ZYGMUNT BARCZYK: Witamy w Turkusowej hacjendzie

Całą drogę milczeli. Wysiedli z busa na lanckorońskim rynku. Sennym, opustoszałym. Było leniwe niedzielne przedpołudnie. Rozejrzeli się wokół. Rynek ogromny, otoczony chałupami krytymi gontem. Z burzliwej teraźniejszości wpadli nagle w szczelinę czasu przeszłego. Przysiedli na ławce obok pomnika anioła z rozpostartymi skrzydłami.

Milczeli od momentu, kiedy Paweł odebrał telefon, że Dżeki się zaczadził. W objęciach kochanki. Wyratowano ich, aczkolwiek stan obojga jest poważny. Leżą w szpitalu. Wanda w szoku. Oczywiście, nie przyjedzie do Lanckorony na spotkanie, którego tak pragnęła. Cieszyła się jak dziecko, jej animusz uskrzydlał pozostałych. Grupa Lanckorońska na historycznym benefisie.

Słychać było dzwonki dochodzące z pobliskiego kościoła. Trwało nabożeństwo. Jaskółki kołowały tuż nad ich głowami.

Nie chciało się wstawać z ławki. Paweł odczuwał zapach dobrej ciszy. Bo cisza może być dobra albo złowieszcza. Dająca ukojenie albo zapowiadająca najgorsze. Ta jest dobra. Chłonął panoramę łagodnych zboczy Beskidu, obrysowanych mocnymi konturami, odcinającymi góry od nieboskłonu. Krajobraz łagodności. Nadal bardzo nie chciało mu się wstać z ławki.

– Pokaż mi drugie takie miejsce, gdzie siedząc na rynku miasta, możesz oglądać pasmo gór widoczne jak na dłoni. Rynek niczym amfiteatr. A tam scena. Góry to kulisy i tylko czekać na rozpoczęcie spektaklu. I niech Dobra Cisza będzie tu spektaklem.

Paweł próbował rozruszać Piotra, który zamknął się w sobie, osowiały, milczący.

– Chyba z dziesięć stopni będzie miał – komentował dalej Paweł.

– Co, kto?

– Dziesięć stopni spadu. Takie nachylenie rynku.
Piotr wzruszył ramionami.
Ściana deszczu runęła na nich bez ostrzeżenia. Dobra Cisza okazała się ciszą przed burzą. Nie dostrzegli granatowej chmury, która napłynęła od strony wzgórza zamkowego. Popędzili na najbliższy ganek przy galerii w górnej części rynku. Zygzakom piorunów towarzyszyły wystrzały burzy. Zmoczeni do cna, stanęli pod daszkiem, wpatrując się w gęste strugi deszczu. Nawałnica była krótka. Przyszła i odeszła. Przez szczelinę w chmurach wyjrzało słońce. Po chwili, wielki łuk tęczy obramował rynek, miasteczko, góry, cały ten świat…

Usiedli na murku pod daszkiem gontowym, poruszeni widokiem tęczowego łuku tryumfalnego. Na rynku zaczęli pojawiać się pojedyńczy ludzie. Przemierzali rynek, znikali. Zauważyli wśród nich osobnika, który kręcił się wte i wewte. Czarne długie włosy, na nosie słoneczne okulary. Krążył w ciemnej kapocie, z której wystawało coś, co z oddali mogło się wydawać gryfem gitary skierowanym w dół. Podchodził do przechodniów, szedł z każdym przez chwilę, odstępował, podchodził do następnego. Nie odganiali go od siebie. Widać było, że jest im znajomy. Nie sprawiał wrażenia pijanego. Paweł zauważył, że ich też namierzył. Nie podszedł, tylko przystanął chwilę przed studnią z napisem „Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”; zbliżył się następnie do pomnika Anioła. Mogli teraz zauważyć, że to, co mu dynda pod kapotą, to spora stolarska piła.

Mieniąca się pastelowymi barwami tęcza zwróciła i jego uwagę. Zadarł głowę, patrzył na niebo przez dłuższą chwilę. Na rynku pojawiło się nagle więcej osób. Przemierzali grupkami dróżki między klombami. Widać skończyła się msza.

