Kiedy zdarzy mi się odwiedzić nieciekawe miejsce mówię, że byłam tam trzykrotnie, pierwszy, ostatni i jedyny raz. W Singapurze byłam, w pewnych odstępach czasu, de facto aż trzy razy, a nawet cztery, ponieważ w czasie jednego z rejsów statek zawinął tam dwukrotnie. Teraz w koszmarze pandemii, kiedy jedyną możliwością są podróże palcem po mapie pozostały nam marzenia i wspomnienia.
Singapore był jednym z pierwszych etapów naszej podróży dookoła świata w 1988 roku. Lot z Bangkoku liniami Qantas trwał niecałe 2 godziny. Podano nam lekki posiłek z winem, ale atmosfera była sztywna. Nerwowa stewardessa ciągle o czymś pouczała, jak pani nauczycielka. Lotnisko w Singapore luksusowe, pochodziliśmy sobie po stoiskach pytając o ceny kamer, video itp., jako że tam było podobno najtaniej na świecie. Jako ostatni pasażerowie, odnaleźliśmy nasze niebieskie torby samotnie krążące na taśmie bagażowej i udaliśmy się taksówką do z góry zarezerwowanego hotelu.
Nowoczesną autostradą zawieziono nas do eleganckiej dzielnicy przy najbardziej ekskluzywnej ulicy Singapore, Orchard Road. Tam znajdował się nasz hotel York, najelegantszy w jakim dotychczas mieszkaliśmy za własne pieniądze. Singapore już wtedy był nowoczesną metropolią skąpaną w tropikalnej zieleni, absolutnie czystą, bez śladu wandalizmu czy innej destrukcji. Hymn państwa “Mahjula Singapore” oznacza “Naprzód Singapore”. Rzeczywiście, doszli daleko. Marzyło mi się wtedy, aby Szwecja za 20 lat, a Polska chociaż za 120 lat dorównała temu miastu i państwu.
Następnego dnia udaliśmy się do ZOO, które miało być jednym z ładniejszych na świecie. „Zwierzaki, jak zwierzaki” – to parafraza podobnej wypowiedzi mego brata o wodospadzie Niagara. Zabawny show z wężami. Poproszono na scenę dwie osoby z widowni, kobietę i mężczyznę. Opleciono ich wężami. Mężczyzna był bardziej strachliwy. Gdy nagle otworzono kosz, który miał mieścić niezwykle jadowitego gada, mężczyzna odskoczył i wpadł do wody, bardzo realistycznie. Później okazało się, że uczestniczył w pokazie jako artysta. Powinnam się zgłosić się na ochotnika. Nie mam awersji do węży.
China Town, starą, drewnianą, ubogą i egzotyczną dzielnicę odwiedziliśmy dwukrotnie. Za pierwszym razem chińskie miasteczko było zamknięte z okazji święta. Palono ognie i kolorowe świece ofiarne. Składano dary w owocach, nie tylko świeżych, ale i w puszkach. Następnego dnia China Town było aktywniejsze. Zwiedzamy dwie świątynie, Chińczyków i Hindusów. Trzecią grupą etniczną są Malaje, wyznawcy islamu. Chińska świątynia służy wyznawcom taoizmu, konfucjanizmu i buddyzmu. Bóstwa w jaskrawych barwach stoją za kotarkami na ołtarzykach pełnych owocowych ofiar. W świątyni hinduskiej odbywa się ceremonia. Ludzie wręczają tajemnicze karteczki półnagim kapłanom. W zamian zostają odmówione modły i kapłani podają ludziom płonącą lampkę; wyznawcy nabożnie dotykają ognia.
Uliczki pełne sklepików z suszonymi przyprawami i korzonkami o niewiadomym przeznaczeniu. Inny świat! Przy jednym ze stoisk owocowych próbujemy owocu duriana, podobnego do kolczastego kasztana o wielkości arbuza. Owoc wydaje bardzo nieprzyjemną woń zgniłego mięsa, a i smak ma, jak na nasz gust, równie obrzydliwy. Ale potencjalni kupcy z nabożeństwem obwąchują każdy egzemplarz. Podobno durian poprawia potencję.
