Nie pretenduję do tytułu smakosza ale z biegiem lat rozwinęłam w sobie upodobania i awersje do pewnych smaków. Jeśli ktoś zapyta co mi najbardziej smakuje odpowiem że avokado z krewetkami a ulubionym wypiekiem jest sernik.
Zarówno avokado jak i krewetki nie były znane w okresie mojej młodości w socjalistycznej ojczyźnie. Kombinację odkryłam dopiero po przyjeździe do Szwecji. Krewetki z konserwy, zagraniczny upominek dla ojca od przyjaciela powracającego z delegacji, miałam wprawdzie okazję spróbować wcześniej i już wtedy mi smakowały. Początki bywają jednak trudne. Mieszkaliśmy wówczas w wynajętym pokoju u młodego, szwedzkiego małżeństwa i sympatyczna para zaprosiła nas pewnego wieczoru na kolację. Zapytali czy jadamy krewetki i pamiętając moją pierwszą i jedyną próbę zapewniłam że tak. Ale nie spodziewałam się, że zostaną podane nieobrane. Kiedy ujrzałam miskę wypełnioną krewetkami w pancerzykach, z długimi czułkami, z czarnymi kulkami wyłupiastych oczu i kompletem nóżek na wieloczłonowym tułowiu wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Nie potrafiłam się przemóc, aby coś tak odrażającego wziąć do ręki. Poprosiłam Małżonka aby mi kilka obrał, tłumacząc, że nie opanowałam jeszcze w pełni tej sztuki. Dopiero po dwóch kieliszkach wina udało mi się częściowo pokonać wstręt. Teraz obieram krewetki bez oporu ale nadal unikam przyglądania się szczegółom ich anatomii.
O serniku mogłabym napisać oddzielne opowiadanie. Jadałam go od dzieciństwa. Mama piekła sernik kilka razy do roku z okazji świąt i uroczystości rodzinnych. Wszyscy znajomi zgodnie twierdzili, że sernik mamy to delicje. Nigdy nie przyszło mi do głowy poprosić o przepis. Nie interesowały mnie sprawy kulinarne. Byłam chętniej konsumentką niż producentką i taką pozostałam. Mama nie zachęcała mnie do pomocy, mawiała, że mam się uczyć a nie kręcić po kuchni i przeszkadzać. Mój wkład ograniczał się do wylizania z miski resztek kremu do tortu. Rezultat był taki, że zaczynając samodzielne życie w Szwecji potrafiłam tylko ugotować kartofle, zrobić jajecznicę i omlet oraz zaparzyć mocną herbatę, której byłam amatorką. Gotując po raz pierwszy makaron nie miałam pojęcia czy należy go zalać zimną, czy gorącą wodą. Z biegiem czasu zmuszona byłam zgłębić tajniki kucharzenia, ale robiłam to nie z zamiłowania a z konieczności. Kontynuowałam jednak rodzinną tradycję i piekłam sernik. Wypracowałam własny przepis i nie szczycąc się udało mi się w tej dziedzinie dorównać mamie. W każdym razie moi znajomi bardzo go sobie chwalą. Pewnego razu przy większym spotkaniu towarzyskim postanowiłam podać kupny sernik. Próbowałam go wcześniej i wydał mi się smaczny. Rozczarowani goście byli odmiennego zdania. Żaden kupny sernik nie dorównywał domowemu. Zapytałam czy przyszli aby zobaczyć się ze mną czy tylko na sernik. Ponieważ nie dostałam jednoznacznej odpowiedzi od tego czasu zapraszam zawsze na sernik własnego wyrobu. Przez długi czas błędnie sądziłam, że sernik to polski wynalazek. Znany jest jednak w całej centralnej Europie a nawet w USA. Niemieckie käsekuchen i amerykański cheese cake nie ustępują smakowo polskim sernikom. Wariant sernika bez pieczenia, zestalony żelatyną i często dekorowany galaretką z owocami też jest nie do pogardzenia.
Będąc wychowaną na polskich smakach brakowało mi ich początkowo w Szwecji a te lokalne nie zawsze mi odpowiadały. Uważałam, że polskie wędliny są najlepsze na świecie a w Szwecji do jedzenia nadawała się wtedy tylko szynka. Nie potrafiłam zaakceptować dosładzanego chleba a słodkie śledzie nie dały się porównać z polskim śledzikiem w oliwie. Dopiero kiedy Szwecja wstąpiła do wspólnoty europejskiej sytuacja zmieniła się radykalnie na lepsze. Pojawiła się delikatna szynka parmeńska, wiele gatunków salami i twarożek, podstawa polskiego śniadania, a sklepy zaczęły same wypiekać niesłodkie pieczywo. Poprawiło to nam w dużym stopniu jakość życia. Ale odmienność smaków rekompensowały początkowo soki owocowe, produkty mleczarskie o wysokiej jakości – różno smakowe jogurty były wtedy w Polsce jeszcze nieznane – oraz obfitość owoców i jarzyn, dostępnych praktycznie przez cały rok. Natychmiast pojawiało się jednak nostalgiczne wspomnienie wiosennych nowalijek, pierwszych rzodkiewek, pomidorów i ogórków o niezapomnianym aromacie i sezonowych owoców, może nie tak dorodnych jak te w Szwecji ale nieporównywalnie bogatszych w smaku. W szwedzkich sklepach nie zauważało się pór roku.