Człowiek z Piłą uniósł ręce i donośnym głosem zawołał:

– Krzyż wielki na niebie się ukaże. Chmury się zasrebrzą. Hufce niebieskie nadciągną. Świetliste rydwany nadjadą. Posłańcy pokoju zawitają do nas.

Przerwał na chwilę, ciekaw zapewne efektu inwokacji. – Cherubiny do nas zjadą. Trzeba ugościć. Trzeba ugościć!

Przechodnie nie zwracali uwagi na słowa Messengera w Czerni. Przechodzili obok niego, wkrótce się rozeszli. Konferansjer Niebiańskiego Spektaklu przysiadł na chwilę pod pomnikiem Anioła, potem ruszył w kierunku sklepu. Znów się zrobiło pusto i cicho.

„I to jest nadal Dobra Cisza” – pomyślał Paweł. Zwłaszcza po nieoczekiwanej, ale na szczęście krótkiej wizycie na Rynku w Grodzie Kraka. Wszystko ich tam brzydziło. Disneyland z tego grodu zrobili. Cekinowe cacka.
Nie chce się wstawać. Znak, że czas się do drogi sposobić. Filippa z Chudzinkiem zapewne już ich oczekują. Dostali od Filippy mejla, że mają dotrzeć do Studni Trzeciego Anioła, a potem wszystko samo się wyjaśni. Pójdą stamtąd znakowanym szlakiem, prowadzącym do ich nowo nabytej hacjendy. Która stoi na Tęczowym Wzgórzu. Taki adres podała, choć nazwy nie znajdzie się na żadnej mapie. Z góry założyli, że to jednak nieopodal. Miasteczko niewielkie. Przysiadłe na wzgórzu, ukryte za zboczem. Można się w nim schronić „od spiekoty i od deszczu, od tupotu szybkich spraw”, jak śpiewał Marek Grechuta, często tu bawiący.

Kiedy wreszcie powstali z ławki, zauważyli Człowieka z Piłą wychodzącego ze sklepu. Zadarł głowę, by sycić się widokiem tęczy, butelkę z piwem przywarł do ust. Bez trudu dotarli do studni, stała obok rynku. Do uchwytu korby przyczepiony był biały haftowany cherubinek ze skrzydełkami. Po chwili Paweł zauważył, po drugiej stronie ulicy, zaczepionego na gałęzi drzewa podobnego cherubinka. Zrozumieli, że to ich trop. Podążyli ulicą, która wspinała się w stronę góry zamkowej. Gabaryty miejscowości, układ domostw, ulice, były już rozpoznane. Paweł jeszcze w busie skłonił Piotra, by ten przestudiował mapę w swoim smartfonie.

Kiedy mijali pracownię z wyrobami z gliny, zauważyli kolejnego cherubinka. Wybrał towarzystwo kotów ceramicznych, wygrzewających się na płocie i na podwórku. Szli w górę ulicy, doszli do przecznicy opasującej wzgórze, która była najwyżej położoną ulicą w miasteczku. Kolejny cherubinek, umocowany na rozpadającym się balkonie niegdyś okazałej willi, wskazał im dalszy kierunek. Mieli pójść teraz Aleją Cichych Szeptów, jak głosił szyld przy drodze.

Weszli w aleję, która trawersem obiegała lanckorońską górę. Domy ustąpiły miejsca leśnej gęstwinie. Szli zielonym szumiącym tunelem, utworzonym przez wysokie drzewa, wśród rozśpiewanego gwarem ptaków listowia.
Zauważyli teraz, tuż za rozwidleniem ścieżki, cherubinka przycupniętego na konarze spróchniałego drzewa. Poszli za jego wskazaniem, drogą krętą i wyboistą. Wkrótce poprzez lekko kołyszące się korony drzew mogli dojrzeć sylwetę domostwa, a za nim następne. Doszli do płotu, zobaczyli bramę z przytkniętym do niej ażurowym cherubinkiem. Na drewnianej tablicy wbitej w bramę zauważyli reprodukcję akwareli przedstawiającej w galimatiasie licznych barw coś, co wyglądało jak przemarsz aniołów. Pod obrazem znaleźli tekst:

Kołyszemy, pochylamy,/całujemy,
oddalamy – aniołowie.
Nastrajamy, poprawiamy,
/otwieramy trudne bramy
– aniołowie.
Przebaczamy, istniejemy,
/usypiamy, miłujemy
– aniołowie.
Deszcz pijemy, nic nie jemy,
/kwiaty w lustrach, szafir niemy
– aniołowie.