Wieczorem udajemy się do wykwintnego hotelu Raffles nazwanego tak dla uhonorowania założyciela Singapore, sir Stamforda Raffles’a. Bywał tam między innymi i Somerset Maugham. Zamawiamy klasyczne drinki, Singapore Sling, robione według specjalnej receptury, która nie zmienia się od lat i siedząc w wiklinowych fotelach słuchamy romantycznych melodii lat naszej młodości. Zdawało się, że Humprey Bogart i Lauren Bacall nagle pojawią się przy barze. Miałam łzy w oczach, kiedy zagrano Vaya con Dios. A karaluszki uwijały się po drewnianej podłodze wśród upuszczonych orzeszków, które serwowano do drinków. Właśnie tak ma być w hotelu Raffles!
Wyspa Setnosa to rekreacyjny teren mieszkańców Singapore. Bierzemy taksówkę do Mount Faber skąd odchodzi kolejka linowa na wyspę. Dostajemy prywatny wagonik na nas dwoje. Jazda jak na Kasprowy Wierch, ale bez przesiadki na Kalatówkach. Wspaniałe widoki na port, pobliskie wyspy i na sąsiednie kraje, Indonezję i Malezję. Wyspę objeżdżamy specjalną jednotorową kolejką, co wchodzi w cenę biletu wstępu na wyspę. Wysiadamy przy kąpielowej lagunie, zażywamy kąpieli w Morzu Chińskim i zabieramy trochę czerwonawego piasku do kolekcji. Widzimy robotników przesiewających piasek na plaży, aby był drobny i miałki uwalniając go od kamyków i innych zanieczyszczeń. Typowy Singapore! Odbywamy jeszcze spacer wśród tropikalnej roślinności poprzez kawałek zachowanej autentycznej dżungli. Fotografujemy mięsożerne rośliny i storczyki-pasożyty. Zaczyna padać deszcz. Czujemy się jak w prawdziwym “rain forest”.
Wieczorem idziemy raz jeszcze na Orchard Road, aby być świadkami kolektywnych tańców z okazji narodowego święta. Podobno zebrało ono około 600000 ludzi, głównie młodzieży, w atmosferze odświętnej wesołości. Ani śladu huligaństwa czy wandalizmu, tylko trochę śmieci na ulicach, które posprzątano do rana. Przed powrotem do hotelu u handlarza zegarków, gdzie zawiózł nas sympatyczny “naganiacz” na trzykołowej rykszy rowerowej, nabyliśmy kopie zegarków Rolex dla mnie i Małżonka za odpowiednik 150 kr. Cena oryginału ma co najmniej 3 zera więcej. Bardzo elegancko prezentują się na naszych przegubach.
W dniu wyjazdu udaliśmy się do Parku Ptaków. Początkowo mieliśmy w planie zwiedzenie ogrodu wynalazcy tygrysiego balsamu, przeciwbólowej maści o silnym zapachu mentolu i kamfory. Ogród podobno jest pełen różnych figur w bardzo złym guście, ale – jak nam mówiono – robi duże wrażenie przez swój natłok szmirowatej brzydoty. Niestety Tiger Balm Garden był w remoncie. W parku kilka tysięcy różnych ptaków: papugi, rajskie ptaki, ibisy i tukany. Na specjalnym pokazie demonstrowano polowanie z sokołem. Tresowane ptaki pikowały nad głowami widzów niemal muskając je w locie. Do ptaszarni, olbrzymiej klatki na kilku hektarach, z wodospadem i tropikalną roślinnością, wchodziło przez specjalne śluzy, gdzie ptaki fruwały swobodnie.
