ZYGMUNT BARCZYK: Duduś i jego drużyna

Wreszcie jest. Piotr zobaczył, że Paweł wysiada z taksówki, którą dojechał do przystanku, na którym zatrzymał się Silesia Party Tram. Muszą pogadać, zanim Paweł wejdzie na Salon Dudusia. Przywitali się oschle, przystanęli za kurtyną zmroku, niewidoczni dla biesiadników. Piotr nie krył irytacji.

Piotra przeraziło spojrzenie Pawła. Zimne, szklane oczy, patrzące wprost przed siebie. Pamięta ten wzrok. Z niczym dobrym mu się nie kojarzy: zwykle wtedy miewał odjazdy. Potknął się na stopniu przy wejściu do zalanego kolorowym światłem wnętrza tramwaju. Piotr zauważył, że jest nieźle wcięty. Przejął go jego chłód, ten spokój. Złowieszczy.

Ferajna siedząca przy stole z Dudusiem natychmiast namierzyła przybysza. Zaklaskali, przywołali Pawła do stołu, usiedli ciaśniej, by zrobić miejsce. Piotra jakby nie zauważyli, więc przystanął z boku.

Najbardziej wylewny by Kogutek:

– No i jak, Szwedziku, gdzie rogi Wikinga? – Spojrzał na Pawła z pewnym zażenowaniem, widząc go w wytartej dżinsowej bluzie i starych szortach, jakby wprost z wędkowania do salonu wstąpił.

– Witaj, Pawle – bardziej formalnie przywitał nowego gościa Gospodarz. Padły inne wesołe przywitalne zaczepki. Piotr wiedział, że Paweł był bardziej lubiany przez konfraternię. Kiedyś ich kompan spod celi powiedział Piotrowi: „Nie był taki paniczykowaty, jak ty. Równy z niego gość”.

Paweł oschle przywitał się z kompanią piwną i zastygł w pozie sfinksa. Zmieszało to trochę ferajnę. Podczas internowania byli niczym rodzina. Pełna sztama. W Nowej Polsce widywali się w miarę często i zawsze były to spotkania od serca. Ogryzek, Kogutek, Dziwoki, Hulbój, Piguła, przyglądali się mu uważnie.

Paweł przeniósł wzrok na Dudusia i odezwał się cicho:

– Widziałem cię niedawno w telewizorni. Słyszałem, że się szykujesz do parady.

– Parady? Co masz na myśli?

– Paradę wojskową. Powrót Śląska do Macierzy będziesz upamiętniał, nie? W asyście Wojska Polskiego, jak dziewięćdziesiąt lat temu wkraczającego do miasta.

– Co ty, Pawle, tu jest fajerka urodzinowa, a ty ciężkie armaty wytaczasz…

– To ty je wytaczasz. Firmujesz swoim nazwiskiem „powrót”, a nie „przyłączenie”.

– A tak, powrót. I to po zwycięskich powstaniach. A nie po „wojnie domowej”, jak chcą niektórzy.

– Powrót po siedmiu wiekach nieobecności? Niezłe. Z wojskiem będziesz wkraczał. Taka niby instalacja, happening pieprzony. A przecież wiesz, że dla Ślązaków, jak wkracza wojsko, to zawsze oznacza porutę. To nie jest uroczystość, bratku. To jest granda. Jak wojsko wkracza, obojętnie jakie, to wiadomo, że Ślązacy znów będą mieli przechlapane.

– Na urodziny moje przychodzisz i od reprymendy zaczynasz? Nie od życzeń?

– Gratuluję. Piękna na pewno ta twoja impreza. I należy ci się. Jesteś teraz szycha. Ważny funkcjonariusz.

– W górę serca, w górę kufle! Niech nam żyje nasz przewodniczący! Jego zdrowie!

Kogutek, wyczuwając niezdrowe zagęszczenie aury, zdecydował się na zamaszysty toast i ryknął tak, by wszyscy słyszeli. Rozległ się gromki pomruk zadowolenia:

– Niech żyje! Na zdrowie! Na zdrowie!

Kogutek dał znak śpiewakowi; rozległy się mocne riffy steel guitar. Duduś wstał, ukłonił się, podziękował. Siadł i spojrzał z wyrzutem na Pawła. Piotr czuł, że to nie koniec zamieszania. Paweł walił twardo:

– Kiedyś Niemcy wykluczali tych, co nie załapali się na ich Kulturkampf. Teraz wy to samo robicie w wersji Polackenkampf. Jak Ślązak nie jest Polakiem, to nie Ślązak. A tu zawsze żyli kreole. Co nie chciały się germanić. Ponoć staropolszczyznę pielęgnowali. Chwalicie ich za to. Choć ten ich opór jest przereklamowany. Raptem ze stu słów używali. Starczyło im do wszystkiego, co musieli załatwić i niemieckiego za nic uczyć się nie chcieli. I taki to był ich ciąg do Polski. Nie mnie to oceniać ale wiem, że nie chcą się polszczyć na chama, a Wam to od razu źle pachnie. Kamuflażem niemieckim. Bzdura. Oni po prostu gorzko się Polską rozczarowali. A wam parady w głowie.

