Gdy trzeba życie zaczynać od nowa

Czy mamy obowiązek zajmować się rodzicami na starość? A może, dla własnego komfortu psychicznego, od razu lepiej powiedzieć, że nie jesteśmy nic im winni. Takie wytłumaczenie będzie naszą indywidualną decyzją. Można tu dodać, by samemu się lepiej poczuć, że nie można odbierać rodzicom godności oferując im pomoc, której nigdy nie potrzebowali.

Wielu z nas opiekuje się starszymi rodzicami, bo tak nakazuje tradycja, religia, czy – po prostu – bliskie więzi rodzinne. Zapewne wiele osób zadaje sobie wiele pytań: czy lepiej żyć z fałszywym poczuciem obowiązku, czy też lepiej zatrudnić pielęgniarkę i pozbyć się problemu? Czy naprawdę powinniśmy czuć na sobie obowiązek opieki nad starymi rodzicami? Czy powinniśmy mieć złe samopoczucie, że kiedyś zostawiliśmy ich samych, a sami wybraliśmy ”luksus” i lepsze życie na emigracji?

Zapewne wielu z nas choć przez chwilę tak pomyślało. Kiedy opuszczaliśmy ojczyznę, a często takie decyzje zapadały w latach 70. i 80., zabieraliśmy ze sobą dzieci i cały skromny dobytek. Staraliśmy się robić dobrą minę i widząc łzy w oczach naszych rodziców, pocieszaliśmy ich, że będzie dobrze, że przecież niedługo się zobaczymy. Nikt z nas jednak nie myślał o tym, że kiedyś się postarzejemy, że nasi rodzice będą również, coraz szybciej, wchodzić w tak zwaną jesień życia. Pierwsze miesiące, a może lata, czuliśmy wielką tęsknotę do rodziców. W ruch szły telefony i bardzo krótkie rozmowy telefoniczne – z powodów wiadomych. Nasze dzieci potrzebowały dziadków. I odwrotnie. Nasi rodzice może nawet czuli żal do nas, że w jakimś stopniu zostali porzuceni. Szczęście mieli ci rodzice, którzy mieli jeszcze więcej dzieci, które zostały w Polsce. Pustka nie była wtedy tak ogromna.

W moim przypadku tak nie było. Mój brat parę lat wcześniej wybrał Niemcy. Mnie, moją żonę i 3-letniego syna przed warszawskim domem, na parkingu, ze łzami w oczach i wymuszonym uśmiechem, żegnali jeszcze wtedy dość młodzi rodzice. Oczywiście, oni i my mieliśmy źelazny argument, że przecież jedziemy na ”lepsze” i ”bezpieczniejsze” miejsce, w którym będziemy mieli większe możliwości na lepszą przyszłość. Wszyscy wiedzieliśmy, że do Polski już nie wrócimy, nie sposób było określić kiedy się znowu zobaczymy. Jeśli po roku 1981 sytuacja polityczna byłaby inna, być może przez resztę życia kontakty nasze były by tylko przez telefon.

Czas na emigracji płynął szybko i intensywnie. Zawsze coś się działo. Krok po kroku budowaliśmy w miarę normalne życie. A w domu u naszych rodziców telewizor, wspomnienia i oglądanie naszych zdjęć, tych które pozostały i tych nowych, które masowo im wysyłaliśmy. Wreszcie szlag trafił komunę i nagle wszystkie drzwi na tzw. Zachód zostały otwarte. Każdy kto chciał mógł dostać paszport. Rodzice mogli przyjechać, spotkać wnuka i czekać na narodziny wnuczki. Rodzice wreszcie mogli do nas przyjeżdżać kiedy chcieli i na ile im starczało pieniędzy na podróż. Oczywiście, pomagaliśmy im  ekonomicznie. Wydawałoby się, że pełnia szczęścia. Ale zycie, jak to życie, często płata figle. Ojciec choruje. Musi brać dializy. Bardzo to go załamało. Chciałem, żeby rodzice przyjechali chociaż na tydzień. Chciałem wykupić dla dniego trzy dializy, ale koszty zwaliły mnie z nóg. Więc tęsknota  jeszcze bardziej się spotęgowała. Całe szczęście, że ja z całą rodziną mogłem już jeździć do Polski. Nie było to łatwe. Dzieci już były starsze i chciały zwiedzaś świat, a nie tylko jeździć do Warszawy i codziennie odwiedzać Park Łazienkowski.

Ale znowu zaświeciło dla nas słońce: ojciec w wieku 65 lat dostaje się na transplantację i otrzymuje nerkę. Znów mogą przyjeżdżać do nas i uczestniczyć w naszym życiu. Ta radość trwała tylko 2 lata. U ojciec stwierdzono raka płuc. Nie trwało to długo. Jedziemy na pogrzeb do Warszawy całą rodziną. Mama na cmentarzu dostaje zawału.