Na wzmiankę zasługuje kolej podziemna w Singapore, szczyt nowoczesności i elegancji: szkło, lustra, matowo polerowana stal i marmur. Wszędzie czyściutko, ani pyłka, papierka lub porysowanych ścian. Za śmiecenie są tu, i słusznie, bardzo wysokie kary. Na głównych stacjach tor pociągu oddziela od peronu szklana ściana. Pociąg zatrzymuje się tak, że jego drzwi wypadają dokładnie naprzeciwko drzwi ściany ochronnej. Podobne rozwiązanie, ale w topornym wykonaniu widzieliśmy w Petersburgu. Większość jeździ komunikacją zbiorową lub taksówkami. Na prywatny samochód trzeba mieć pozwolenie i dokonać wysokiej opłaty.
Podróżowanie indywidualne po świecie nie przedstawia trudności, pod warunkiem, że ma się wypchany portfel. A pieniążki topnieją jak lód w tropikach. Mimo, iż to dopiero początek podróży, sakiewka na piersiach Małżonka schudła, a przecież była dość gruba przy starcie. Większe wydatki płacę kartą kredytową. Wygodne i bezbolesne, przynajmniej w momencie płacenia.
Podczas drugiego pobytu w Singapore w 2001 roku, skąd mieliśmy jechać na objazdową wycieczkę po Malezji, zatrzymaliśmy się na parę dni u syna naszych przyjaciół. Mieszkał z narzeczoną, uroczą Filipinką, i jeszcze tego roku mieli się pobrać. Zapraszali nas na ślub, ale ponowny przyjazd do Singapore wydał nam się nierozsądną ekstrawagancją. Młodzieniec jest zdolnym programistą-samoukiem z własną firmą i zdążył pracować na kilku kontynentach. Zakosztowaliśmy wtedy luksusu, zapraszano nas na eleganckie kolacje z szampanem, pokazywano widok z wysokościowca, pływaliśmy w basenie w parku otaczającym ich ekskluzywny apartamentowiec i odwiedziliśmy park narodowy na obrzeżu miasta. Klimat wydał nam się wtedy nie do zniesienia. W sypialni z włączoną klimatyzacją mieliśmy 30 stopni, nieco chłodniej niż w salonie bez AC. Ręczniki w łazience nie wysychały, a po wycieczce do tropikalnego parku nasze ubrania można było wyżąć i powiesić do suszenia. Hotelu York już nie było. Zastąpił go inny nowoczesny budynek. Wytworny hotel The Dynasty, o charakterystycznej sylwetce w kształcie pagody zmienił nazwę na Marriott. Przed pierwszą wizytą w Singapore zastanawialiśmy się, czy tam nie zamieszkać, bo różnica w cenie pomiędzy York a Dynasty była niewielka. Obecnie ceny są 10-krotnie wyższe.
Po raz trzeci raz odwiedziliśmy Singapore w czasie rejsu 2018 roku. Przylecieliśmy w południe. Kolejki do kontroli paszportowej nie miały końca. Tylko do jednego przejścia: dla matek z dziećmi, inwalidów i staruszków nie było kolejki. Uznaliśmy, że jesteśmy staruszkami i w mig byliśmy gotowi. Walizki pojawiły się na taśmie. ”So far so god” – pomyślałam. Pierwszą noc mieliśmy spędzić w hotelu. Transfer z lotniska nie wchodził w cenę wycieczki. Para Szwedów wybierała się do tego samego hotelu co my, więc postanowiliśmy dzielić z nimi taksówkę. Pojemna taksówka z miejscem dla 4 pasażerów i pokaźnego bagażu była dwa razy droższa niż zwykła. Innymi słowy żadna oszczędność.
