Kiedy pojawiła się korzystna oferta wyjazdu na Majorkę do dobrego hotelu z all inclusive za śmiesznie niską cenę, nie mieliśmy w planie takiej wycieczki. Byliśmy na Majorce już dwukrotnie, a całkiem niedawno, podczas rejsu po Morzu Śródziemnym, odwiedziliśmy stolicę wyspy Palmę. Ponieważ Małżonek nie lubi jeździć ponownie w to samo miejsce, zachowałam informację dla siebie, ale całą noc marzyła mi się Majorka. Następnego dnia nie wytrzymałam.
Małżonek początkowo odniósł się sceptycznie do propozycji ale po dłuższym namyśle zmienił zdanie, jako że niesportowo byłoby nie wykorzystać okazji, a hotel leżał w nieznanej nam części Majorki. Natychmiast zadzwoniłam do biura podróży, ale widocznie wiele osób wpadło jednocześnie na ten sam pomysł, bo automatyczna sekretarka poradziła, abym zadzwoniła później. Druga próba też nie dała rezultatu. Jestem niecierpliwa, szybko się zniechęcam. „Pewnie wszystkie wycieczki wyprzedano” – pomyślałam. „Nie będę więcej dzwonić”. Małżonek był cierpliwszy. Po 45 minutach wiszenia na słuchawce do dźwięków muzyki, uzyskał połączenie. Oferta była aktualna. Kupiliśmy wycieczkę, mimo iż miała pewną niedogodność, bardzo wczesny odlot, czego unikam jak ognia. Ale tym razem się poddałam. Był czerwiec i białe noce. Łatwiej wstać kiedy jest jasno, a Małżonek, aby zaoszczędzić mi dodatkowego trudu, wspaniałomyślnie zrezygnował z domowego śniadania.
Majorka powitała nas słońcem, ale zanim mogliśmy z niego skorzystać należało pokonać niekończące się przestrzenie komunikacyjne silnie rozbudowanego lotniska. Tylko na krótkich odcinkach zainstalowano ruchome chodniki. Na gigantycznym parkingu autokarowym z trudem odnaleźliśmy mikrobus, który miał nas zawieźć do miejsca przeznaczenia. Było nas zaledwie trzy pary i długo czekaliśmy na czwartą, którym zaginęła walizka. Byłam wdzięczna losowi, że tym razem nie nam.
Hotel wyglądał w rzeczywistości jeszcze ładniej niż w ofercie. Biała zabudowa w stylu hiszpańskiego pueblo, pięknie utrzymany park, dwa baseny a całkiem obok zatoczka z kryształowo czystą wodą i piaszczystą plażą. Ten region wyspy obfitował w malownicze przypominające fiordy zatoki.
Hotel upodobali sobie Francuzi. Garstka gości ze Skandynawii stanowiła etniczną mniejszość. Nie znam francuskiego, a Francuzi najchętniej mówią w swoim języku. Dwukrotnie próbowałam nawiązać kontakt. Chciałam usłyszeć zdanie Francuza na temat jakości wina rose podawanego w restauracji, jako że Francuzi to eksperci od win. Natrudziłam się aby wyjaśnić o co mi chodzi, aby w końcu usłyszeć „tres bon”. Miałam podobne zdanie. Kiedy ujrzałam Francuzkę w identycznej plażowej sukience, jaka wisi u mnie garderobie, nie mogłam się powstrzymać od pytania, głównie na migi, gdzie ją kupiła. Wyjaśniła, że w tutejszym butiku. Moją nabyłam na plaży w Kalabrii. Był to typowy przykład konfekcyjnej globalizacji. Pewnie obie były Made in China.
Kontakty były znikome, co nie przeszkadzało mi w poczynieniu pewnych etnograficznych obserwacji. Francuski zwyczaj picia mlecznej kawy z miseczek nie był mi obcy. Znałam go z filmów; nasza generacja wychowana była przecież na francuskich filmach. Zwyczaj ten zawsze budził we mnie niesmak. Z miseczek zwykło poić się domowe psy i koty. Postrzegałam go jako prowincjonalny relikt, ale podobno nawet w paryskich kawiarniach podaje się nadal poranną cafe au lait w miseczkach. Nie zaskoczyło mnie więc, że tu w hotelu, gdzie nie było miseczek do kawy, Francuzi używali w tym celu miseczek do płatków śniadaniowych i zupy. Natomiast szokującą nowością było parzenie herbaty w miseczkach.
