Jeśli uznać, że stosunek Hiszpan do futbolu jest religijny, to w obrządku tym wyjątkowo uroczyste miejsce zajmuje El Classico, spotkanie potentatów, tych samych od lat. Raz w Madrycie, raz w Barcelonie. Przybyłem, zobaczyłem… i zwyciężyłem, bo moja drużyna wygrała, i to kotle madryckiego Estadio Santiago Bernabéu.
Minęła 18-ta. Do stadionu mam raptem 20 minut pieszo, jest zatem sporo czasu do meczu, który rozpocznie się o 20.45. Włączam telewizor w pokoju hotelowym przy Puerto de Europa, natrafiam na kanał telewizji pod nazwą TV Real Madrid. Widzę, że zawodnicy wychodzą z klubowego pawilonu, dzięki oglądanym transmisjom telewizyjnym poznaję wszystkie twarze. Gracze wsiadają do białego autokaru z przyciemnionymi szybami. Autokar rusza. Zamocowana na motocyklu kamera transmituje jego przejazd. Pojazd wiozący miliarderów, którzy dorobili się na kopaniu piłki, sunie w asyście policjantów na motocyklach odzianych w paradne mundury. Mijają kolejne minuty. Kamera niezmiennie pokazuje czoło autokaru, który sunie szeroką asfaltową drogą. Nikt go nie mija ani nie wyprzedza. Myślę sobie – sunie niczym papa mobile. Łatwo o tę asocjację, zwłaszcza kiedy po kilkunastu minutach szosa zamienia się w zadrzewioną aleję miejską ozdobioną szpalerem ludzi, machających w stronę panoramicznych okien autokaru.
Minęło już pół godziny, kamera wciąż prowadzi autokar drużyny Realu i to bez jednej przerwy na reklamę. Włączony teraz w ruch miejski, nadal konwojowany jest przez policję. Dojeżdża do zapełnionego placu pełnego wiwatujących ludzi. Zatrzymuje się na chwilę, by zaraz potem skręcić w wjazd na stadion.
Telewizja Real Madrid nie przerywa transmisji. Kamera pokazuje teraz graczy, jak wysiadają i przechodzą przez szpaler ustawiony przez niewiasty w strojach stewardess Emirates (linii lotniczej, którą zawodnicy Realu reklamują na swoich koszulkach). Zdawać by się mogło, że już wszyscy wyszli, kamera nie zdejmuje jednak z celownika wyjścia z autokaru. Wiedzieli, że należy zaczekać. Po 2 minutach wychodzi Luca Modrić, wpatrzony w ekran swojego smartphonu. Teraz dopiero autokar odjeżdża, a telewizja przenosi obraz na pustawy jeszcze stadion, transmitując rozmowy osób, których twarzy nie rozpoznaję.
Jest 18.45. Mimo, że do stadionu blisko, zbieramy się z moim wnukiem do drogi. Nie wiadomo, ile czasu zabierze dojście do naszych miejsc. Plastikowa karta biletu obfituje w numery. Jest numer stadionowej bramy, numer drogi przejścia, numer sektora, wejścia na trybunę i wreszcie numer krzesełka. Może być zatem niezła szarada.
Idziemy dziarskim krokiem szeroką Paseo de la Castellana, droga się trochę dłuży, po chwili musimy zwolnić. Ludzi na trasie coraz więcej, przed samym stadionem już tłumy, a jest dopiero po 19-tej. Szukamy numeru naszej bramy, znajduje się akurat po przeciwnej stronie stadionu. Brniemy przez zatłoczoną ulicę okalającą stadion. Z minuty na minutę rośnie wrzawa. Wszyscy idą i mówią, a do tego dochodzą gromkie okrzyki i przyśpiewki od strony maszerujących w pobliżu kibiców Barcelony. Oddzielają ich od tłumu grupki szturmowo wyekwipowanych policjantów. Obok nich policjanci z drogówki. Rzeka ludzi niesie nas powolnym acz gwarnym nurtem ku naszemu wejściu na stadion. Trwa to długo, wreszcie je znajdujemy.