Co robić? Samotna czeka na operację w szpitalu. Postanawiam, że zostaje z nią do czasu kiedy w miarę będzie bezpieczna. Po dwóch tygodniach muszę jednak wracać do Szwecji. Do obowiązków, do rodziny i, przede wszystkim, do pracy. Mamę odwiedzają najbliżsi kuzyni ojca. Po kilku miesiącach zdrowie mamy się stabilizuje i czas pomyśleć, co robić dalej. Składamy wniosek do Invandrarverket o stały pobyt dla mamy w ramach łączenia rodzin, jako ostatnie ogniwo najbliższych. Oczywiście, trzy razy dostajemy odmowę bez prawa odwoływania się z motywacją, że Polska leży tak blisko, że zawsze możemy tam pojechać. Dzięki bliskim sąsiadkom i wspomnianych kuzynom, mama staje na własne nogi. Ale czasu nie można zatrzymać. Mamie stuka 80, 85 lat… Jest niby zdrowa i pełna energii, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że kiedyś przyjdzie ten czas, że ktoś będzie musiał być na miejscu, by podać jej tę przysłowiowa ”szklankę wody”, zrobić za nią zakupy. Po prostu jej pomóc. Pytanie KTO?

Dlaczego to wszystko opisuję i zadaję pytania? Czy po takich przeżyciach, widząc, że mama powoli gaśnie w ogóle powinniśmy się zastanawiać czy trzeba ”podać” jej rękę? Decyzje podejmuje moja żona. To właśnie ona, ku ogólnym zdziwieniu wszystkich, proponuje mamie tę ”przedostatnia” przeprowadzkę. Mama powinna przeprowadzić się do nas, do Szwecji. Dzieci są już dorosłe, mamy własny dom, w którym mama dostała swój pokój, łazienkę, telewizor z polskimi programami. A najważniejsze, że ma syna, wnuki i prawnuki na wyciągnięcie ręki.

O bzdurnej decyzji Invandraverket już zapomnieliśmy, bo zarówno Polska, jak i  Szwecja są wspólnie w Unii Europejskiej i prawo dowolnego zamieszkania działało na mamy korzyść dopóki ma środki na utrzymanie i nie jest obciążeniem dla szwedzkiego Państwa. Będzie przecież mieszkać u nas, a jej skromna polska emerytura w zupełności wystarczy jej na fryzjera, drobne jej ulubione rzeczy i na kartę telefoniczną, żeby mogła komunikować się z dawnymi sąsiadkami.

Jest 17 maja 2017 roku. Mama, w wieku 87 lat, pakuje całe swoje życie do niemal 50 tobołków. Z wielkim smutkiem musi wiele rzeczy zostawić lub oddać w dobre rece: garnki, patelnie, futerko z norek, część ubrań i pościel. Zjeżdżamy po raz kolejny z promu.  Nagle wszystko się u niej odmieniło. Od wielu lat nie widziałem u niej takiej radości. I ja czuję pewną ulgę. Dla mnie to uczucie spokoju i komfortu, że nie musze się o nią martwić ”na odległość”. Teraz będą to zmartwienia na mniejscu, bo zmartwienia oczywiście będą – większe lub mniejsze. Te przewidziane i te, które spadną na nas nieoczekiwanie.

Następne dni to biurokratyczne, ale bez większych trudności załatwianie spraw  administracyjnych w szwedzkich urzędach. Najważniejszy to numer personalny bez którego nic się nie da załatwić. Mama musi mieć też konto w banku, żeby wpływała jej emerytura. Ale to dopiero kropla w morzu. Trzeba jej znaleźć lekarza, zabrała ze sobą całą dokumentację zdrowia i lekarstwa na parę miesięcy, bez których nie do się jej przeżyć nawet tygodnia. Na szczęście przyjmuje ją pod swoje skrzydła mój lekarz rodzinny, który musi mieć anielską cierpliwość do pacjeta, który ni w ząb nie mowi i nie rozumie po szwedzku. Oczywiście, mamie przysługuje tłumacz, ale i tak częściej sam muszę służyć jej za tłumacza. Nagle poczułem, że musze żyć na ”dwa życia”. Wszystko co mama, to i ja, co ja, to i mama.

Zapisaliśmy mamę na naukę języka szwedzkiego. Po trzech miesiącach opanowała ”god morgon” i ”jag kan inte prata svenska”. Każdy mamy ruch, jak pójście do apteki, fryzjera, czy lekarza to również moje zadanie. Obsługiwanie przez mamę karty płatniczej to dla mnie bezgraniczne nerwy. Czytanie napisów instrukcji, nazw artykułów spożywczych – to również moja rola. Alarm w domu włączał się paręnaście razy. Oczywiście, bez powodu. Ale to nie wszystko.

Pierwsza wizyta z mamą u lekarza zwaliła mnie z nóg. Okazało się, że mama ma raka jelita grubego. Sprawy idą w błyskawicznym tempie. Mama dostaje się do szpitala Ersta Sjukhuset. Krok w krok musiałem nadążać za mamą, żeby zawozić ją na badania i do lekarzy, a przecież jeszcze wtedy pracowałem. Wierzcie mi, czułem się tak, jakbym sam był operowany.

