Była łódź motorowa. Nazywała się Cumba. Piękna, nie byle jaka, ciało mahoniowe miała. Hrabianka, wśród pospólstwa zgromadzonego w dużej hali, na nabrzeżu przystani prywatnych łodzi wycieczkowych.
Pierwszy raz, podczas swego łodziowego życia, przypadło jej dzielić los wielu innych, wystawionych na sprzedaż. Pomyślałaby, że to jest nie-prawiedliwe, gdyby tylko mogła myśleć. Wiele lat służyła prominentnej osobie doktora Jonssona i spędziła z nim wiele wspaniałych chwil na falach Morza Alandzkiego (Alands Hav) i Morza Archipelagu Alandzkiego (Skärgardshavet). Podziwiano ją za piękną sylwetkę i okrywający ją płaszcz, śniący królewskim mahoniem. Poruszała się po wodach z godnością i bez pośpiechu, nie często rozwijając swoją możliwie największą szybkość 6 węzłów morskich. To też nie spieszyła się do dalekomorskich wypadów, ale gotowa była jeszcze zapewnić nowemu właścicielowi niedzielne wycieczki na każdą z ponad 6400 wysp i wysepek archipelagu. Musiał ją odkryć, w tym zatrzęsieniu przeróżnych łodzi dużych, małych, tradycyjnych i nowoczesnych, ktoś zamiłowany w starszych modelach, bardziej związanych z miejscową tradycją i równocześnie eleganckich w kształtach i solidnie zbudowanych.
Tak się też stało, kupił ją marynarz po fachu i rodzimy wyspiarz z urodzenia. Zapragnął mieć Łódź, w całym tego słowa znaczeniu a nie jako środek szybkiego poruszania się po morzu. Ta właśnie łódź, czyli Cumba spełniała jego oczekiwania.
Na początku trzeba było dokonać przeglądu łodzi i przygotować do sezonu. Marynarz i jego żona – nazwijmy ich: On i Ona – pracowali całymi dniami przy odkurzaniu, urządzaniu wnętrza Cumby. Trzeba było dokonać przeglądu silnika. We wnętrzu dziewięciometrowej łodzi od strony dziobu, mieściła się sypialnia, dość obszerna na dwie osoby. W miejscu na rufie przy oszklonym wiatrochronie znajdowały się wszystkie instrumenty sterujące i miejsce przy kole sterowniczym. Dalej ławy wzdłuż bocznych ścian i po środku pokrywa, służąca za stół, nad wnęką gdzie znajdował się silnik. Cumba była wyposażona też w kuchenkę i toaletę.
Nowy właściciel, czyli On, stwierdził, że jak na początek, to wystarczy taki stan łodzi, na to aby dokonywać niedalekich wypadów. W głębi duszy snuł już plany dalszych ulepszeń łodzi. Przewieziono łódź do dużej pustej stodoły w Solis i poddano ją koniecznemu odnowieniu powłoki zewnętrznej czyli lakierowaniu. Tak, trzeba było najpierw wkupić się w łaski szanownej Cumby i zapewnić jej nowy makijaż, drugą „nowość” i podziw otoczenia. Kto mógłby przypuszczać, że to zadanie będzie wymagało dużego wysiłku, cierpliwości i wielu godzin pracy. Nie wystarczało rutynowe pociąganie pędzlem, to byłoby zbyt proste. Utrapieniem stały się bąbelki powietrza pod lakierem, zacieki spowodowane nadmiarem lakieru i ogromne trudności przy nakładania się warstw lakieru. Za każdym razem, po zanurzeniu pędzla w laku, gdy rozpoczyna się nowe pociągnięcie pędzlem, trzeba połączyć się z już pociągniętą linią i tu następuje zakładanie się lakieru. Te wszystkie mankamenty są bardzo dobrze widoczne i psują wizerunek kadłuba. Na dodatek udręki dłuższego oddychania w oparach lakieru, jak ból głowy i złe samopoczucie.
On i Ona, oboje byli bardzo uparci i wytrzymali. Musieli kontrolować każde posunięcie pędzla, wyłapywać i momentalnie naprawiać wszystkie błędy, zanim lak zaczynał wysychać. On, doświadczony posiadacz kilku mniejszych łodzi, znosił trudy wszystkich zabiegów wokół Cumby dużo lepiej niż jego żona. Zabierając się do malowania wyobrażała sobie, że to musi przypominać malowanie obrazków, czym się od czasu do czasu zajmowała. A tu zdziwienie. Farby na obrazkach często zyskują oryginalność, ekspresję i nawet urok jeśli mają takie „błędy”, których tych dwoje starało się wykluczyć podczas lakierowania Cumby. Cóż, różne światy, różne kryteria i wymagania. Ona musiała w duchu przyznać, że kadłub łodzi nie może być inny niż lśniący i idealnie gładki.
W końcu udało się. Pięknie odnowioną Cumbę przewieziono do przystani w Marsund, położonej blisko rodzinnej wioski marynarza – Frebbenby. Na-stąpiło wodowanie i Cumba nareszcie osiadła na wodzie. Już zaczynał się sezon, coraz więcej łodzi powracało, z zimowego snu, do przybrzeżnych wód otaczających całe wybrzeże głównej wyspy Alandów i innych mniejszych i większych wysepek. Gdyby obserwować z lotu ptaka, krętą linię brzegów, szczególnie tę najdłuższą, począwszy od Mariehamn, następnie idąc do Eckerö, potem wyżej na północ do Geta i na wschodniej stronie Vardö, Langnäs, Bomarsund i na końcu znów Mariehamn, to uderza widok wielkiej ilości smukłych ciał, skierowanych dziobami ku nabrzeżu – niby wieloryby stęsknione za lądem. To łodzie, łodzie, wszędzie łodzie. Większe, mniejsze, zbudowane z drewna, zbudowane ze sztucznych tworzyw, stare i nowoczesne. Jak przystało na to miejsce na ziemi.
Wyspiarze! Wyspiarze to naród szczególny. Sztuka budowy łodzi jest tutaj bardzo rozpowszechniona. Już od dzieciństwa Alandczycy często prze-bywają na wodach morskich. Prawie wszyscy wiedzą, więcej lub mniej, jak się buduje łodzie i wielu zajmuje się budowaniem swoich własnych. To stara tradycja. Łódź powinna być symbolem Alandii. Kiedyś tylko ta „mała” żegluga umożliwiała mieszkańcom Alandii kontakt ze Szwecją, z Finlandią, z innymi wyspami Archipelagu. Z portu w Eckerö wypływały łodzie do brzegów Szwecji po pocztę. Obecnie, na pamiątkę dawnych dostawców poczty, odbywają sie zawody małych łodzi, które polegają na możliwie jak najszybszym przepłynięciu Morza Alandzkiego, wiosłując i przy pomocy małych żagli.
Alanczycy to nieustraszeni ludzie, zahartowani przez morze, klimat i dość burzliwą historię. Alandia była najdalej na zachód wysuniętym przyczółkiem carskiej Rosji, więc ten fakt już mówi sam za siebie. W 1830 roku carat rozpoczął budowę ogromnego fortu w Bomarsund. Podczas Wojny Krymskiej w 1854 roku armada w ilości 50 francuskich i angielskich okrętów wojennych zaatakowała twierdzę i częściowo zburzyła. Potem wysadzono w powietrze całą resztę fortu i zatwierdzono neutralność Alandii. Można jeszcze dziś odnaleźć groby żołnierzy, przede wszystkim rosyjskiej narodowości, którzy zginęli podczas tamtych bitew.
Ciekawy naród, ciekawa historia i ciekawe miejsca z nią związane. Innym historycznym miejscem tej największej wyspy Alandii jest zamek w Kastelholm, którego najstarsza część pochodzi z 1170 roku, w założeniach budowany był jako twierdza obronna dla szwedzkich władców. Zamek pamięta czasy gdy Gustav Vasa bawił się tutaj jako dziecko jeszcze i później gdy jego najstarszy syn Erik XIV był więziony w lochach zamku. W późniejszych czasach zamek był odwiedzany przez szwedzkich królów w celach myśliwskich, może dla tego herb Alandii, do dzisiaj przedstawia postać dumnego jelenia. W pobliżu zamku znajduje się małe muzeum więzienne, umiejscowione w lokalach dawnego więzienia, które było czynne do 1975 roku i nazywano je „Białym Niedźwiedziem”.
