Dawniej zdawało mi się, że samo kupno ciekawej wycieczki gwarantuje udany wypoczynek. Życie daje nam jednak raz po raz nauczkę. Nie wystarczy wykosztować się na wycieczkę, potrzeba jeszcze trochę szczęścia. Nie należy mieć również wygórowanych oczekiwań.
Aby częściowo zrekompensować sobie stratę rejsu po Oceanie Indyjskim wybraliśmy się na tygodniową morską wyprawę do Arabskich Emiratów. Miałam w związku z tym trzy pragnienia: wygrzać się na słońcu, popływać w ciepłym morzu i doświadczyć komfortu lotu liniami Emiratów.
Wchodząc na pokład zauważyłam, że stewardessa napełnia kieliszki szampanem. „Czeka nas miłe powitanie” – pomyślałam. Szampan był jednak nie dla nas, tylko dla pasażerów pierwszej klasy. Obserwowałam uważnie wystrój wnętrza, ale maszyna nie różniła się niczym od innych samolotów. Fotele stały w równie ciasnych rzędach i nie były wygodniejsze niż normalnie. „Pewnie posiłki i obsługa mile nas zaskoczą” – pomyślałam sobie. Z drukowanego menu wynikało, że na lunch będą dwa ciepłe dania do wyboru. Niestety jedno z nich szybko się skończyło i zmuszeni byliśmy jeść curry, za którym nie przepadamy. A bułeczki do posiłku, zimne i zdrewniałe, pochodziły prosto z lodówki. Kiedyś, nawet podczas lotów charterowych, podawano z koszyczka podgrzane, chrupiące pieczywo. Miniaturowe buteleczki whisky, o które poprosiliśmy po posiłku nie dały się otworzyć. Stewardessa nie wyglądała na zaskoczoną. Wprawnym ruchem kilkakrotnie stuknęła buteleczką o ramę wózka ryzykując, że utrąci szyjkę i odkręciła oporne nakrętki. Może na pokładzie arabskich linii celowo utrudnia się konsumpcje alkoholu.
W Dubaju wylądowaliśmy późnym wieczorem. Pierwszą noc mieliśmy spędzić w hotelu. Za-gospodarowaliśmy się sprawnie mimo zmęczenia i lekkiego głodu. W wychłodzonym pokoju szumiała klimatyzacja, ale po nocy brakło nam ochoty na szukanie wyłącznika. Czasem pokoje hotelowe mają centralną klimatyzację, bez możliwości indywidualnej regulacji. Małżonek, zmarźluch, odkrył w szafie dodatkowy koc, co go zadowoliło. Restaurację właśnie zamykano, zamówiłam więc porcję kanapek do pokoju. Dostarczono ją posypaną frytkami, oczywiście bez śladu szynki, tylko kurczak z serem.
Następnego ranka, rozgrzani gorącym prysznicem, zeszliśmy na śniadanie. Potrawy: nudle, ryż i jakieś zupki, dostosowane były do lokalnej klienteli. Europejczyk musiał zadowolić się żótym serem i pikantnym twarożkiem. Na szczęście kuchcik smażył na zamówienie omlety. Kawę podawano w minimalnych filiżankach bez spodeczków.
Po śniadaniu zawieziono nas na statek. Kolos piętrzył się swymi 16-ma pokładami. Natychmiast wjechaliśmy na pokład rekreacyjny i rozciągnęliśmy się w półcieniu na leżankach przy basenie ze szklankami piwa w zasięgu ręki. Według pierwotnego planu zaraz po zaokrętowaniu mieliśmy ponownie zejść na ląd i taksówką pojechać na najbliższą plażę. Ale słońce i piwo zmorzyły nas. Czy nie wygodniej zostać na statku o krok od basenu i jacuzzi? Dubaj znaliśmy z poprzednich odwiedzin, a w ostatni dzień rejsu statek zatrzyma się tam na cały dzień. Wtedy pojedziemy na plażę. A teraz w oczekiwaniu na dostęp do kabiny, rozleniwieni fizycznie i psychicznie, pozostaliśmy na statku.