Zdążyło się już ściemnić. Harmider wokół stadionu ogromny, wyczuwam zbiorową ekscytację, nie wyczuwam jednak agresji. Pierwsza kontrola. Dwie kobiety. Plecaczki zdjąć! Zostają przeszukane. My też. Szybkie ruchy dłońmi po udach, z tyłu przy krzyżu, po brzuchu. Mundurowa niewiasta pokazuje żebym podniósł ręce. Przeszukane zostają moje pachy. Idziemy ku wejściu, przy kolejnej bramce kolejna para wartowniczek. Uważnie spoglądają na nasze bilety, pokazują sektor do którego mamy się udać. Teraz dopiero zauważam, że kontrola wchodzących jest zdominowana przez kobiety. Dostrzegam też, że kibice przychodzą rodzinami, jest wiele par, znaczy: „on z nią”. Rzadziej przechodzą grupki samych mężczyzn. Rozumiem teraz skąd tyle kobiet „na bramkach”. Facet nie może obmacywać kobiety, to wiem, pytam więc dlaczego niewiasty maja prawo obmacywać mężczyzn. (Musze spytać o to kogoś z ruchu „Me too”).
Wreszcie docieramy do naszej trybuny, znajdujemy nasze siodełka. Plastikowe, niewygodne, ale co tam. Jest dobrze. To 10 rząd w sektorze 130, nieco na prawo od ławki rezerwowych Realu, którą widzimy w dole. Uwagę przykuwa sam stadion. Głupio gadam. Wejście nań to jak uderzenie obuchem. Kipi już wrzawą kibiców, migiem zapełniają się niemal pionowe, śmigające ku niebu, trybuny. Z najwyższych rzędów dochodzi głośne skandowanie klakierów Barcelony.
Witam się z sąsiadem z prawej o wyglądzie Tu-nezyjczyka, ten chętnie odwzajemnia gest przywitania, podobnie jak siedzący obok niego mężczyzna o wyglądzie Wietnamczyka. „Tunezyjczyk”, widząc, że nie mam nic w rękach, zaprasza na wodę mineralną, sugerując że i młody człowiek siedzący po mojej lewej się złakomi. Uprzejmie dziękuję, mamy swoją wodę. Za naszymi plecami dają bobu krzykliwi kibice. W feerii okrzyków dominuje zardzewiały choć donośny głos męski, bardziej zdumiewa jednak przenikliwy krzyk jego sąsiadki. W rzędzie poniżej eleganccy panowie, eleganckie panie, w średnim wieku. Obok nich para staruszków. Żadnych krzyków, spokojne rozmowy. Na lewo od miejsca mojego wnuka, dwóch młodzieńców i chyba ich matka. Siedzą w koszulkach Barcelony. Dziwię się, bo nasze bilety opiewają na miejsca w sektorze Realu. W instrukcji na kopercie wyraźnie zaznaczono, by w tym sektorze nie przywdziewać koszulek rywali gospodarzy.
Chłoniemy naelektryzowaną atmosferę stadionu, wyczuwamy emocje o sile tajfunu. Choć zdawać by się mogło to niemożliwe, wrzawa w kotle stadionu wciąż narasta. Jeszcze 30 minut do meczu. Trawę boiska spryskują liczne armatki, które po chwili chowają się pod powierzchnie murawy.
Nagle eksplozja. Wrzask zdaje się niewyobrażalnym. Gracze wychodzą z tunelu. Przechodząc przez szpaler stewardes z Emiratów, wkroczą zaraz na murawę.
Szybka akustyczna zmiana. Nasze bębenki atakuje teraz boleśnie wświdrowujący się w uszy gwizd pełnego już stadionu. Na murawę wybiegła właśnie drużyna Barcelony. Okropny gwizd przechodzi w entuzjastyczny ryk. Pełne tornado. Na murawę wbiegają gracze Realu.