Krytyczny stosunek do szwedzkich potraw może ilustrować anegdota, którą Małżonek opowiada do znudzenia. Zaraz po przyjeździe do Szwecji zapytano go co mu tu najbardziej smakuje. Małżonek zamyślił się i stwierdził, że mają smaczną wodę w kranie. Uraził tym pewnie dumę narodową pytającego ale nie było to bynajmniej zamiarem. W owych czasach, w dużych aglomeracjach miejskich, takich jak Warszawa, woda z kranu miała obrzydliwy smak i zapach chemikali i mimo silnej dezynfekcji chlorem nie nadawała się do picia bez zagotowania.
Liczne podróże zagraniczne były okazją do poznania nowych intrygujących smaków. Bardzo przypadła nam do gustu kuchnia śródziemnomorska ale nie ta wykwintna i wyrafinowana tylko ta prosta, regionalna. Wiele urlopów spędziliśmy w Grecji i sam widok sałatki z serem feta i oliwkami budzi liryczne urlopowe wspomnienia. A czy może być coś lepszego niż tsatssiki ze świeżym chlebem na zaspokojenie pierwszego głodu w oczekiwaniu na ciepłe danie, którym często bywały frytowane calamares mające tylko jednego godnego konkurenta, frytowane krewetki – scampi. Miłość do Grecji kończy się u mnie a ouzo. Nie znoszę zapachu i smaku anyżku. Jest tam zwyczaj, że przy płaceniu rachunku właściciel restauracji zaprasza czasem na kieliszek lokalnego trunku. Kiedyś poczęstowano nas pokaźną szklaneczką ouzo. Nie wypadało poprosić o wymianę, odmówienie wypicia byłoby afrontem dla właściciela a najedzony i opity Małżonek nie miał ochoty na wypicie podwójnej porcji Co było robić? Wylałam dyskretnie zawartość do stojącej obok doniczki z nadzieją, ze roślina nie zwiędnie w czasie naszej obecności. Greckie wino Retsina o smaku żywicy też początkowo nie przypadło mi do gustu. Wprawdzie nauczyłam się je pić ale nie należy do mych faworytów.
Nigdy nie polubiłam kuchni meksykańskiej i indyjskiej. Nie lubię kukurydzianych tortillii, a nieapetyczna brązowa papka z roztartej fasoli, zdobiąca każde meksykańskie danie dawała nieprzyjemne skojarzenia i budziła mdłości. Początkowe zaciekawienie kuchnią indyjską szybko minęło. Wszystkie dania, zarówno mięsne jak i jarskie smakują podobnie utopione w czerwonym przyprawionym curry sosem. Natomiast delektuję się azjatycką kuchnią Tajlandii, Wietnamu i Chin nie mówiąc już o smakowitych japońskich sushi, które mogłabym umieścić na zaszczytnym drugim miejscu mej listy ulubionych potraw, po avokado z krewetkami. Sushi cieszą nie tylko podniebienie ale i oko. Każda kompozycja to małe arcydzieło kulinarnego kunsztu. Wizualny aspekt potrawy decyduje często o moich preferencjach. Dlatego nie lubię buraczków; farbują na czerwono wszystko co znajdzie się w ich pobliżu.
Ciekawe jak pewne wydarzenia mogą wpłynąć na kształtowanie czy wręcz zmianę upodobań smakowych. Będąc mikrobiologiem miałam kontakt z chorobotwórczymi bakteriami i kiedyś zaraziłam się czerwonką. Spekulacje na ten temat opisałam w oddzielnym opowiadaniu, w zbiorku „Ja i inne małpy”. Była to poważna infekcja jelitowa i spędziłam wtedy dwa tygodnie w szpitalu. Ostatnim posiłkiem przed dramatyczną manifestacją zatrucia był kurczak w galarecie. Mimo iż nie było żadnego związku przyczynowego pomiędzy galaretą a infekcją od tego czasu nie jadam potraw w galarecie. Mniej poważną ale nieprzyjemną infekcję przeżyłam po zjedzeniu ogromnej porcji tatara, widocznie wątpliwej świeżości. Kiedyś uwielbiałam tatara ale od tego czasu zupełnie przestał mnie kusić. Widocznie organizm zapamiętując takie przypadki wyrabia sobie mechanizm mający chronić od podobnych wypadków na przyszłość.