O oznaczonej godzinie poinformowano przez głośniki, że kabiny są gotowe. Walizki stały już pod drzwiami. Nasza kabina na 12-tym pokładzie była obszerna, z wielkim łożem, kanapą, toaletką i ogromnymi lustrami dającymi złudzenie jeszcze większej powierzchni. Wystrój był w dobrym guście, brąz w kilku odcieniach przewijający się i w drewnie i w tkaninach. I, co rzadko się nam zdarzało, miała balkon, niemal werandę, dużo większy niż standardowe korytko. Widok z balkonu nie był inspirujący, wielka asfaltowa powierzchnia portu z rzędami nowiutkich, identycznych aut czekających na dystrybucję.
Lekko głodni udaliśmy się do bufetowej restauracji ciągnącej się sekcjami po obu stronach statku, otwartej podobno przez 20 godzin na dobę. Można się było zagubić wśród tych sekcji. W kąciku śródziemnomorskim skusiła nas szynka parmeńska, salami, gorgonzola, sałatka caprese i parmezan. Posiłek uzupełniłam grillowanymi jarzynami, a Małżonek nie mógł się oprzeć potężnej porcji wieprzowiny z grilla.
Po lunchu powróciliśmy na pokład, na siestę. Kiedy poczułam chęć orzeźwienia się kąpielą, z przykrością stwierdziłam że woda w basenie była podejrzanie mętna. Jako mikrobiolog uwrażliwiona jestem na higienę. Nie miałam jednak siły i ochoty, aby badać przyczynę. W jacuzzi woda wydała mi się czysta więc pozwoliliśmy masować się silnymi podwodnymi strumieniami.
A potem był już najwyższy czas, aby powrócić do kabiny i przebrać się do kolacji. Poza bufetem statek miał kilka restauracji. Dostaliśmy miejsce przy ośmioosobowym stole do spółki z trzema szwedzkimi parami. Przedziwnym zbiegiem okoliczności jedna z par okazała się mieszkać w bliskim sąsiedztwie mej przyjaciółki, ich dzieci przyjaźniły się i chodziły do tej samej szkoły. Trzeba było jechać do Dubaju aby tę parę poznać. Kolacje na rejsach to orgia jedzenia, siedem dań, każda pozycja z kilkoma potrawami do wyboru. Całe szczęście, że nie ma obowiązku zamawiać wszystkiego. Każdego wieczoru, po kolacji organizowane są w teatrze programy rozrywkowe. Nie skorzystaliśmy z rozrywki ani tego dnia ani żadnego innego.
W nocy zaczął nas męczyć suchy kaszel. Popełniłam błąd. Powinnam natychmiast zaaplikować nam ziołowe tabletki, które powstrzymują zaziębienie, jeśli zastosuje się je przy pierwszych objawach. Następnego dnia było już za późno. Czekało na nas Abu Dhabi więc kaszel poszedł chwilowo w zapomnienie. Po przebudzeniu wyszłam na balkon. Widok do złudzenia przypominał port w Dubaju, asfaltowa powierzchnia z rzędami samochodów. Miasto można było zwiedzać na kilka sposobów, taksówką przez dwie godziny, licząc że kierowca weźmie pod uwagę nasze preferencje i nie zażąda bajońskiej sumy za usługę. Nieprzyzwoicie drogie autobusy Hopp on hopp of nie przewidywały przystanku na morską kąpiel co było moim jedynym marzeniem. Pojechaliśmy więc bezpłatnym autobusem z portu do centrum miasta, skąd zaczęła się mozolna wędrówka.