Po chwili stadion śpiewa klubowy hymn gospodarzy. Nie ma w nim nastroju hiszpańskiej muzyki. Przypomina pieśń bojową wojsk desantowych armii radzieckiej, tyle że wyhuczaną do granic wytrzymałości uszu przez 80-tysięczny chór.
Mecz rozpoczęty. Akcja za akcją, bramkarze obu drużyn mają co robić. Na przemian słychać ryk i gwizdy trybun. Sąsiedzi z tyłu, przy każdym zagraniu Barcelony, a zwłaszcza Messiego, krzyczą na całe gardło: „puta madre!” i podobnie mięsiste hasła. 12 letni wnuk zatyka uszy (uczy się hiszpańskiego w szkole).
Łokieć Ramosa. Szczwany lis znów ostro wjeżdża w przeciwnika i to na oczach kobiet i dzieci. Faulowany zawodnik Barcelony pada na murawę. Słyszę z za moich pleców krzyki: Este politico!!! Specjalnie tak leży sk……, żeby nas wkurzyć!
Mecz zacięty, każda akcja pod bramką Barcelony to kolejna erupcja wulkanu Bernabéu. Wtem Raikitić strzela bramkę. Głośny jęk zawodu przechodzi przez trybuny, grad mięsistych przekleństw spada na drużynę gości, radosny wrzask podnosi się na jaskółkach stadionu. Kątem oka dostrzegam, że na lico mojego sąsiada „Tunezyjczyka”, wpełzła łza. „Wietnamczyk” chwycił go za rękę, drugą objął go wpół i tak tkwili czas jaki. Wnuk nie pozwolił sobie na wiwaty, choć w głębi serca kibicował Katalończykom. Młodzieńcy z jego lewej skoczyli z radości w górę.
Real znów przegrał. Po meczu sprawna ewakuacja. Kordony policji i wartowników pomagają znaleźć trasę wyjścia. Nad głowami wychodzących ludzi pokazują się sześciopaki piwa wystawiane przez wyprężonych jak struny, bo nie najwyższych z natury, Meksykanów. Piwa nagle wszędzie pełno (na stadion nie było wolno wnosić napojów z procentami). Przemarsz kibiców Barcelony równie głośny jak przed meczem, odprowadzani są znów przez uzbrojonych policjantów. Suniemy rzeką ludzi, okrywa nas harmider tysięcy rozmów, znacznie jednak mniej hałasu, niż przed meczem. Nie czuje się złości ani nienawiści. Przechodzimy koło straganów z gadżetami Barcelony. Nikt ich nie atakuje, nie słyszymy żadnych wulgarnych komentarzy. Wracamy do hotelu naszym Paseo de Castellana. Tłum na ulicy spokojny, choć to już nie tłum, tylko liczne grupki znajomych, krewnych, którzy razem poszli na mecz. Puby i tawerny już na nas czekają.
W hotelu, z piwem od Meksykanów w ręku, zastanawiam się, co to było.
Bo przecież nie był to tylko mecz, nie był to tylko futbol. Więc… co? Wreszcie mam. To był mecz, corrida i msza w jednym! W atmosferze fiesty, magii i …rebelii. Moc emocji, lecz nie zauważyłem chamstwa. Nawet głośni sąsiedzi na trybunie, wesoło przekomarzający się zarazem po przegranym przez ich drużynę meczu, sprawiali wrażenie … aktorów, którzy po prostu przyszli wraz z innymi odegrać swój spektakl, dać upust emocjom… a teraz wracają do normalnego życia. Szliśmy obok nich szeroką aleją. Głośni, żywi w gestykulacji, rekordowo szybcy w wystrzeliwaniu słów. A i tak wrażenie, że było familiarnie.
Kolejne piwo nie pomogło w pogłębieniu analizy wieczornego wydarzenia. Zasnąłem z przyklejoną do mózgu tezą, że było to wszystko po prostu… niebywale hiszpańskie.
Zygmunt Barczyk