Duduś przetarł czoło i kark chusteczką i porządnie zirytowany syknął: – Czego ty chcesz? Opętało cię? Państwo polskie jest kruche. Trzeba je scalać, a nie rozwalać. Trzeba je wzmacniać, nie osłabiać. Dopiero co lodowiec odszedł. A zresztą… – machnął ręką – daj mi spokój! Nie będę słuchał twojego pierdolenia. Znam te śpiewki na wylot.

Wstał, gotowy do zmiany towarzystwa.

– Tańczysz, jak ci zagrają! – odgryzł się Paweł.

Rozmowy nagle ustały, śpiewak grający ślonckiego bluesa zaczął song:

W Africe miyszko Bambo, Murzynek,
Blank czorny, mały lokaty synek.
Czorno mo matka, łojca czornego,
Ujka i ciotka, dziadka i… kożdego.
Mo piykno chałpa – by ją zbudować,
Trza mieć patyki, deski i trowa.
Bo przeca lepszyj chałpy nie trzeba,
Jak sie rok cały hyc leje z nieba.

Piotr czuł, że więcej piwa nie zmieści w żołądku. Chciał stąd wyjść, wyciągnąć Pawła, uciec z pokładu Wesołego Tramwaju. Podszedł do Pawła:

– We Gotta Get Out of This Place?

– Podaj mi wreszcie czarę tego wybornego piwa.

Piotr przyniósł dwa pełne kufle. Paweł wypił duszkiem. – Przynieś coś na deser – rzucił, ujrzawszy wyschnięte dno szklanicy.

Piotr przyniósł kolejny kufel i papierową tackę ze świeżo zgrillowanymi krupniokami. Znaleźli sobie miejsce na ławie, w pobliżu śpiewaka grającego ślonckiego bluesa. Ten założył na serdeczny palec metalową tulejkę. Rozległy się rzewne, ślizgające się po strunach frazy.

My tu na Śląsku, czy tam daleko,
Za siódmom górą, za siódmom rzeką…
Mieszkają ludzie – kożdy w swym domu
I to niy wadzi przeca nikomu,
Że jedyn jy kołocz, a inny daktyle.
Porozmyślej o tym choćby przez chwilę!

Jeszcze dwa ostre riffy na zakończenie songu. Gromkie oklaski przetoczyły się przez wagon. Paweł nagle wstał, podszedł do stołu, przy którym siedzieli Duduś, Hulbój, Kogutek, Ogryzek i Czekała. Wyjął pisaka, chwycił serwetkę. Bez pardonu, nie zważając na rozmowy biesiadników, huknął:

– Spójrzcie na to, może wreszcie coś pojmiecie. Oto biała kartka papieru. Narysuję teraz wielki kwadrat. Niech symbolizuje całość dostępnego nam pojmowania świata. W tym kwadracie maluję niewielki kwadrat. W pewnej odległości od niego kolejny. Mogę narysować następne, wszystkie niewielkie. Niech będzie pięć kwadratów, tak jak was tu jest pięciu. Widać? Pięć małych kwadratów w jednym dużym. Każdy mały kwadrat to poglądy na wszystko jednego z was. Nawet więcej. To jest całe wasze rozumienie świata i życia. Czy coś nie tak? Swój kwadrat mógłbym narysować obok. Piotra też. Nie są większe niż wasze. Każdy z nas bowiem pojmuje niewiele z tego, co warto pojąć. I z tym trzeba żyć. Ale nie w tym jest sęk. Sęk w tym, że wam się wydaje, że te wasze zafajdane kwadraciki są wielkości tego dużego, który narysowałem na początku. Publiczni liderzy. Oglądam was czasem w telewizorze, słucham tego, co gadacie, i niedobrze się robi. Zdaje się wam, żeście rozumy zjedli i na wszystko macie patent. A ja wam rysuję, żeście zwyczajne tłuki!

Duduś i Kogutek zerwali się z ławy, jakby na komendę. Jeden chwycił Pawła pod ramię, drugi za kołnierz bluzy. Szarpnęli nim, pochwycili mocno i zaczęli ciągnąć go ku drzwiom.

– Wypierd***j! Nie chcę cię tu widzieć. Wypierd***j! – ryknął Duduś.

– Won, posrany emigrancie od siedmiu boleści! – dorzucił Kogutek.

Puścił na chwilę Pawła, pobiegł do motorniczego, ten zatrzymał tramwaj. Drzwi się otworzyły. Paweł, nie czekając aż zostanie wypchnięty, czmychnął. Wszystko trwało tak krótko, że Piotr nie potrafił w żaden sposób zareagować. Zdołał jednak wymknąć się śladami kompana. Usłyszał metaliczny dźwięk zamykanych drzwi. Stalowy gad sapnął na odczepnego i ruszył, by szybko zniknąć w gęstwinie mroku.

Zygmunt Barczyk

Fragment powieści „Stworzeni dla losów szczęśliwych”, która ukaże się niedługo.

Lämna ett svar