Maciek Jast-Szęmpski był człowiekiem z gruntu dobrym, choć nie wszyscy którzy go znali byli tego zdania. Uwielbiał rozprawiać o pryncypiach etyki i kobietach, śpiewał lirycznym barytonem romantyczne pieśni, i przydymionym, sypialnianym jak mówiły panie, spojrzeniem, siał wśród nich nieustanny niepokój. Był mężczyzną bezwzględnie interesującym i wzbudził ogólne zaskoczenie i żal swoją samobójczą śmiercią.
Wydaje mi się jednak, że pomimo powszechnej opinii, iż samobójstwo czynem jest nagannym, a przede wszystkim wielce pochopnym, była to z jego strony decyzja, jeżeli nawet niespecjalnie rozsądna, to zapewne uprawniona. Należy wierzyć, że miał wystarczające powody, skłaniające go do takiego właśnie rozwiązania i uczynił to, co uważał dla siebie za najlepsze.
Maciek siedział w fotelu i wpatrywał się w swoje dzieła. Był głęboko rozczarowanym życiem i otaczającym światem, a szczególnie już kulturą współczesną. W dodatku miał świadomość, że nie napisał od lat przyzwoitego wiersza, choć w rzeczywistości napisał ich kilkadziesiąt. Jego samopoczuciu nie pomagała także kłująca duszę świadomość, że od kilkunastu lat nie udało mu się napisać żadnej porządnej książki.
A kiedyś…. No tak, ale to były rzeczy dawne i dziś całkowicie nieporównywalne. Bowiem kiedyś był sławnym poetą i pisarzem podziwianym i kochanym, stawianym na piedestale, hołubionym przez polityków oraz społeczeństwo, jakich by politycy i masy nie przedstawiali wartości. Pewien znany powszechnie dramaturg pozostawił przyszłym pokoleniom w schedzie przesłanie: Jeżeli partii nie odpowiada lud, powinna natychmiast skasować lud, i poszukać sobie nowego i godnego jej ludu.
Sława, niezliczone wieczory autorskie oraz zakrapiane kolacyjki, wyczerpywały siły Jasta ponad miarę, doprowadzając w końcu do owrzodzenia żołądka, spowodowane stresem, nieregularnym trybem życia i licznymi opilstwami. Maciek był człowiekiem inteligentnym i rozumiał, że popularność gdy się zaznaczy, wystawia również rachunek, i narzekał umiarkowanie.
Słowem Jast płynął na fali powodzenia i sławy, był ogólnie kochanym i szanowanym poetą. Nawet przez własną żonę. Kochała go ponieważ był sławny. Duma z męża znana jest w kręgach żon ludzi sławnych i zdarza im się stosunkowo często. Niestety sława ma to do siebie, że drzemie w niej siła przemijania, która atakuje znienacka, spada na swoją ofiarę prosto z nieba, jak jastrząb na myszkę.
O tym instynktownie wiedzą żony sławnych mężów, jak również mniej sławnych i tak właśnie stało się z poetą Maćkiem. Powoli i początkowo nieomal niezauważalnie staczał się w zapomnienie, i w podobnym rytmie opuszczali go przyjaciele, o znajomych już nie wspominając. Zaś żona ocknęła się pewnego poranka z przeświadczeniem, że go nienawidzi. Że wychodząc za tego nieudacznika za mąż, wydała na siebie wyrok, gdyż zaprzepaściła świetnie zapowiadającą się karierę refrenistki w niezwykle popularnym zespole muzycznym.
Tak oto świat brutalnie i ostatecznie wyobcował poetę i ten postanowił ze sobą skończyć. Nie stało się to jednak tak szybko. Samobójstwo zna różne drogi i potrafi wiele. Bywa podobne powolnej, nieubłagalnej fali powodzi zagarniającej w milczeniu wszystko co napotka na swej drodze. Ale może również być jak błyskawica i odbierać życie w ciągu paru sekund, niezbędnych na przelot z dachu kamienicy na bruk. Co lepsze, trudno dociec.
Wtedy to, nieomal stoczony poeta, który biwakował po wyrzuceniu go z domu u kolegów, spotkał na Wybrzeżu Kościuszkowskim koleżankę ze studiów, której, osłabiony przeciwnościami losu oraz spragniony ludzkiego ciepła i współczucia, zwierzył się całkowicie i ze wszystkiego.
Koleżanka wysłuchała go uważnie, a ponieważ działało na nią zawsze mocno ludzkie nieszczęście, powiedziała mu żeby się nie martwił aż tak bardzo, ponieważ oto zaprasza go do Szwecji, w której od lat mieszka i pracuje. Zaraz udadzą się wspólnie do niezbędnych w tym przypadku urzędów i ona podpisze potrzebne dokumenty, wystawi odpowiednie poręczenia w szwedzkim konsulacie, i co się rozumie samo przez się, kupi mu bilet na prom, aby mógł z nią razem ruszyć do Walhalli. I tak się stało.
Szybkość działania koleżanki anielicy była oszałamiająca i Maciek Jast nie zdążył nawet uszczypnąć się w udo, a już wspinał się po trapie promu „Silesia”.
