Wąchanie uciekającego czasu

Czy wierzę w Boga? Tak, wierzę. Wierzę w Boga mistyków i filozofów, ale nie wierzę zmitologizowanej historii, jakiej by nie były proweniencji: greckiej, judeochrześcijańskiej, dalekowschodniej, jakiejkolwiek. Wierzę natomiast w Świadomość, która jest Praprzyczyną, wierzę w Centrum, którego środek jest wszędzie a obwód nigdzie, wierzę w Boga, bo bez niego nic nie miałoby sensu. Oznacza to równocześnie, że nie akceptuję idei, iż Kosmos jest bezkresnym idiotą, a świadomość przypadkowym fenomenem, jaki wydzieliła z siebie bezmyślna materia.

Nie byłoby mi trudno, gdyby zaszła taka potrzeba, zaakceptować rodowody pogańskich kultów, wyznaczających prapoczątek od enigmatycznej Super Matki. Ale Hera, Izyda, Sara, ani obarczona w chrześcijaństwie boskością młoda Żydówka Maria, nie zajmują u mnie boskiego miejsca. Tak jak nie zajmują go długie korowody najrozmaitszych bóstw i herosów, obdarzonych rzekomo nieziemską magiczną mocą. Katolicyzm zastąpił ich długim szeregiem trochę śmiesznych Świętych Pańskich o różnych specjalizacjach, talentach, nawykach i sferach działania.

Idąc dalej napotykam Jezusa, syna Marii. Jezus jest, wyznam, jednocześnie moim idolem i kłopotem. Wierzę, że jest Synem Bożym, ale w takim sensie, że wszyscy ludzie są Bożymi Dziećmi. Nie ma wątpliwości, że był wyjątkowy, obdarzony nietuzinkowymi możliwościami i talentami. Był mądrym prorokiem i wielkim moralistą, który oparł swoje tezy na Dekalogu. Odrzucił także plemienne nakazy i zakazy rabinów, podobno podyktowane przez samego Jahwe, które miały regulować żydowskim plemionom obyczaje i higienę, w ich długim bowiem czterdziestoletnim życiu pod namiotami.

Jezus nikomu nie mówił, że jest Bogiem, a o „Świętej Trójcy” nie miał bladego pojęcia. Gdyby taka boska konstrukcja za jego życia rzeczywiście istniała, podzieliłby się niechybnie tą wiedzą z Apostołami. Był wybitnym guru i monoteistą, przykładem duchowego przywódcy wskazującego całą swoją postacią i działaniem, drogę ku (niedościgłemu) Dobru. Wskazywał ideały i pragnął być ich żywym przykładem, ale niestety tylko krótko mu się to udało kontynuować.

Do tego miejsca jest w miarę OK, znajduję drogę dla moich mistycznych sympatii, które choć inne, nie kłócą się specjalnie z katolicyzmem. Mogę nawet przymknąć oko na „siedzenie po prawicy ojca”, ale cielesne wniebowstąpienie Jezusa, to już trochę za dużo. Na miłość boską, po co to komu?

Dawno temu, nie pamiętam już kiedy i w jakimś tekście, już o tym pisałem, ale ponieważ przypomniało się właśnie teraz, to znaczy, że nie bez kozery. Mam na myśli Leśmiana i jego Dąb. Szło to tak, że Bóg przysłuchiwał się grze dębowego organisty, który – wybrzmiał z miechów to wszystko, co las myśli o Bogu, i Stwórca tak się wzruszył, że nie wytrzymał i – płacząc obejmował się z dębem.

To, że Bóg przybrał ziemską postać, żeby obejmowanie się z dębem-organistą uczynić możliwym, nie stanowi dla mnie problemu. W końcu może wszystko, nie na darmo jest Bogiem. Ale per analogiam, żeby dąb, tak jak stoi, miał pójść do nieba, to już by było troszkę za dużo nawet dla starego dębu. Pocieszenie znajdujemy (dąb i ja) w tym, że w końcu nie jest to jedyne zdumienie, jakie budzi wąchanie uciekającego czasu i otaczającej nas zewsząd coraz ciaśniej rzeczywistości.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar