Pokara to miejscowość jaką odwiedziliśmy po Katmandu. Stamtąd startuje wiele górskich ekspedycji. Zainstalowano nas w najlepszym hotelu położonym na półwyspie. Prom był jedynym połączeniem z resztą lądu. Tak mógł wyglądać przejazd przez rzekę Styks do krainy umarłych. Obsługujący prom mężczyzna nie żądał opłaty, ciągnął tylko niestrudzenie liny promu, w jedną i drugą stronę, bez odpoczynku przez całą dobę. Znaleźliśmy się za życia w raju z bogatą roślinnością, kwitnącymi krzewami i sadzonkami.
Tutaj ostro pachnące aksamitki również cieszyły się powodzeniem. Kilka niskich, okrągłych zabudowań hotelowych kryło się w zieleni. Każdy dostał swój trójkątny kawałek hotelowego tortu. Restauracja z ogromnym panoramicznym oknem i tarasem miała zatykający dech w piersiach widok na potężny łańcuch górski, którego najwyższy szczyt, Fish Tail, uważa się za zbyt niebezpieczny na wspinaczkę. Ten sam widok podziwiało wcześniej co najmniej dwóch celebrytów, Bill Clinton i książę Karol. Z Pokary zrobiliśmy własną ekspedycję do stupy położonej na wysokości 300 m, aby stamtąd spojrzeć na Himalaje. Wspinaczka była męcząca dla nas, niewytrenowanych piechurów. Pagórkowaty krajobraz pokryty był miejscami tarasowymi polami ryżowymi, teraz brunatnymi po żniwach, a naturę i tu pokrywał kurz. Biała stupa na szczycie była imponująca, a łańcuch górski ukazał się w całej swej wspaniałości. Ale wystarczało mi podziwiać go z odległości. Czułam ciarki patrząc na nieprzyjazne, ośnieżone szczyty. Źle utrzymana, stroma droga przy schodzeniu była jeszcze trudniejsza. Następnego dnia wiele osób narzekało na ból mięśni łydek i ud.
Pod wieczór, gdy szykowałam się do kolacji, z łazienki doszły mnie rozpoznawalne odgłosy. Małżonek dostał mdłości. Początkowo sądziłam, że źle zniósł chleb czosnkowy, który jedliśmy do zupy w czasie lunchu. Ale kiedy dołączyły się inne objawy oczywistym było, że on również stał się ofiarą zatrucia pokarmowego. Małżonek stracił humor i apetyt i nawet zrezygnował z lokalnego piwa o stosownej nazwie Everest, ograniczając się do wody i herbaty. Tabletki na wstrzymanie znów się przydały. Infekcje atakowały nas zarówno w Indiach jak i Nepalu. Każdy miał problemy z żołądkiem, niektórzy byli nie w formie przez cały czas. Wszyscy chronili się jak mogli: unikało się surowych jarzyn i sałatek wybierając gorące, dobrze podgrzane potrawy. Częstowaliśmy się wzajemnie profilaktycznymi kapsułkami z bakteriami kwasu mlekowego. Wielu brało łyk alkoholu przed i po każdym posiłku, a w autobusie zawsze pachniało środkiem dezynfekującym po wyprawie do miasta. Niestety zarazki były górą. I nie zawsze bezpośrednim ich źródłem było jedzenie. Mogły znajdować się na ścierce, którą wycierano kanty pojemników na bufecie, na sztućcach mytych w brudnej wodzie, na rękach kelnerów kładących płaskie chlebki naan na talerze. Przyczyną mogły być także muchy, siadające w zanieczyszczonych miejscach a potem na talerzu. Infekcje jelitowe wchodzą widocznie w cenę wycieczki.
