Jak nie obejrzałem wszystkich filmów

Tylko świnie siedzą w kinie. Było to popularne hasło w czasie okupacji, nawołujące Polaków do bojkotu dozwolonych i sponsorowanych przez Niemców instytucji pseudo-kultury. W kinach GG pokazywano wówczas głównie niemieckie filmy rozrywkowe i propagandowe, w niewielkim stopniu także włoskie oraz pewną ilość polskich, jeśli prezentowały one najniższej klasy rozrywkę, właściwą dla rasy podludzi, których wykształcenie kończyło się na szkole podstawowej.

Także moje własne kształcenie, na tym samym po-ziomie, natrafiało na przeszkody i uczęszczałem do szkół raczej nieregularnie. Nie mogę też stwierdzić, że w wieku 7-8 lat znałem wówczas powyższe hasło, miałem inne kłopoty, i zainteresowanie kinem zbudziło się późno, dopiero pod koniec wojny. Po Powstaniu Warszawskim znalazłem się w Krakowie i tam dołączyłem do tej moralnie podejrzanej grupy kinomanów, oglądając w kinach podwawelskiego grodu, jak Wanda, Apollo, Świt i Atlantic, pewną ilość niemieckich filmów. Zapamiętałem tylko pięć czy sześć tytułów. Dwa pierwsze zwały się ”Podróż w nieznane” (Reisen Bekantschaft) i ”Szalona noc” (Tolle Nächte), nieskomplikowane komedie nieporozumień z takimi aktorami jak Hans Moser i Theo Lingen, ukazujące romanse w pociągu a także gonitwy po hotelowych korytarzach z zatrzaskującymi się w drzwiach połami szlafroków. Mniejsze wrażenie robił skośny wjazd pociągu z ekranu na widownię; mając dziewięć lat potrafiłem widocznie lepiej niż widzowie pierwszych filmów braci Lumiere rozgraniczyć iluzję i rzeczywistość.

Te pierwsze filmy uznałem wówczas za tak ciekawe, że każdy z nich obejrzałem dwukrotnie. Pamiętam także dramat cyrkowy ”Kora Terry” a przede wszystkim ekranizację opery Leoncavalla ”Pajace” (Lache Pajazzo) z tenorem Beniamino Gigli w roli głównej.

Każdy seans poprzedzony był niemiecką kroniką – Die Deutsche Wochenschau, w której do ostatka przeważały optymistyczne doniesienia z frontów II wojny, z żołnierzami Wehrmachtu ukazującymi w uśmiechu krzywe zęby.

Zaraz po wyzwoleniu Krakowa przez Armię Czerwona do kin zaczęły docierać inne filmy, polskie przedwojenne i amerykańskie w zadeszczonych kopiach zachowanych gdzieś z importu końca lat 1930., jak kolonialny epos ”Gunga Din” według Kiplinga czy rzymska opowieść o męczeństwie chrześcijan – ”W cieniu krzyża”. Ale największym powodzeniem cieszyły się takie filmy hollywoodzkie (które obejrzałem – znów dwukrotnie! – już po rychłej przeprowadzce do Łodzi) jak ”Robin Hood” z Errolem Flynnem czy ”Jesse James” z Tyronem Powerem.

W Łodzi było wówczas 15-20 kin (w zniszczonej Warszawie tylko cztery) co stwarzało większe szanse zarówno zamieszkania jak i dalszego krzewienia kinomanii. Filmy zachodnie dostępne były jeszcze do końca lat 1940., ustępując później miejsca wschodnio-europejskiemu monopolowi, z pewnymi wyjątkami dla włoskiego neorealizmu. Produkty hollywoodzkie powróciły stopniowo od połowy lat 1950., ale wiele ważnych pozycji było wówczas w Polsce niedostępnych.

Od tego czasu datuje się mój niedoczas w poznawaniu historii światowej kinematografii w sposób chronologiczny. Te braki można było z pewnym wysiłkiem uzupełniać na pokazach w ambasadzie USA czy British Council w Warszawie a także na zamkniętych pokazach dla dziennikarzy, twórców filmowych i ludzi odpowiedzialnych za import filmów na polskie ekrany.

Ostatnie sześć lat przed wyjazdem do Szwecji pracowałem w redakcjach pism filmowych a także w Centrali Wynajmu Filmów, państwowej instytucji odpowiedzialnej za import i rozpowszechnianie około 200 filmów rocznie. Wśród nich filmy wschodnioeuropejskie nadal stanowiły większość. Choć także tu, szczególnie w latach postalinowskiej odwilży, znaleźć można było arcydzieła, to jednak obowiązek oglądania – w godzinach pracy – wielu różnej jakości filmów bułgarskich i rumuńskich nie należał do najbardziej pasjonujących.