Rejs przebiegł spokojnie, a wypełnił go nieustanny monolog Jasta, opowiadającego swej wybawicielce życie jakim został obdarzony, marginalnie poruszając przez kogo obdarzony, bo sam nie wiedział. Bogu nie chciał zawracać głowy, a w alternatywę pana Darwina i jego wszechpotężnej ewolucję, wierzył umiarkowanie. Koleżanka pocieszyła go, że te kwestie nie wymagają jednak szybkich decyzji, a ona z wielką przyjemnością posłucha, co Maciek jej opowie jej o sobie i zamienia się w słuch.
Maciek zgodził się chętnie i koleżanka zamówiła dwa piwa. Wtedy chrząknął parokrotnie i zaczął: – Debiutowałem jeszcze jako student Uni…
Ale koleżanka przerwała mu mówiąc, że wszystko pamięta i to jest właśnie główny powód, dla którego się nim zajęła, gdyż już wówczas odkryła lwi pazur talentu Jasta. Przeprasza, że przerwała i już milczy.
– Wydałem trzynaście książek – kontynuował. – Krytycy chwalili, a czytelnicy szybko wykupywali.
Skinęła potakująco i powiedziała: – Mam je wszystkie!
Uśmiechnął się w nieporadnie.
– Ale cóż. Jak się mówi, różnie się życie plecie. Zawiść ma to do siebie, że nie oszczędza nikogo, a już szczególnie poetów nie omija. Wiodło mi się znakomicie, więc stałem się obiektem niechęci mężczyzn i atencji kobiet. Korzystałem oczywiście obficie z przywilejów jakie dawała pozycja oficjalnego poety Polski Ludowej. Wierz mi, dla takich jak ja, nie było lepszego systemu, raj na ziemi!
– Zgoda, to było przeciw ludziom, przeciw polskiej tradycji, ale nie przeciw wszystkim ludziom. Garstka komunistów trzymająca władzę dałaby wszystko za to, aby poszły za nią tłumy, dlatego tak wysoko staliśmy na skali ich potrzeb i zapełniali priorytetowe listy Systemu. Otrzymywaliśmy przydziały na mieszkanie, talony na samochody, meble, pralki, etaty w Domach Kultury, mogliśmy korzystać do woli z dobrodziejstw domów pracy twórczej. No powiedz sama, raj przecież!
– Nie angażowałem się w opozycję, bo jaka ona i była ta opozycja! Paru utopijnych szaleńców zbierających się po prywatnych domach i bramach, albo twórczo chlejących po knajpach! Poza tym musiałem pilnować osiągniętej pozycji i szybkich ścieżek do oficjalnych wydawnictw. Raz co prawda wdałem się w romans z redaktorką jednej z podziemnych oficyn, ale zaraz zostałem zaproszony na rozmowę i ubek wytłumaczył mi paroma krótkimi męskimi zdaniami, że dobrych dup kręci się po Warszawie masa. On mi niczego broń Boże nie sugeruje, ale niektóre panienki mają to do siebie, że wpędzają porządnych ludzi w kłopoty.
Maciek mówił i mówił, aż przerwała mu wskazując urocze wysepki sztokholmskiego archipelagu. Szwecja przywitała ich wspaniałą pogodą i czerwonymi domkami z białymi okiennicami, zauroczyła Maćka, ale trudno było mu znaleźć w nowej egzystencji swoje miejsce. Po miesiącu ich namiętności przygasły i Maćkowi pozostała blednąca wdzięczność, a na tym niewiele można wybudować. Wyprowadził się i począł krążyć po Sztokholmie podejmując dorywcze prace i przesiewając bezcelowo dni przez sita życia, jak napisał w jednym ze swoich ostatnich wierszy. Tęsknił również bardzo do kraju, gdy więc doszło w Polsce do transformacji, był jednym z pierwszych, którzy wrócili do Polski.
Miał trochę oszczędności więc wynajął pokoik na Mokotowie, oraz pełen nadziei ruszył na szlak, wytęsknione Krakowskie Przedmieście. Ale go tam niestety nie chcieli. Poeci pamiętali reżimową przeszłość Maćka, a tym silniej jego zarozumiałą nonszalancję. Odwrócili się niego, odrzucili, i Maćkowi ukazała swoje odbicie nowa prawda. Znikły stare hierarchie, i pojawili się młodzi i agresywni autorzy. To co było dla niego złotym wiekiem, los odesłał na śmietnik historii.
Najbardziej dramatyczne w tym wszystkim jednak było, że nie potrafił opisać nowego świata. Jast zapadł na niemoc twórczą i ta okropna impotencja, pomimo ciągle wznawianych wysiłków nie opuszczała go i w końcu został zupełnie sam. Na gruzach byłego talentu, byłej młodości, byłego życia, jedyne pocieszenie znajdując we wspomnieniach o nocach przegadanych z przyjaciółmi poetami, oraz picia i bzykania.
Pewnego dnia, a był to wtorek… Interesująca koincydencja, Maciek całe życie wszystko ważne rozpoczynał we wtorki. A więc we wtorek ustawił na stole wszystkie trzynaście książek swego autorstwa, siadł naprzeciw w fotelu i patrzył na ich siermiężne okładki. Patrzył długo, tak długo aż zmęczone oczy od-mówiły mu posłuszeństwa, i wtedy je zamknął.
Tak go odnalazła po paru miesiącach policja wyważając drzwi, gdyż sąsiedzi poskarżyli się dzielnicowemu, że na klatce schodowej okropnie śmierdzi.
Andrzej Szmilichowski