Na obrzeżach Pokary leży obóz dla tybetańskich uciekinierów. Zaimponowała nam jakość założenia i warunki bytu internów. Obóz powstał za państwowe pieniądze, ale utrzymywany jest z prywatnych donacji. Schludnie pobielone domy, szkoła i szpitalik, warsztaty z krosnami i przędzalniami, magazyn, gdzie turyści mogą oglądać wełniane dywany własnego wyrobu oraz wiele punktów sprzedaży na świeżym powietrzu, wszystko na dużej powierzchni z krzewami i drzewami dającymi nieodzowny cień. Uchodźcy mogli czasowo opuszczać obóz, ale nie wolno im było pracować na tych samych warunkach co tubylcom. Nie mieli nepalskiego obywatelstwa potrzebnego, aby dostać stałe zatrudnienie. Zarabiali sprzedając swe wyroby. Za długimi stołami siedziały sprzedawczynie oferując naszyjniki z kamyków, branzoletki i kolczyki z stopu metali, kłódeczki w formie stylizowanych zwierząt, kołowrotki modlitewne, metalowe miseczki wydające wibrujący dźwięk oraz antyczne i naśladujące antyki ozdoby. Tybetańczycy różnili się wyglądem od szczupłych, drobnych hindusów i nepalczyków grubymi mongoloidalnymi rysami, wystającymi kośćmi policzkowymi i potężniejszą sylwetką oraz ubraniem z grubo tkanych, często wełnianych materiałów, kontrastujących z lekkimi, barwnymi tunikami i sari u lokalnych kobiet.
Wizyta w nepalskiej szkole była również pozytywnym zaskoczeniem. Spartańsko urządzone lokale miały zarówno zwykłe klasy jak i laboratoria chemiczne i biologiczne. Językiem wykładowym był angielski, co dało wyniki u większości mieszkańców mówiących znośnie po angielsku. Dzieciaki w drugiej klasie potrafiły mnożyć trzycyfrowe liczby, a piątoklasiści pokazywali z dumą podręczniki o skomplikowanych biologicznych i chemicznych procesach a nawet poruszały aspekty ochrony środowiska.
Z Pokary mieliśmy lecieć do Katmandu. Lotnisko było małe, ale ruch intensywny. Lądowało wiele małych samolotów śmigłowych, a wczesnym rankiem odlatywały awionetki z turystami pragnącymi obejrzeć Himalaje z powietrza. Kontrolny samolot sprawdzał, czy Mount Everest jest widoczny. Gdy był „zamknięty” odwoływano lot. Dziwne, że wszyscy chcą oglądać Mount Evrest o wschodzie słońca, kiedy się jeszcze smacznie śpi. Ja jestem człowiekiem zachodu słońca. Nasz samolot był opóźniony i w dodatku rozczarowała nas jego nieciekawa nazwa, a mieliśmy lecieć z Yeti Air. W drodze z lotniska w Katmandu czekały nas ponure widoki. Nad rzeką Bagmati leży odpowiednik indyjskiego Varanasi. Na jednym brzegu wznosił się kompleks hinduskich świątyń, tak świętych, że tylko wierzący mają prawo wstępu, a na drugim brzegu z kamiennymi schodami znajdowało się miejsce kremacji, betonowe platformy i sterty popiołu. Gdyby w rzece było więcej wody mógłby to być pełen godności widok. Niestety koryto częściowo wyschło. Stare odpady, szmaty i inne nieczystości, zgromadzone między kamieniami były teraz widoczne w całej swej obrzydliwej okazałości. Czuło się zapach palonych ciał. Stada małp biegały po schodach, psy przeszukiwały kosze przy paleniskach. Nie wiadomo czy były tam resztki jedzenia należące do żałobników czy też ofiary dla bogów. Kilku półnagich mężczyzn próbowało zanurzyć się w wodzie, w pobliżu kobiety prały ubrania. Niegodny i odpychający widok.
Podróż dobiegała końca. Pozostał jeszcze Nagarkot, leżący na wysokości 2100 m, blisko masywu himalajskiego. Tym razem wrażenia były interesujące i pozytywne. Mijana po drodze miejscowość Bhaktapur, której nazwa w mych uszach mikrobiologa brzmiała jak lek na żołądek lub tabletka do oczyszczania wody, znajduje się na liście dziedzictwa światowego UNESCO. Zbudowana w osiemnastym wieku posiada plac z pagodami, świątynię i pałac oraz dobrze zachowane i nadal zamieszkałe dzielnice mieszkaniowe. Miasto jest żyjącym muzeum. W latach 70-tych ubiegłego stulecia Niemcy zainwestowali spore sumy w renowację. Ulice wyłożono kamieniami o barwie terakoty harmonizujące z kolorytem fasad. Niestety kamienie miejscami uległy zniszczeniu na skutek źle wykonanych robót przygotowawczych lub przez intensywny ruch samochodowy. Domy mimo renowacji podupadły i ich mieszkańcy wyglądający przez półotwarte okiennice przypominali więźniów za kratami. Przewodnik prowadzi nas na królewski plac Durban.