– Gospodarze witają przybysza mocnym przesłaniem – skonstatował z zadowoleniem Paweł. – Wspólnie otworzymy trudne bramy.

Polubił natychmiast tę formę powitania. Gałczyński go przekonał. Widział kątem oka znudzoną minę Piotra. Nie szukając dzwonka ani kołatki, pchnął bramę i wszedł. Za nim Piotr.

Ukazał im się czarny drewniany dom z okazałą przeszkloną werandą. Piotr dojrzał za szybą werandy wychudłą postać w niebieskim turbanie i w długiej szacie, idącą wolno o kuli. Postać wyłoniła się zza drzwi. To była Filippa. Zmizerowana, blada. Turban okazał się fantazyjnie zawiązaną chustą. Zobaczył zdziwienie w oczach Pawła. Piotr przypomniał sobie, że Filippa nie zwykła nosić nakrycia głowy. Przy jej niebywale bujnej czuprynie było to wręcz niemożliwe.

Filippa ostrożnie pokonała kilka stopni prowadzących do trawnika. Dopiero kiedy pewnie stanęła na ziemi, odsunęła kulę, oparła ją o ścianę i rozpostarła ramiona w geście przywitania. W długiej malinowej sukni, przypominającej sari, objawiła im się w całej okazałości.

– Witamy w Miasteczku Aniołów. Niechybnie aniołowie upodobali sobie to miejsce. Tutaj każdy może być aniołem, jeśli tylko zechce – przywitała ich patetyczną frazą i wesołym spojrzeniem.

Wyściskała ich serdecznie. Po czym chwyciła Pawła pod ramię i trzymając się go mocno, poprowadziła do pobliskiego budynku, sąsiadującego z drewnianą willą. Sprawiał wrażenie odremontowanej stodoły. Na tle rozjarzonej słońcem polany ukazał im się teraz Chudzinek. Bynajmniej nie wychudzony jak dawniej. Wyraźnie przez te lata nabrał ciała, co mogli stwierdzić namacalnie, kiedy przyciskał ich w geście wylewnego przywitania.

– A widzieliście rzeźbę Enrico Musseta? – spytała Filippa. Piotr z Pawłem spojrzeli po sobie niepewni.

– Rzeźba Anioła w rynku – pomogła im.

– A tak, oczywiście – odparł Paweł.

– Wspaniała, nieprawdaż? – upewniała się wyraźnie podniecona ich przybyciem gospodyni.

– Tak, wspaniała –przytaknęli.

– Wejdźcie do środka.

Weszli do stodoły, a właściwie – jak się okazało – budynku gospodarczego.

– Tak, tu była stodoła. Dziś to nasza galeria i pracownia. Kupiliśmy to gospodarstwo, bo czuliśmy, że to jest to, o co nam chodzi. Dom jest zużyty, skromny, wymaga żmudnej renowacji, natomiast stodołę mogliśmy szybko przerobić na atelier.

– Witamy zatem na Tęczowym Wzgórzu. Na-zwaliśmy tak to miejsce, bo świetnie stąd widać tęczę, a często ona u nas gości. Witamy w naszej Turkusowej Hacjendzie. Tak nazwaliśmy tę zagrodę, Nasze Domostwo, Nasze Gniazdo. Turkus jest naszym kolorem. Tutaj możemy założyć naszą własną Lanckoronę, pragnęliśmy przecież tego. Zapraszamy do środka!

Filippa uroczyście zaprosiła gości; sama poszła pierwsza, dość nieporadnie posługując się laską, którą Chudzinek jej podetknął. Piotr wiedział tylko tyle, że była już po trzeciej serii chemioterapii. Chudzinek napisał mu o tym w tajnym e-mailu.

Marzyła o tym spotkaniu z całą grupą po latach. Zaraz dojdą kolejni. Piotr z Pawłem tez czekali na tę chwilę w napięciu po tak długim niewidzeniu starej ferajny.

Zygmunt Barczyk

Fragment nowej powieści ”Stworzeni dla losów szczęśliwych”, która ukaże się niedługo.

Lämna ett svar