Bulwar ciągnący się wzdłuż morza, początkowo bez plaż, świecił pustkami, z rzadka szybkim krokiem przemierzali go turyści, tacy jak my. Wielopasmowa droga szybkiego ruchu oddzielała go od zabudowy po drugiej stronie, dostępnej przez odległe od siebie podziemne przejścia. Było gorąco, męczyło nas pragnienie, a kaszel nie dał się o sobie zapomnieć. Brakowało nam sił. Każda zacieniona ławeczka kusiła do odpoczynku. Woda, którą wzięliśmy ze sobą, szybko się skończyła. Nie było barów, restauracji ani kiosków. Kiosk na nic by się nie przydał, bo nie miałam lokalnej waluty. Odetchnęliśmy dochodząc do plaży, długiej, szerokiej i niemal całkiem wyludnionej, pokrytej miałkim piaskiem, podobno przywiezionym z algierskiej Sahary. Plaża była strzeżona, na jednej z regularnie rozmieszczonych wieżyczek siedział ratownik. Wiał silny wiatr. Przebraliśmy się w kostiumy w minimalnym cieniu wolnej wieżyczki. Mimo iż praktycznie nikogo nie było w pobliżu bałam się zostawić nasze rzeczy bez opieki. Kąpaliśmy się więc na zmianę. Fali nie było, ale wiatr znosił nas wzdłuż brzegu. Ze względu na kaszel nie chciałam przedłużać pływania. Nagle pojawiła się para młodzieńców i przysiadła obok nas. Nie wiadomo jakie mieli zamiary.
Ruszyliśmy ponownie w drogę. Małżonek zaplanował odwiedziny w hotelu-wysokościowcu, gdzie miał być widowiskowy taras. Grupa wysokościowców rysowała się gdzieś w oddali, niemal na horyzoncie. Kiedy zmordowani dotarliśmy na miejsce, szczyt szerokiego przylądka, zaczęło wiać. Porywy wichru były równie silne jak podczas mistralu w Marsylii. Okazało się, że wjazd windą na taras kosztuje 25 dolarów od osoby. Widok można było podziwiać bezpłatnie. Małżonkowi natychmiast odeszła ochota na oglądanie. Aby ugasić pragnienie odwiedziliśmy hotelową kawiarnię. Ogromny, wysoki na trzy kondygnacje lokal, z pochyłą szybą z widokiem na plażę oszałamiał nowoczesnym przepychem. Gości było niewielu, kilka eleganckich par i biało ubrany Arab z całkowicie zasłonietą żoną w czerni. Zamówiliśmy wodę, przyniesiono nam malutką buteleczkę San Pellegrino, poprosiliśmy o większą. To była najdroższa woda mineralna jaką piłam w życiu. Nobliwą atmosferę zakłóciła spotrowo ubrana grupa turystów ze statku. Poznaliśmy ich po naklejkach z logotypem armatora. Rozbiegli się po sali fotografując fragmenty wystroju, gigantyczne kuliste lampy w srebrnych cylindrach, płytki basen z mozaiką, puszysty dywan w artystyczny, kwiatowy wzór. Mieliśmy dość, zaziębienie nadwątliło nasze siły.
W drodze do sznura taksówek przed hotelem podziwialiśmy z oddali Pałac Emiratów, podobno najbardziej luksusowy hotel świata. Przed bramą wjazdową tłoczyli się turyści, ale nie wpuszczano nikogo z zewnątrz. Hotel ten obejrzeliśmy sobie niedawno w popularnym serialu; para głównych bohaterów miała tam brać ślub. Po negocjacjach z kierowcami taksówek cena spadła do standardowych 10 dolarów. Kierowca czekający na samym końcu wziął nas pod rękę i poprowadził do swego wozu. Cena była jednak ta sama. Nie mieliśmy siły na dalsze przetargi, kazaliśmy się zawieźć do centrum. Nie zwiedziliśmy architektonicznego arcydzieła, największego meczetu świata imienia szejka Zayeda, ponieważ leżał za daleko, w zupełnie innym kierunku. Małżonek był niepocieszony. Osobiście, ze względów ideologicznych, przestałam zwiedzać meczety. Zaziębienie, które jeszcze po miesiącu mnie męczy, to pewnie zemsta Mahometa. Małżonek odwiedził dwa inne meczety. Jego choroba miała łagodniejszy przebieg.
