Czy opłaca się być uczciwym? W ogóle uczciwym, uczciwym w stosunku do wszystkich i wszystkiego? Życie praktyczne podpowiada, że się niestety nie opłaca i podpiera to twierdzenie masą przykładów wziętych z siebie samego. Natomiast etyka mieszkająca w ludzkich sumieniach i zapisana w dziełach filozofów podpowiada, że chyba warto. To są jednak dwie zupełnie różne sprawy „opłaca się” i „warto”.
Mam idiosynkrazję do powszechnego oskarżania oraz powszechnego przebaczania, w związku z tym staram się zachowywać ostrożność we włączanie się w te mechanizmy. Najczęściej odbywa się to wszystko z ukrycia, schowane za parawanem świeckich czy sakralnych „wyższych celów i ideałów” i maskowane dla niepoznaki szlachetnymi słowami, i to mnie odpycha. Za dobrowolną separację płacę stosowne koszty, objawiające się tym, że jestem traktowany jak obcy. Obcy dla organizacji polonijnych, obcy na kościelnej górce.
Wiadomo, nie powinno się osądzać innych, ale czasem trudno się powstrzymać. Ilekroć słyszę, że komunistów należałoby powywieszać, Żydów wytruć, Islam wysadzić w powietrze, krytyków ojca Rydzyka zesłać na Kamczatkę, a mniejszych przestępców (ezoteryków, mistyków i innych odszczepieńców) jako czubków zamknąć w zakładach, a wtedy nastąpi sprawiedliwa, czysta i bogobojno-katolicka Polska, budzi się we mnie pytanie: Czy jesteśmy świadomi smutku takiej egzystencji?
Czy ludzie są teraz lepsi czy gorsi niż kiedyś? Przypuszczam, że są podobni, może nawet – pamiętając o różnicach wynikających z warunków życia – są tacy sami? Ile jest ludzi szlachetnych teraz, a ile było kiedyś? Zdaniem pokolenia starych i odchodzących już Polaków, pamiętających raj swojej młodości – dwudziestolecie międzywojenne, w tamtych odległych czasach roiło się od ludzi prawych i postaw szlachetnych. Kto chce niech wierzy.
Przypuszczalnie wszystko przebiegało bardzo podobnie jak dziś. Rok 1917 niewiele różnił się pod wieloma względami od roku 1989. W obu przypadkach uwalnialiśmy się od okupanta i rozpoczynali prowadzić gospodarstwo na własny rachunek. Zapewne popełnialiśmy w siedemnastym roku podobne jeśli nie identyczne błędy, jakie popełniamy dziś. W Sejmie i Senacie międzywojennym również zasiadali, jak dziś zasiadają, ludzie nie warci tego wyróżnienia, ale którym się to opłaca.
Opierając się na doktrynie chrześcijaństwa można – trochę przewrotnie i nieco sarkastycznie – powiedzieć, że najlepiej poznać która epoka była lepsza a która gorsza, po ilości świętych. Mówiąc poważniej, nie mam na myśli postaci kanonizowanych, ale tych którzy przejdą przez sito sądu ostatecznego i zostaną zbawieni. Z tej perspektywy patrząc, nie znamy ilości pozytywnych bohaterów z którymi stykamy się dziś, nie wiemy ilu ich było kiedyś i ilu będzie w przyszłości. Ilu szlachetnych chodzi po świecie, biorąc za punkt wyjścia nie tylko chrześcijaństwo, wielką ale nie jedyną religię tego globu? Niełatwo byłoby wyliczyć.
„Zachcianka”, z której się zdradzę, to marzenie raczej utopijne, ale chciałoby się znać miarę dobra wspólnego, wedle której można by oceniać czasy i społeczeństwa. Można naturalnie obserwować zachowania społeczne, liczyć ilość ludzi zadowolonych z życia, ale daleko się tak nie ujedzie. Ludzie marni pędzą marne życie, zadawala ich byle co, żyją grubo poniżej tego na co ich stać, do czego byliby zdolni gdyby się wreszcie ocknęli.
Może nieudolna to myśl, ale niech ją usprawiedliwi to, że jest mojej własnej produkcji: Społeczeństwo można oceniać z perspektywy ilości ludzi, którzy zbliżają się do swojego spełnienia, co zawsze pociąga za sobą jeśli nie zanik, to znaczne stępienie agresji, a to można rozpoznać stosunkowo łatwo. Im mniej ludzi przytłamszonych, im mniejsza ilość żyjących byle jak i odreagowujących swoją niewystarczalność agresją zapędzonego do rogu pinczerka, tym lepsze społeczeństwo.
Nie chodzi tu oczywiście o materialne bogactwo czy biedę, można żyć nędznie opływając w dobra. Nędzę żywota można znaleźć wszędzie, w rządzie, w banku, w ONZcie, w zakrystii, nie tylko w popeegerowskich wioskach czy slumsach Bejrutu.
Świat zabrnął w ślepy zaułek, stał się polem twardej, bezkompromisowej walki i obszczekuje istnienie jak pinczerek swój róg. Ludzie przestają wierzyć (jeśli kiedykolwiek wierzyli) w piękny park, statutowy raj Pana Boga, z czarującymi alejkami, gdzie można w dowolnym miejscu przysiąść na ławeczce i nie robić nic, albo wstać kiedy na to przyjdzie ochota i pójść w którąkolwiek stronę.
Rozglądając się wokół łatwo znaleźć potwierdzenia, że współczesny nam świat z dnia na dzień i z roku na rok staje się dżunglą, w której na każdym kroku czyha śmierć. Może nie od razu śmierć fizyczna, ale na pewno za każdy krok słono się płaci.
I tak kręcimy swój film o złudzeniach. O miłości i śmierci, karze i przebaczeniu, niebie i piekle. A także o tym, że trzeba być twardym inaczej nie przeżyje się dnia. I że w związku z tym wszystko wolno. God bless us.
Andrzej Szmilichowski