Strach pisać recenzję z tej książki. Gdy będzie ona krytyczna, to autor nie zostawi na mnie suchej nitki. Jerzy Marciniak, mieszkający w Lund nie przebiera bowiem w słowach – gdy coś jest nie po jego myśli, wali mocno i bez zahamowań.
Najnowsza książka Marciniaka ”Urząd Lekkich Obyczajów” to coś między dziennikiem, grubym esejem, a publicystyką literacką. Głównym motywem jest dość brutalna krytyka polityki kulturalnej w dzisiejszej Polsce preferującej, według autora, miernotę, chamowatość i przekręty. Kulturą rządzą Oborowi, Podpici Furmani, Moralne Prostytutki, Traktorzyści Kultury. Zresztą świat opisywany przez Marciniaka pełen jest ciemnych stron. Większość postaci wymienianych w książce to element podejrzany: rządzą bowiem nami agenci – kiedyś sowieccy, dzisiaj amerykańscy, a przede wszystkim ćwierć inteligenci, wszystko na poziomie niższym niż chlew. Autor nie oszczędza nikogo: Radio ”tak zwane” Wolna Europa to była tuba propagandy amerykańskiej, były dyrektor tegoż Radia, Jan Nowak-Jeziorański miał ”ciemne plamy na życiorysie”, generał Bór Komorowski wysłał na śmierć powstańców, a sam chował się w piwnicy, ex Prezydent na Uchodźstwie chodził po Londynie podpity i szczał w bramie, obecny rząd to Element Złodziejsko-Zbrodniczy, a Premier nagminnie tuszuje przekręty, zwłaszcza głównego winowajcy i wroga Marcinika – Ministra Kultury. Dostało się też podrzędnym pisarzykom promowanym przez to ministerstwo za granicą, nawet z imienia i nazwiska byłej dyrektor Instytutu Polskiego w Sztokholmie, Katarzynie Tubylewicz. Już nawet lepiej nie wspominać co autor ma do powiedzenia na temat dyrektorów teatrów w Kaliszu, Poznaniu, Warszawie, Szczecinie… Chamstwo, poziom średni, a raczej niżej, wszyscy mają ”problemy z elementarnym wychowaniem”.
Można by pomyśleć, że książka powinna znaleźć poklask wśród prawicowych publicystów, wszak Polską, według Marcinika, rządzi Prostytucja Obrzydliwa. Pozostaje tylko mały problem: wśród pozytywnych bohaterów tej książki znajdziemy Karola Świerczewskiego, Bieruta, nawet towarzysza Wiesława, nie wspominając o, rzekomo bogu ducha winnym, Aleksandrze Łukaszence, a PRL chyba nie był taki zły, bo i kultura była na wysokim poziomie… W takim opakowaniu to jednak ciężko będzie to wszystko przełknąć nawet największym krytykom obecnie rządzących.
Trudno doprawdy w tym wszystkim się połapać. I wcale nie chodzi o to, że z opiniami Jerzego Marciniaka mi nie po drodze. Bo by zrozumieć ten wulkan krytyki trzeba jeszcze wyjaśnić jeden ważny szczegół: motywem tej zmasowanej krytyki jest ignorowanie przez polski świat kulturalny dorobku dramaturgicznego bohatera tej książki i rzekomej zmowy niewystawiania jego sztuk na scenach polskich. A przecież – jak po stokroć powtarza to autor książki – jego bohater należy do najczęściej nagradzanych autorów na najróżniejszych konkursach literackich, w tym także na konkursach dramaturgicznych. Ale mimo to nic z jego twórczości nie znalazło uznania u dyrektorów teatrów i animatorów polskiej kultury. To w sposób naturalny musiało zrodziło frustrację.
Gdybyśmy uznali, że książka jest literacką prowokacją, ostrą i bezkompromisową krytyką życia kulturalnego, to nie było by problemu. Gdyby także autor książki wymyślił sam siebie na potrzeby książki, to też można by przejść nad tym do porządku dziennego. Ale wszystko wskazuje na to, że tu nic nie zostało wymyślone – bohaterem książki, zaszczutym literatem, jest sam Jerzy Marciniak.
I dlatego mam z Marciniakiem kłopot. Pisze bowiem w sposób wartki, obrazowy, soczysty, bawi się słowotwórstwem, czyli wszystko to co może charakteryzować dobrą literaturę. Ale jednocześnie nie budzi mojej sympatii. Ten lament i potok słów opisujących stan polskiej kultury widziany przez pryzmat własnych porażek, bardziej nadaje się do psychoanalizy niż do krytyki recenzenckiej.
Nie znam wcześniejszej twórczości mieszkającego w Lund Jerzego Marciniaka (urodzony w 1950 roku w Lwówku Śląskim, w Szwecji mieszka od 1984 roku). Jeśli jednak przyjąć za prawdę to co opisuje w ”Urzędzie Lekkich Obyczajów”, to nie dziwię się, że jak ognia unikają go wszyscy – nie z powodu złej oceny jego twórczości, ale ze strachu przed współpracą z nim. Marciniak sam rysuje – nie wiem, czy świadomie czy nie – swój portret psychologiczny, który budzi odruch obronny. Zastanawiając się na ile fikcja literacka w książce Marciniaka przeplata się z jego własnymi przeżyciami, zerknąłem do internetu i tam znalałem potwierdzenie. Autor książki od lat walczy z ”polskim establishmentem”, wypisuje skargi i nęka nimi wszystkie możliwe instancje w Polsce. Tylko dlatego, że nie jest wystarczająco doceniony.
Gdy więc już poznamy motywy jakie kierowały autorem książki, to zamiast literacko ostrego, demaskatorskiego i rażącego pamfletu, pozostaje nam tylko paszkwil, który miejscami nadaje się do sądu. Bo Jerzy Marciniak operuje nie tylko zawoalowanymi atakami, ale przede wszystkim personalnymi, oskarżając swoich ”przeciwników” dość grubiańskimi obelgami, bądź sugerując im przekręty. Na czym one mają polegać – nie wyjaśnia.
Mówi się, że miłość własna leży u korzeni wszelkiego zła. Coś w tym jest. Jerzy Marciniak sprawnym piórem popełnił harakiri. (tn)