Następny dzień upłynął na morzu. Odpowiadało nam to. Potrzebowaliśmy wypoczynku. Było ciepło, lecz mgliście. Rozciągnęliśmy się na pokładowych leżankach próbując odzyskać siły. O kąpieli w basenie czy jacuzzi nie było mowy. Straciłam nie tylko energię, ale i apetyt. Na lunch zadowoliłam się kawałkiem ryby i odrobiną jarzyn. Małżonkowi potrzebna jest poważniejsza choroba niż zaziębienie, aby stracić apetyt. Popołudnie spędziliśmy w pozycji horyzontalnej na pokładzie. Nie doceniłam siły zamglonego słońca. Pod wieczór twarz płonęła mi czerwienią i gorączką. Tak się dzieje, kiedy rozsądek bierze wolne.
Wieczorem była gala, kapitan zapraszał na powitalne party. Nie czuliśmy się galowo, ale przebrani w wieczorowe stroje udaliśmy się na wskazany pokład, gdzie gości częstowano szampanem. Zmusiliśmy się do wypicia nie czując żadnej przyjemności. Uwagę wszystkich zwróciły nagle trzy ciemnoskóre gracje, pozujące na schodach do zdjęcia, udrapowane w identyczne, błyszczące kreacje w afrykańskim stylu, w kolorystycznie dobranych zawojach na głowach. Ich dzieci, liczna gromadka w różnym wieku, w strojach z fioletowego kwiecistego materiału, pilnowała sfory rozhukanych maluchów. Nestorka rodu, w strojnej, srebrzystej sukni wydzielającej słabą woń naftaliny, przysiadła na kanapce obok nas. Cała rodzina, babcia, córki i wnuki, zjechała z różnych stron świata aby wspólnie spędzić urlop.
Kolacja była również galowa. Sąsiadka mej przyjaciółki też narzekała na zaziębienie, oczy jej, podobnie jak moje, błyszczały od gorączki. Zamówiłam bez przekonania przystawkę, wędzonego łososia. Z trudnością przełknęłam pół plasterka. Sąsiadka przyjaciółki, mimo zaziębienia, jadła z apetytem. „Jesteś chora, ale jesz i pijesz zdrowo” – zaryzykowałam uszczypliwą uwagę. Poczym opuściłam towarzystwo aby nie psuć innym nastroju. Małżonek pozostał, aby uporać się z resztą galowego menu.
Nocą meczył nas kaszel. Demony, które nękały mnie od pewnego czasu na skutek przeciwności losu, opuściły mnie już na sztokholmskim lotnisku. Zamiast nich zaziębienie wpiło w nas swe szpony. Rankiem statek zawinął do Doha, stolicy Qataru. Tym razem z balkonu widać było miasto. Stara Doha ze spiralnym meczetem i targowiskiem Souq Wagif leżała bliżej portu, o kilka kilometrów dalej rysowała się sylwetka nowej Dohy ze spektakularnymi wysokościowcami o najdziwniejszych kształtach, wygiętych, skręconych, obłych, o szpiczastych lub skośnych dachach. Mimo choroby należało „zaliczyć” Dohę rozważnie dysponując siłami.
Ruszyliśmy w kierunku nowej Dohy. Minęliśmy Muzeum Sztuki Islamu, ciekawą bryłę spiętrzonych kloców ze szlachetnego budulca, autorstwa I.M. Pei, chińsko-amerykańskiego architekta, twórcy szklanej piramidy Louvru. Muzeum zachwyca podobno pięknym wnętrzem. Sztuka islamu to głównie architektura. Eksponatów nie mogło być wiele, mozaiki, dekoracyjne ornamenty, stare księgi. Zakaz przedstawiania zwierząt i ludzi sprawił, że najczęstszą formą dekoracji był ornament roślinny i geometryczny, który przerodził się w arabeskę. Zwiedzenie muzeum zajęłoby parę godzin i kosztowało wiele energii. Poza tym arabskie napisy na czarnych flagach państwa IS, które codziennie prezentuje telewizja, budzą we mnie podobną grozę jak hitlerowska swastyka. Podążaliśmy więc dalej bulwarem wzdłuż nadbrzeża. Ze starych, drewnianych łodzi padały raz po raz zaproszenia na przejażdżkę. Niebawem okazało się, że czas i siły nie wystarczą na pieszą wędrówkę aż do centrum. Wzięliśmy taksówkę.