– Spójrzcie na tę wspaniałą aleję – wykrzykuje z dumą.
Rzucam okiem na młodą Norweżkę w sąsiedztwie zaskoczoną, podobnie jak ja, tym określeniem. Co on miał na myśli? To co widzimy jest wąskim, ciemnym zaułkiem z domami w różnych stadiach rozpadu, wilgotnym i zanieczyszczonym, z przewodami elektrycznymi zwisającymi wzdłuż zniszczonych fasad. Podążamy dalej, mijamy dwa placyki, jeden ze straganami z zieleniną, drugi pełen glinianych donic, aby w końcu znaleźć się wśród wysokich pagód, imponujących pałaców i świątyń strzeżonych przez budzące grozę kamienne lwy. Tu wszystkie kable zebrano razem i były mniej widoczne. Największa pagoda sprawia niespodziankę. Drewniane belki zdobią sceny z Kama Sutra. Akrobatyczne, zaawansowane, seksualne eksperymenty ukazują realistycznie intymne części ciała. Sceny odbywają się parami lub jako seks grupowy. Są również kopulujące konie. Kama Sutra znaczy w staro-indyjskim języku sanskryt „robić według przepisu” i może być uważana za ówczesny podręcznik edukacji seksualnej. Turyści okrążają parokrotnie pagodę, aby niczego nie przeoczyć.
Droga do Nagarkot wznosiła się mijając ubogie wioski. Tu również natura była zniszczona a zieleń pokryta kurzem. Tylko bujne sosny zadziwiały swymi jasnozielonymi igłami długości dwóch decymetrów. Hotel, Himalaya Club, leżał samotnie na wzgórzu o dużej różnicy poziomów. Wszystkie pokoje miały ogromne tarasy z imponującym widokiem na masyw górski. Było w nich lodowato, dopiero pod wieczór włączano ogrzewanie. Na szczęście łóżka zaopatrzono w ciepłe, wełniane kołdry. Nepal ma problemy z dostawą prądu. Dwa razy dziennie jest przerwa, ale większe hotele mają własne rezerwowe agregaty. Niestety prądu starcza tylko na oświetlenie i aparaty o strategicznym znaczeniu. Telewizja i suszarki do włosów do nich nie należą. Było nadal jasno więc wyszliśmy na zewnątrz, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Zamiast niego poczuliśmy zapach kadzidła z sąsiedniego sklepiku. W Indiach i Nepalu tak się przyzwyczajono do niemiłych woni, że kadzidło jest obowiązkowe nawet tam gdzie nie jest potrzebne.
Po powrocie do hotelu czekała nas niespodzianka. Przewodnik zaprosił całą grupę na pokaz filmu o zdobywaniu Everestu. Zaprosił także na rum co znacznie zwiększyło naszą tolerancję, kiedy video zaczęło się zacinać. Pozostalibyśmy zadowoleni nawet gdyby się całkiem zepsuło. Film był fascynujący i jednocześnie budził grozę. Przerażała zaśmiecona, pełna odpadów główna baza, niebezpieczeństwa w czasie niepogody w tym wymarłym, zlodowaciałym krajobrazie, odmrożenia, katastrofy i wypadki śmiertelne. Fascynujące były chwile prawdziwej euforii u tych, którzy stanęli na szczycie. Pierwszymi zdobywcami w 1953 r. byli Nowozelandczyk Edmund Hilary i szerpa Tenzing Norgay. Potem bywały i kobiety, japońska pionierka, Junko Tabei w 1975 r. i stosunkowo niedawno, w 1999 r. , szwedzko-czeska Renata Chlumska. Rekord w szybkości i wytrzymałości przypadł nepalskiemu szerpie, który osiągnął szczyt po 20-tu godzinach bez maski tlenowej. Obecnie koszt pozwolenia na wspinaczkę wynosi około 20 tysięcy dolarów. Podobno góra rośnie na skutek ruchów tektonicznych i jest obecnie wyższa niż oficjalne 8848 m. Po silnych wizualnych wrażeniach należało się pokrzepić wzmacniającym posiłkiem. Nasze żołądki ozdrowiały, a kolacyjny bufet oferował potrawy rozpoznawalne dla Europejczyków: mięso wyglądało jak mięso, ryba jak ryba w przeciwieństwie do nieapetycznych, indyjskich miszmaszów. Nawet cienkie piwo Everest smakowało tym razem dużo lepiej.