W Ponta Delgada na Azorach spotkało nas nieoczekiwanie rozczarowanie kulinarne. Portugalskie Azory przypomniały nam pobyt w Algarve, gdzie każdy hotelowy obiad był prawdziwą ucztą. Posiłek rozpoczynała smakowita przystawka i zupa, po tym następowały dania rybne i mięsne, każde z odpowiednimi dodatkami a na zakończenie deser i koszyk sezonowych owoców. Nie marzyłam bynajmniej o podobnych orgiach na Azorach, byłam jednak przekonana, że nas nie rozczarują. I rzeczywiście pierwsze hotelowe śniadanie było kontynuacją tradycji z Algarve. Nie podawano go w formie bufetu tylko jako wydzielone porcje. Ale jakie porcje! Trzy ogromne półmiski wypełnione po brzegi szynką, serem i sałatką z pomidorów i ogórka, koszyk ze świeżym pieczywem i pękaty dzban kawy na podgrzewanej podstawce a do tego jajka w dowolnej postaci. Małżonkowi zawsze dopisuje apetyt ale za każdym razem bywam zaskoczona jego możliwościami w tej dziedzinie. Kiedy byliśmy gotowi na półmiskach nie zostało ani skrawka. Gdy kelnerka ujrzała to spustoszenie jej twarz posmutniała a w oczach stanęły łzy. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Może zawartość półmisków była przeznaczona i dla innych gości? Może skrytykuje nasze nieeleganckie obżarstwo? Niepotrzebnie się obawiałam. Kelnerka łamiącym się głosem spytała dlaczego nie poprosiliśmy o dokładkę. Musimy być nadal głodni jeśli zjedliśmy wszystko do ostatniej kruszynki. Po tej nauczce, przy następnych śniadaniach, nie opróżnialiśmy już półmisków do końca.
Resztę posiłków zwykliśmy jadać poza hotelem. Pewnego dnia wybór padł na restaurację, którą mijaliśmy codziennie, ale jeszcze nie zdążyliśmy wypróbować. Jadalnia okazała się niewielka ale schludna, odmalowana na biało, stoły przykryte śnieżnobiałymi obrusami. Pora była wczesna i gości jak na razie niewielu. Po przestudiowaniu jadłospisu, niestety wyłącznie po portugalsku, zdecydowaliśmy się na danie z krewetkami. Niebawem pojawił się kelner niosąc pokaźny saganek z pokrywką. Po jej uchyleniu ujrzeliśmy warstwę artystycznie ułożonych krewetek. Nie mieliśmy pojęcia co się pod nimi kryje. Przywołany kelner zamieszał zawartość długą łyżką i zamiast krewetek ujrzeliśmy nieapetyczną brązową papkę, jak się okazało, z rozgotowanego chleba. Kelner wyjaśnił, że jest to regionalne danie, w którym skrzętne gospodynie zużywają po namoczeniu czerstwy chleb. Dawno nie widziałam równie odpychającej potrawy. Co było robić? Z trudem wydobywaliśmy krewetki otrząsając je z resztek chlebowej papki i tym razem odeszliśmy głodni od stołu. A mijając ponownie restaurację przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, aby nie budzić nieprzyjemnych wspomnień.
Czasem w miarę upływu czasu zmieniamy preferencje smakowe, pozornie bez powodu. Będąc na Sycylii w Taorminie mieszkaliśmy w Grand Hotelu, który lata świetności miał już poza sobą. Starano się jednak nadal utrzymać zludzenie staroświeckiej elegancji. Pewnego wieczoru na kolację podano ciepłą przystawkę, która wzbudziła u mnie mieszane uczucia. Był to makaron z pokruszonym białym serem. Nie wyglądał apetycznie więc zostawiłam go nietknięty w oczekiwaniu na danie mięsne. Potrawa wydała mi się jednak znajoma. Nic dziwnego, w dzieciństwie mama często raczyła nas takim makaronem w bezmięsne piątki. Podawała go na słodko posypany cynamonem. Było to wówczas moje ulubione danie. Obecnie akceptuję słodycze wyłącznie przy deserze. Nie przepadam za borówkami do mięsa i nie akceptuje nowomodnego zwyczaju podawania marmolady do pikantnych deserowych serów.
Ostatnio czytuje się w mediach, że panaceum na głód, który rzekomo grozi światu są potrawy z owadów. Przedsmak takich kulinarnych rozkoszy mieliśmy okazje poznać w Pekinie. Podczas przechadzki po mieście trafiliśmy na ulicę wzdłuż której stał długi szereg straganów- kuchenek oferujących rozmaite dania. Zainteresowały nas stoiska z dziwnymi szaszłykami, które przy bliższych oględzinach wzbudziły w nas dreszcz obrzydzenia. Na drewniane szpikulce nadziano przeróżne owady, gąsienice, pędraki, chrząszcze i termity. Odpychającego czarnego robaka, o wdzięcznej nazwie wija, przeszytego szpikulcem wzdłuż całej swej długości zdobiła pokaźna ilość odnóży niczym gigantyczną stonogę. Specjalną grupę stanowiły koniki polne a może cykady czy szarańcze, dostępne w trzech kolorach do wyboru, brunatnym, zielonkawym i żółtym. Wszystkie te wieloczłonowe paskudztwa, podobnie jak i krewetki, są typem stawonogów. Może wiec należy tylko przezwyciężyć początkowy wstręt, aby potem móc rozkoszować się smakiem. Szaszłyków nie eksponowano przecież wyłącznie na pokaz, musiały mieć amatorów.
De gustibus non est disputandum.
Teresa Urban