Hotel był luksusowy i leżał centralnie. Chętnie zrezygnowałabym z paru gwiazdek na korzyść śniadania. Na szczęście zostało nam parę domowych kanapek na rano. Wyszliśmy aby przejść się po mieście, Małżonek spacerował, a ja, zmęczona upałem, odpoczywałam gdzie się dało. Następnego ranka po 12 godzinach regenerującego snu wyszliśmy ponownie na miasto w kierunku dzielnicy nad rzeką, starannie zachowanego fragmentu starego Singapore. Niestety, nowo wzniesione mosty uniemożliwiały chińskim drewnianym dżonkom pływanie po rzece. Zajrzeliśmy do hotelu Raffles. Właśnie go odnawiano. Bar przeniesiono w inne miejsce i stracił dawny charakter, a drink Singapore Sling kosztował fortunę. Spragnieni wylądowaliśmy w końcu w piwiarni. Spojrzałam na zegarek, który nadal wskazywał szwedzki czas. Była czwarta nad ranem. Jeszcze nigdy nie piłam piwa o tej porze.
W drodze powrotnej buty Małżonka nieoczekiwanie odmówiły posłuszeństwa. Podeszwa w jednym bucie rozkleiła się w kilku miejscach po czym pękła na dwoje. Po chwili drugi but zaczął się rozpadać i Małżonek wędrował praktycznie w skarpetkach. Podeszwy nie wytrzymały wilgotnego gorąca i uległy biologicznej dezintegracji. Szczęśliwie nasze zmęczone upałem ciała nie były równie wrażliwe. Małżonek wyrzucił buty do hotelowego pojemnika na śmieci. Woźny natychmiast je usunął. Hotel był zbyt elegancki na tak nieeleganckie śmieci. Pełne wdzięku hostessy odziane w długie, obcisłe suknie z przecięciem ukazującym uda i w żakieciki ze złotą lamówką wykonywały swe powinności, a my udaliśmy się w drogę do portu.
Po tygodniu rejsu statek ponownie zawitał do Singapore. Była to nasza czwarta wizyta. Z portu widziało się w oddali sylwetkę miasta. Najprościej byłoby dojechać tam taksówką, ale chętnych na postoju było wielu, a wozów brakowało. Ruszyliśmy pieszo. W połowie drogi ujrzeliśmy odległą stację kolejki dojazdowej, ale już nie opłacało się brać pociąg. Szliśmy dalej chłodzeni zbawczym powiewem wiatru. Po godzinie dotarliśmy do miasta z zamiarem obejrzenia najnowszych atrakcji. Znaleźliśmy się w parku ozdobionym szokującymi niekiedy dziełami sztuki, na przykład kredowo białym ogromnym niemowlęciem spoczywającym na trawniku. Parkiem doszliśmy do sztucznego ogrodu Garden by the bay z gigantycznymi 50-cio metrowymi drzewami stworzonymi ludzką ręką. Ich pnie pokrywały sztuczne pnącza a korony, niczym rozpostarte żeberka parasola lśniły nocą wszystkimi kolorami tęczy. Ukrytą w pniu windą wjechaliśmy na most powietrzny, aby przejść się miedzy koronami po czym zjechaliśmy na dół inną windą. Prawdziwie wzniosłe przeżycie!
Następna atrakcja to hotel Marina Bay Sands, trzy wysokościowce połączone na dachu gigantyczną deską surfingową. Tam, na 56 pietrze mieści się bar, restauracja i infinity pool, basen z wodą sięgającą jego kantów. Następna spektakularna budowla to Muzeum ArtScience w formie kwiatu lotosu. W płytkich basenach wokół kwitły nenufary. Teatry i ogrody w kopulastych konstrukcjach z kolczastymi dachami również warte były obejrzenia. Tradycyjne piwo piliśmy w galerii handlowej, gdzie podatek i napiwek dublowały cenę napoju, a chłodzoną kawę z dodatkami podawano w prostych drewnianych skrzyneczkach. Wyrafinowanie i drogo!
Taki jest obecnie Singapore, wyrafinowany i drogi.
Teresa Urban