Wysokościowce Dohy prezentują się ciekawiej z odległości. Stłoczone wzdłuż głównej ulicy hotele, apartamentowce, banki, instytuty finansowe, gmachy użyteczności publicznej, bez sklepów, barów czy restauracji na parterach, nie tworzyły tętniącej życiem strada vitale. Brak zieleni, parkingi zadaszone żaglowym płótnem nie dodawały ulicy uroku. Jedyna galeria handlowa, wyludniona i skromniejsza od najskromniejszych europejskich miała pewną zaletę, toaletę. Ulica prowadząca w stronę morza dobijała do szerokiej, trudnej do sforsowania arterii komunikacyjnej. Za rozległym parkingiem był podobno park, nawet jakaś plaża. Niestety zawiodły nas siły, powróciliśmy taksówką na statek. Gdy zapadł zmierzch z balkonu widać było ciemniejącą panoramę miasta. Wysokościowce wkrótce zniknęły z oczu. W Emiratach nie ma zwyczaju pozostawiania w biurowcach oświetlonych okien, tak jak na Manhatanie. Zauważyliśmy to już kiedyś w Dubaju. Tylko czerwone, ostrzegawcze światełka migały na najwyższych partiach budynków.
Następnego dnia statek zawinął do Manama, stolicy Bahrain, samodzielnego emiratu na wyspie. Bezpłatny autobus dowiózł nas z portu do mało ciekawego centrum handlowego na obrzeżach miasta. Małżonek, w ramach rekompensaty za zignorowany meczet w Abu Dhabi, postanowił odwiedzić meczet w Manama. Konsekwentnie pozostałam na zewnątrz. Potem, już wspólnie, ruszyliśmy do miasta. Część wysokościowców była w trakcie budowy, brakowało trotuarów; musiało niedawno padać bowiem szliśmy po błocie. Według prywatnej klasyfikacji turystycznych atrakcji Małżonka miasto spełniało warunki, by je… odciąć i zatopić. Małżonek był rozczarowany; naczytał się w przewodnikach jakim to postępowym emiratem jest Bahrain, pełnym klubów, barów i restauracji. Nie trzeba bezkrytycznie wierzyć przewodnikom. Ale kiedy dla odpoczynku zatrzymaliśmy się na moment, dostaliśmy nieoczekiwaną propozycję od bussinesmana w ciemnym garniturze, opuszczającego w towarzystwie pobliski hotel: „Czy mogę was zaprosić na kawę, herbatę, a może wódkę?”. Bahrain okazał się, mimo wszystko, postępowym emiratem, jeśli chodzi o alkohol. Nie wiem czym zwróciliśmy na siebie uwagę, pewnie wyglądaliśmy na wycieńczonych, spragnionych pokrzepiającego napoju. Zaskoczeni podziękowaliśmy uprzejmie i ruszyliśmy dalej wyludnioną, willową dzielnicą próbując złapać taksówkę. Mijane wozy ignorowały nas lub były zajęte. Jeden z nich prowadziła kobieta, następny dowód postępu. Odmówiła jednak jazdy, pewnie wozi tylko kobiety. W końcu zatroszczył się o nas przygodny przechodzień. Zatrzymał samochód kolegi, który dowiózł nas na peryferie do centum handlowego skąd wróciliśmy do portu autobusem.
Przedostatni dzień rejsu obiecywał czystą rekreację – pobyt na wyspie Sir bani Yas, rezerwacie przyrody z pięknymi, dziewiczmi plażami. Wyspa nie posiada wystarczająco głębokiego portu. Transport miał się odbyć łodziami motorowymi, zwanymi tenders. Rankiem z balkonu obserwowałam dwie łodzie spuszczone na wodę, wypełnione pasażerami. „Wcześnie zaczynają wycieczki” – pomyślałam. Po pewnym czasie przez głośniki usłyszeliśmy informację: „Ze względu na złą prognozę pogody przejazd na wyspę jest odwołany. Statek uda się prosto do Dubaju”. Małżonek był niepocieszony, ja przyjęłam wiadomość z ulgą. Unikniemy kłopotliwej przeprawy łodziami, całodziennej ekspozycji na silne słońce i pokusy kąpieli morskiej, która przy naszym stanie zdrowia byłaby całkiem niewskazana.