Następnego dnia, ostatniego w Nepalu, obudzono nas o 6 rano, aby ujrzeć Himalaje o wschodzie słońca z tarasu leżącego pół piętra wyżej. Było lodowato, tylko kilka stopni powyżej zera i kelner roznoszący gościom poranną herbatę drżał z zimna w swej cienkiej kurteczce. W świetle brzasku ciemna linia gór odcinała się od jaśniejszego nieba jak niedbale przerwany, nierówny kant papieru. Zanim pokazało się słońce najwyższe, ośnieżone szczyty zaczęły się jarzyć. Ciemne łańcuchy oświetlone pierwszymi promieniami przybrały różowy odcień. Było bezchmurnie i niebawem ukazał się himalajski masyw w całej swej oszałamiającej krasie. Nepalczycy są dumni ze swych gór. Ich flagę narodową zdobią dwa trójkąty symbolizujące górskie szczyty. Są dumni ze swych odważnych żołnierzy gurka i z wytrzymałych szerpów. Jest to zdrowa duma. Natomiast Hindusi, pogardliwi i zarozumiali a nie dumni, wywyższają się i łatwo ich urazić. Nepalczycy cierpią biedę, ale starają się przezwyciężyć ubóstwo, natomiast Hindusi akceptują nędzę bez protestu. Pytając o miasto Bangalore, indyjską Silicon Valley, zamieszkałą przez klasę średnią, czy jest schludniejsza niż Delhi, przewodnik stwierdził, że jest tak samo zaśmiecona.
– Dlaczego?- zapytaliśmy.
– Bo nikt się tym nie przejmuje – brzmiała odpowiedź.
Co to za naród obojętny na brud, odpady i zaniedbanie w najbliższym otoczeniu? Dlaczego to akceptują? Przecież ten sam naród dał światu wspaniałego człowieka, Mahatmę Gandhi, może największego humanistę, miłośnika pokoju naszych czasów.
Po śniadaniu pożegnaliśmy się z górami i udaliśmy się na lotnisko w Katmandu skąd przez Delhi mieliśmy lecieć do Sztokholmu. Liczne i dokładne kontrole bezpieczeństwa przeprowadzano oddzielnie dla kobiet i mężczyzn. Po kolejnej inspekcji, w której kontrolantka dokonała rewizji osobistej naszej przewodniczki, usłyszałam jej cichy komentarz.
– Jestem głupia. Powiedziałam ” thank you” do kobiety dziękując, że mnie obmacywała. Idiotyczne!
Lot jak zwykłe się opóźnił, czekaliśmy tak długo w hali odlotów, że w końcu zaproszono nas na kanapki i herbatę. Był czas na obserwację różnych typów ludzkich. Wielu podróżnych nosiło czerwone znaki na czole, z wlepionymi w nie ziarnkami ryżu, co wyglądało jak zakrzepła krew. Czerwone znaki były dowodem bytności w świątyni. Dobrze mieć bogów po swojej stronie w czasie podróży. Zwróciliśmy uwagę na starego, brodatego mężczyznę w białej szacie z wędrownym kosturem w ręku. Powiewała na nim etykietka ręcznego bagażu. Starcowi towarzyszyło paru młodych ludzi, pewnie uczniów. Kilku pracowników lotniska uklękło i ucałowało z szacunkiem podłogę przy jego stopach. Okazał się być znanym i poważanym guru. Małżonek poprosił o pozwolenie na zrobienie paru zdjęć. Po chwili powrócił z grubą księgą w ręku. Dostał ją w prezencie. Może uznano go za podatnego na zmianę religijnych przekonań. Historia się na tym nie kończy. Po powrocie dostaliśmy jeszcze jedną księgę wraz ze świątecznymi i noworocznymi życzeniami.
Teresa Urban