Wieczorami, po kolacji, zwykliśmy delektować się drinkiem przy stoliku na świeżym powietrzu, niestety nie zawsze świeżym. Wśród Francuzów było wielu palaczy, a popularne Gauloises mają wyjątkowo nieprzyjemną woń. Nie zawsze siadywaliśmy w towarzystwie, a wtedy dwa krzesła przy czteroosobowym stoliku były wolne. Francuzi polując na wolne miejsca porywali wtedy bez pytania nasze krzesła. A przecież savoir vivre i bon ton to francuskie zwyczaje. Widocznie teoria nie zawsze idzie w parze z praktyką.
Francuscy goście należeli do hotelowego klubu posiadającego grupę młodych wysportowanych dziewcząt i chłopców, odpowiedzialnych za prowadzenie ćwiczeń gimnastycznych i rozrywkę. Niemal przez cały dzień do dźwięków dyskotekowej muzyki odbywały się takie ćwiczenia. Goście nie powinni gnuśnieć na leżankach przy basenie. Frekwencja była jednak znikoma. Garstka dziewcząt ćwiczyła na estradzie pod okiem instruktorów wyobrażając sobie pewnie, że są na scenie i wymachując kończynami biorą udział w musicalu Chorus Line.
Wieczorami organizowano tańce, niestety głównie do muzyki dyskotekowej, z ogłuszającą siłą dźwięku. Marzyło mi się, aby w ciszy móc wypatrywać pojawienia się pierwszej gwiazdy i kontemplować zarysy domów i drzew na tle wieczornego, dziwnie jasnego nieba. Nie było to możliwe – muzyka płoszyła marzenia. Powierzchnia pomiędzy basenem a estradą zamieniała się w parkiet taneczny, gdzie tłoczyli się goście – młodzi i w podeszłym wieku, połączeni afrykańskim rytmem. Kokieteryjnie uśmiechnięte podstarzałe Francuzki, których data przydatności jako obiekt pożądania bezpowrotnie minęła, wyglądały patetycznie w dyskotekowych konwulsjach. Te okrutne słowa złagodzi może fakt, że sama zaliczam się do tej kategorii. Kiedyś ideałem piękna był koń w galopie, statek pod żaglami i kobieta w tańcu. Niestety kobieta tańcząca w dyskotece nie budzi takich skojarzeń. Ruchy taneczne do dźwięków afrykańskich rytmów są bardziej gimnastyką niż tańcem. Ale każdy ruch to zdrowie.
Czasem muzyka zmieniała charakter. Szkoda tylko, że tak rzadko. Francja znana jest przecież ze wspaniałych wokalistów obu płci: Edith Piaf, Guliette Greco, Mireille Mathieu czy Ives Montand, Gilbert Becaud i Charles Aznavour. Ale ich chansons nadają się raczej do słuchania, niż do tańca. Kiedy zabrzmiały tony tanga czy walca parkiet pustoszał. Zostawali starsi, przyzwyczajeni do tradycyjnego tańca parami. Pełnym zaskoczeniem było, że instruktorzy prosili wtedy samotne starsze panie do tańca. Z tym nie spotkałam się nigdy przedtem. Czyżby all inclusive obejmowało także hotelowego żigolo? Przed wojną istniało pojęcie fordansera, płatnego partnera do tańca w lokalu rozrywkowym. Nazwy fordanser i żigolo używano zamiennie mimo, bo żigolo oferował bogatszy wachlarz usług. Wolałam nie wiedzieć jakie usługi należały do obowiązków służbowych hotelowego żigolo… Młodzieńcy mieli wprawdzie umięśnione, wysportowane sylwetki, ale nie byli urodziwi. Pochodzili z dawnych kolonii francuskich, Maroka i Algerii, reprezentowali specyficzny dla tych krajów typ urody, a nowomodne fryzury, mocno podgolone czaszki z pasmem włosów od potylicy do czoła lub kępka długich włosów zwinięta w węzełek na czubku głowy, dodatkowo ich oszpecały. Nie pociągała mnie ich aparycja. W niczym nie przypominali Richarda Gere w roli amerykańskiego żigolo.
Małżonka najbardziej raził u nich brak znajomości klasycznego tańca towarzyskiego. Szczególnie widoczne było to w walcu tańczonym w niewłaściwym rytmie. Ofiarował się nawet, że udzieli im lekcji, ale młodzieńcy nie wykazali zainteresowania. Starszym paniom to nie przeszkadzało, najwyraźniej dobrze się czuły w ramionach młodych kulturystów.
Nie miałam potrzeby korzystania z usług tanecznych fordanserów. Byłam w towarzystwie Małżonka, mego życiowego partnera, który przetańczył całą młodość i pozostał ekspertem w tej dziedzinie.
Teresa Urban