Kiedy 3000 pasażerów wyległo na pokłady zabrakło wolnego miejsca i leżanek. W końcu znalazły się dwa łóżeczka i kącik aby je rozstawić. Spędziliśmy tam w półcieniu cały dzień. Ten wieczór miał być galowy. Po kolacji kapitan zapraszał na party pasażerów, którzy tak jak my, już wcześniej korzystali z usług tego armatora. Odzyskałam na tyle apetyt aby pochłonąć trzy gigantyczne krewetki z grilla. Małżonek wybrał pieczoną kaczkę. Wniesiono płonący deser, tradycyjną „Baked Alaska”. Przy stole dowiedzieliśmy się, że pasażerami łodzi motorowych była załoga. W czasie próbnej jazdy wszyscy dostali choroby morskiej. Party odbywało się tym razem w zamkniętym klubie. Zajęliśmy dwa fotele, niewygodne i chybotliwe; w nowoczesnym wzornictwie forma często dominuje nad funkcją. Roznoszono szampana. Był to nasz jedyny wieczór rejsu o charakterze rozrywkowym. Utalentowana wokalistka odśpiewała szereg przebojów z lat 60-tych zakończając urokliwą melodią „Time to say godby” a kapitan zaszczycił nas swą obecnością.
Ostatni dzień rejsu spędziliśmy w Dubaju, tym razem schodząc na ląd. Był piątek, muzułmańskie święto, autobusy do miasta nie chodziły. Wzięliśmy taksówkę do spółki z inną parą. Wszyscy poza mną chcieli jechać do meczetu. Nie był to dobry pomysł. W piątki meczety są pełne wiernych. Hordy mężczyzn z dywanikami do modlitwy podążały w tym kierunku. Przysiadłam na murku w pewnej odległości, ale dochodził mnie wzmocniony głośnikami głos imama. Małżonek okrążył meczet nie wchodząc do środka po czym ruszyliśmy na poszukiwanie plaży. Miała leżeć w pobliżu. Niestety, zamieniono ją na plac budowy nowej dzielnicy mieszkaniowej. Głęboki rów oddzielał ulicę od morza.
Po powrocie na statek należało zająć się pakowaniem. Następnego ranka odlatywaliśmy do Sztokholmu. Noc była krótka z pobudką o 03:30. Podobno w restauracji podawano śniadanie. Zataiłam tę informację przed Małżonkiem, który przed wyjazdem życzy sobie zawsze pełnego posiłku bez względu na porę dnia czy nocy. Skróciłoby to nasz krótki nocny wypoczynek.
Lotnisko w Dubaju jest ogromne. Bramka wyjściowa leżała oczywiście na samym końcu. Przemierzyć pieszo ponad półtora kilometra przekraczało nasze siły. Ostatni odcinek pokonaliśmy pojazdem elektrycznym dla niepełnosprawnych staruszków. Zaczął padać deszcz. Samoloty nie startują kiedy w Dubaju pada. Gdyby stosować te zasadę w Sztokholmie należałoby zamknąć lotnisko, nie mówiąc już o Bergen. Start opóźnił się o półtorej godziny. Podano dwa nieciekawe posiłki. Małżonek doczekał się w końcu śniadania. Zaletą linii Emiratów była stosunkowo prosta obsługa ekraników w oparciach foteli. Podczas obu lotów obejrzałam aż sześć filmów. Nie jest to jednak wystarczającym powodem, aby polecać Emiraty. Nie polecam również i rejsu. Są ciekawsze warianty. Ale życzę wszystkim zdrowia, szczególnie podczas urlopu.
Teresa Urban