Na szczęście operacja udała się i mama dzisiaj, już czwarty rok, jest zdrowa. Ma 92 lata. Pełna energii. Dużo czyta. Rozwiązuje wiele krzyżówek, które regularnie dostaje z Polski. Musiałem zrezygnować z własnego tempa życia i przystosować się do mamy. Nieraz, na pocieszenie nucę sobie piosenkę Wojciecha Skowrońskiego ”Gdybym miał dwa życia, jedno życie mam”. Szczęściem i wielką moją radością jest to, że mama jest zdrowa.

Oczywiście, że zdarzają się pewne konflikty, bo – szczerze mówiąc – teraz po tylu latach zauważyłem, że tak mało znam moją mamę. Przecież przez ostatnie 20 parę lat mieszkała zupełnie sama. Teraz nagle musiała się przystosować do innych, przyjąć ich zasady. Trzeba być tolerancyjnym, żeby żyć pod jednym dachem i nie sprawić przykrości osobie – jakby nie było – z innej ”cywilizacji”. Dzięki TV satelitarnej mama ogląda swoje ulubione programy o policjantach i koniecznie ”Na Wspólnej”, gdzie gra nasza kuzynka, no i koniecznie ”M jak Miłość”. Ja właściwie już nie mam szans na oglądanie polskiej TV, gdyż mama okupuje pilota, przerzucając co najmniej 20 programów na godzinę.

Czy narzekam? Nie, ale ”ze starych drzew się nie przesadza” i jest w tym wiele prawdy. Mamy życie u nas odwróciło moje życie do góry nogami. Nie żałuję niczego. Ja też mam z tego pewne korzyści. Codziennie serwowane śniadania, poprasowane koszule, podlane kwiaty… Poczułem się bardziej wartościowym człowiekiem, który mógł dać uśmiech i radość komuś, kto dał mi tak wiele.

Mama dała mi ŻYCIE, młodość, wychowanie i często pocieszenie. A my w sumie tak mało z naszej strony. Daliśmy jej wiele słonecznych dni w jej niezbyt radosnym polskim życiu. Nagrodą jest też komfort, że nie muszę myśleć, kto ”jej poda szklankę wody”. Ten jej uśmiech i radość, kiedy dwuletnia prawnuczka Emmy wspina się na jej kolana i oglądają razem filmy dla dzieci, kiedy bierze ją za starą, pomarszczoną rękę i prowadzi do zabawy, a nawet z nią zatańczy. Zauważyłem, że mama znakomicie z nią się porozumiewa. Tak samo cieszy mnie kiedy 11-letni prawnuczek Simon, obliczył, że Krysia (bo tak prawnuki ją nazywają) musi żyć co najmniej 100 lat. Wtedy on zrobi wielkie przyjęcie, bo on wtedy skończy lat 18 lat, a Krysia ugotuje wspaniałą zupę i usmaży placki z jabłkami.

Wśród moich radosnych chwil przewija się też pewien niepokój. Co będzie, jak mnie siły opuszczą i nie będę mógł ”prowadzic mamę za rękę? Kto jej pomoże? Na kogo będzie mogła liczyć? To jest dylemat, o którym nikt z nas w życiu wcześniej nie myślał.

Zabezpieczyliśmy mamę finansowo, w razie mojej niemocy. Ale to nie wszystko. Myślę, że tak wychowaliśmy tak nasze dzieci, że w potrzeie pomogą babci Krysi znaleźć miejsce w domu  opieki. Tu w Szwecji. Bo powrotu do Polski już nie ma. Pisze o tym w sposób dość  bolesny, bo warto o tym pomyśleć wcześniej. Rozważyć wszelkie możliwości za i przeciw.

Nie jest łatwo być emigrantem. Wiem, że niektórym moje słowa się nie spodobają. Nie myślcie o mnie, że jestem ”wspaniały” i ”szlachetny”. Nie o to, w tym co napisałem, chodzi. Raczej o to, że zawsze stajemy, prawie wszyscy stajemy przed takimi ”wyborami”. Ważne, żeby dokładnie wszystko przemyśleć, aby nie żałować decyzji, od której nie ma odwrotu.

Znajomi pytają mnie ”jak to jest, kiedy mama znalazła się w naszym szwedzkim domu i codziennym życiu”. Odpowiadam: NIE JEST LEKKO. Ale zawsze mogło być gorzej. To zależy od wielu czynników, wieku, zdrowia, zaangażowania, uczucia, finansów, wolnego czasu i członków rodziny.

Przemyślcie wszystko – ZA i PRZECIW. Po pierwsze: nie zamykajcie im powrotu do Polski, nie likwidujcie ich mieszkania i rzeczy. To zawsze zdążycie. Dajcie im szanse własnego wyboru, by nie był to przymusu i decydowania za nich.

A jak będzie dalej? To tylko Bog jedyny wie.

Marek Lewandowski

Sztokholm

Lämna ett svar