Część luk wypełniłem dopiero po wielu latach pobytu w Szwecji, gdzie klasyka filmowa pojawiała się zarówno w kinach jak i w TV a także na po-kazach archiwalnych Szwedzkiego Instytutu Filmowego. No i mogłem wreszcie zacząć na bieżąco śledzić światowy repertuar – w jego miejscowej selekcji, tym razem zależnej głównie od wymogów komercji, nie zaś cenzury politycznej. Filmy wschodnioeuropejskie należały do rzadkości. I tu sytuacja się odwróciła. Uznałem za swój obowiązek polowanie na każdą pozycję spoza żelaznej kurtyny – na czele oczywiście z filmami polskimi. Ten kierunek miał również praktyczne zastosowanie.  Znajomość języka filmów polskich czy rosyjskich pomaga oczywiście w ich pełniejszym odbiorze, a to sprzyjało też nowemu zadaniu, jakie sobie postawiłem: introdukcji tych filmów na szwedzkim rynku, na łamach szwedzkich fachowych czasopism jak Chaplin czy przede wszystkim Filmrutan. Porównywalny cel przyświecał poznawaniu przeze mnie kinematografii szwedzkiej czy szerzej skandynawskiej: tu mogłem z kolei przyczynić się do przybliżenia ich osiągnięć polskiej publiczności na łamach polskich pism filmowych. W ten sposób starałem się grać w ping ponga między Polską a Szwecją. Tą sama technikę stosuję przy wyborze filmowych festiwali: w Polsce piszę z Göteborga, Sztokholmu czy Malmö, w Szwecji z Gdańska, Łagowa, Krakowa, Warszawy, Cieszyna czy Wrocławia.

Oglądanie filmów nabrało zgoła innych proporcji z chwilą introdukcji telewizji satelitarnej i kablowej, video i DVD, także Internetu. Zgadzam się z opinią, że film jest najlepszy w kinie, bo wiem z własnego doświadczenia, iż filmy oglądane na małym ekranie słabiej wbijają się w pamięć, nie-zależnie od ich jakości. Nie podzielam jednak pełnej idiosynkrazji wobec TV jaka cechuje niektórych ekspertów. Filmy czarno-białe, powstałe dla ekranu standardowego (proporcja 1:1,33) niewiele tracą w TV a niekiedy jest to jedyna okazja obejrzenia określonej pozycji. W nowym pokoleniu odbiorników TV (plazma itp) nawet fil-my współczesne tracą niewiele.

Jednak mimo to trzeba oczywiście filmy oglądać przede wszystkim w kinie. Jego drugie życie, we wszystkich wymienionych wyżej mediach, może służyć przypomnieniu, wreszcie naukowej analizie, gdzie ogląd krytyczny połączony z zatrzymaniem taśmy, czy nawet jej puszczeniem w zwolnionym tempie – może przynieść interesujące rezultaty badawcze.

Ale także w kinie trzeba dokonywać wyboru. Zawsze starałem się unikać dennego poziomu filmowej rozrywki, sztampy reprezentowanej także przez Hollywood. Jego globalna dominacja sprzyja niestety obniżeniu kryteriów – ambitniejsza część publiczności odsyłana jest do nielicznych kin zwanych niegdyś studyjnymi (Art cinemas), które najczęściej mają swoją wierną klientelę. Takie jak w Sztokholmie Zita i Sture, kiedyś także Smultronstället, Bostock, Fågel blå i Sibirien.

Z drugiej strony zjawisko typowego amerykańskiego B-picture stopniowo zaczęło zanikać, najpierw oddelegowane do licznych kanałów TV, później na emeryturę jeśli nie śmietnik historii.

A jednak ogromna ilość filmów dostępnych na rynku pozakinowym może stwarzać spore trudności. Jak wybierać z tego ogromnego repertuaru? Niegdyś starałem się stosować kryterium reżyserskie, rodzaj polityki autorskiej na prywatny użytek. Bo przecież niektórzy twórcy są bardziej ambitni i interesujący niż inni. Teraz uzupełniam to kryterium o kraj produkcji. Staram się śledzić filmową twórczość wszystkich krajów skandynawskich. A także krajów rzadko obecnych w zwykłym kinowym repertuarze. I oczywiście nadal faworyzuję filmy polskie i rosyjskie.

Jakie stąd wypływają korzyści? Trudno ocenić, ale z filmami jest jak z każdym kolekcjonerstwem. Można tu zastosować złotą, archiwalno-biblioteczną regułę: zbieraj wszystko lub tyle ile zdążysz. Co prawda według określonych, powiedzmy mądrych zasad, których przykłady wymieniłem powyżej. Wprawdzie tylko dziesięć procent tego zbioru kiedykolwiek do czegokolwiek się przyda. Nie wiadomo jednak co się znajdzie wśród tych 10%. Dlatego zbieraj wszystko, zapisuj i opisuj w miarę możliwości wszystko.

Przyszłość pokaże, czy twój wybór był wystarczająco rozsądny.

Aleksander Kwiatkowski

Tekst publikowany był w NGP w maju 2010 roku

Lämna ett svar