przeszkadza tłumne obchodzenie tych poletek.
Zaczyna zmierzchać. Nagle słyszymy gwizdki i dzwonki z różnych stron. Ludzie podnoszą się jak na komendę, zgarniają pospiesznie resztki jedzenia, pakują torby, zrzucają śmieci do specjalnych worków, biorą je do wyjścia. Za bramami czekają już wielkie papierowe kontenery, gotowe do wywózki śmieci. Po 20 minutach mrok pokrywa Park Ueno i nie zobaczysz śladu świętowania.
Podobno dwa miliony ludzi odwiedza Park Ueno w czas Hanami. Choć i tak każdy park w mieście jest wtedy miejscem świątecznym.
Nazajutrz odwiedzamy najciekawszy z parków, Shinjuku Gyoen. Wiśniowe drzewa tu wiekowe, dorodne niczym dęby, splątane gałęziami, stoją w szpalerach tworząc osobliwe tunele. Spacerujemy pod różowym sklepieniem, anielskie konfetti osypuje się na ławki, ramiona, włosy, podmuchy wiatru wzniecają różowe zadymki. Poczucie odrealnienia na krawędzi kiczu i piękna doskonałego. Możemy tak godzinami. Podrywamy się lekko, suniemy nad wyściełaną płatkami wiśni ścieżką, by nie zadeptać płatków, z których za chwile utkane zostaną różowe dywany.
Nagle zza krzewów wyrastają mundurowe postacie, otaczają nas, przenikliwymi gwizdkami przeganiają. Pokazując ręką w jednym kierunku wykrzykują: Station! Nie ma gdzie zwiać, a chce się zostać, tyraliera wartowników zgarnia wszystkich gości parku, musimy zbić się w grupę i wyjść. Koniec czasu odwiedzin.
Kolejny dzień w mieście. Mijają nas korporacyjni urzędnicy w ciemnych jednolitych garniturach, kobiety w spódnicach, marynarki podobne męskim. W domach towarowych są specjalne skrzydła ze sprzedażą strojów biurowych. Raz po raz dane jest nam zobaczyć rytuał głębokich kilkukrotnych ukłonów przed wejściami do korporacyjnych biurowców. Rozumiemy, że gospodarze odprowadzili właśnie do wyjścia gości firmy. Sporo kobiet w paradnych kimonach, chodzą grupkami, zatrzymują się na kolejne selfie, czas kwitnienia wiśni ubarwia nawet biurowe ulice. Ciemny jednolity tłum wypełnia po pracy wieczorne wagony metra. Jest cicho mimo tłoku, ludzie nie mają siły na rozmowę, nawet do komórek nie zaglądają. Podsypiają ze smutnymi minami.
Obiad w galerii handlowej, tempury zamówione, nie widzę nigdzie narzędzi do których stosowania przywykłem podczas posiłku. Pałeczek się nie tykam, by się nie ośmieszyć. Zauważam w końcu widelczyk dla dzieci, wreszcie zajadam i widzę… widowisko. Znaczy, ze mnie się śmieją. Grupa dzieci, przechodząca nieopodal grzecznie parami, zatrzymuje się nagle, bezceremonialnie mi się przyglądając. Piąstkami przykrywają roześmiane usta, pokazują sobie wzajem gościa, który wsuwa tempurę widelczykiem z wizerunkiem Misia Bamse.
Gorzej było parę dni później, w barze w Kioto. Żadnych akceptowalnych narzędzi. Ela dzielnie macha pałeczkami, ja patrzę w michę z zupą miso i nic. Barman się nade mną zlitował, podał chochlę, łyżki nie miał, moja zupa z treściwą wkładką wreszcie nadała się do spożycia. Udaję, że nie widzę grupy roześmianych dziewoi po drugiej stronie baru, do tego przyjaźnie do mnie machających. Żadna z nich nie miała skośnych oczu.
Krążymy po Kioto. Dziewczyny za ciężkie pieniądze wynajmują strojne kimona, by pospacerować w blasku przebudzonej wiśni, za nimi faceci z długimi lufami aparatów. Zbliżenia, oddalenia, piękno schwytane, za chwilę wniknie w wirtualną chmurę Facebooka, Tiktoka, Instagramu… name it.
Przy Ścieżce Filozofów, biegnącej wzdłuż kanału, ruch wzmożony. Pary ślubne okupują kładki przerzucone przez leniwy strumień, by wiśniowy raj z ich głównym udziałem zamienić na sowite piksle. Rytualny pocałunek nowożeńców… w maseczkach.
Pstrykam i ja, i dopiero po chwili zauważam, że uchwyciłem coś, czego wcześniej nie zobaczyłem. Blisko mostka, z którego strzelałem fotkę, na sam brzegu, w różowej sukni, siedzi samotnie młoda długowłosa dziewczyna, rzuca płatki wiśni do wody. Szybko następne fotki, lepiej już skadrowane. Niespodziewane studium melancholijnej niewinności.
Koniec kwietnia. Doroczny Dzień Japoński w sztokholmskim parku centralnym Kungsträdgården. Są już zaproszone gejsze w barwnych kimonach. Zmasowane salwy pąków japońskiej wiśni oznajmiają nastanie wiosny, nawet jeśli pozostała część roślinności wyraźnie nie kwapi się do zamanifestowania narodzin nowego życia. Na alejkach, pod koronami drzew wiśni, tłoczniej jest niż gdzie indziej w mieście. Ludzie z zadartymi w górę komórkami próbują uszczknąć nieco z cudu natury i czym prędzej uplasować to w swojej wirtualnej chmurze.
Oto, nie kreolskie, nie japońskie, lecz nasze: Hanami sztokholmskie.
Zygmunt Barczyk
Cudowne! Dziękuję. Anna – sąsiadka.