Innym miejscem, ciekawym ze względów historycznych, jest skansen Jan-Karlsgården, gdzie znajdują się stare domy mieszkalne i gospodarcze, również usługowe (np. kuźnia czy łaźnia-bastu). Kawiarnia a nawet wiatrak podarowany Alandii przez króla Gustawa Wazę. Na święto „Midsommardagen”, czyli na Świętego Jana (Sobótki) ubiera się wspaniale maszt, nie tylko zielenią, jak w Szwecji, ale girlandami z kolorowych bibułek i zieleni. Cztery „korony” zawieszone na końcach poprzecznych drzewców (niby u reji na żaglowcu), przy-pominają „pająki” albo „korony” zawieszane u sufitu w polskich chatach. Taki alandzki „Midsommarstangen” ma jeszcze na górze wirujące na czte-rech drzewcach białe żaglóweczki a jeszcze wyżej, jeśli nie alandzką flagę, to drewnianego człowieczka, który za każdym powiewem wiatru wymachuje energicznie rękoma. Wszystkie elementy znajdujące się na tym „drzewku świętojańskim” (jak to nazwał p. Jacek Kubicki) symbolizują pozytywne elementy życia.
Jest coś mistycznego w tym dniu św. Jana, coś wspólnego, chyba nie tylko z polską Sobótką. Na Wyspach Alandzkich tańczy się wokół „drzewka”, śpiewa, weseli i wierzy, że jest to magiczny wieczór, że spełni on nawet najskrytsze marzenia. Atmosfera naładowana jest mocą tych marzeń. Noc, która nadchodzi, staje się dla wielu spełnieniem, lecz czy przyniesie szczęście, jak sobótkowy kwiat paproci? To zostanie tajemnicą.
Nie dowiemy się też jakie marzenia mogłaby mieć Cumba… gdyby mogła. Może były by związane z wielkim armatorem Alandów – Gustaf’em Erikson’em, który wsławił się jako właściciel największej na świecie floty okrętów żaglowych? W najlepszym okresie jego kariery flota ta liczyła 30 pięknych, ogromnych żaglowców, które krążyły po morzach świata przewożąc towary. Dopiero w 1939 roku wprowadził nowoczesne naówczas statki parowe i wycofuje żaglowce. Jeden z żaglowców pozostał w porcie Mariehamn i wraz z Muzeum Morskim, tuż przy nabrzeżu, spełnia bardzo ważną rolę dydaktyczną dla mieszkańców jak i turystów odwiedzających Alandię. Rodzina Gustafa Eriksona utrzymuje nadal motorową żeglugę GE, ale w dużo mniejszym zakresie. Te dane pochodzą z pięknej książeczki „Segelskepet i ord och bild”, Reginy Liewendahl-Lindblom, (Liewendahls Förlag, Ängelholm).
Gdyby Cumba mogła marzyć… to przyśniły by się jej takie wspaniałe żaglowce. Chociaż jeden, gdy płynie po morzach świata. Może zapragnęłaby, w noc świętojańską, wielkich żagli, które uniosłyby ją na wietrze daleko, daleko. Czym różniłyby się jej marzenia od ludzkich? Niczym. Wzlecieć, uleciec, albo choćby wsiąść do pociągu bylejakiego… uciec. Nie ma już żagli, nie ma nawet kamyka zielonego. Zostaje wszystko tak jak jest. Chyba, że miłość wyciągnie ku tobie dłoń łaskawą i ozłoci, wybieli, ogrzeje i rozweseli. Tak się stało.
Popłynęli! Cumba On i Ona. Pierwszy wypad przez wąską cieśninę Marsund do blisko położonej Granskär – ładnej skalistej wysepki, pięknie porośniętej drzewami. Nie ominęły ich chwile napięcia gdy przepływali w miejscach gruntowych, tam gdzie było mało wody pod kilem. Marynarz znał dobrze wszystkie miejsca tutejszych wód i wiedział gdzie należy przepływać wolniej i omijać bardziej niebezpieczne miejsca. Cumba, posłuszna kapitańskim rozkazom, płynęła spokojnie, ale Ona przeżywała wszystkie katastrofy morskie świata i nie mogła uspokoić rozkołatanego serca. Nie przekonały Ją zapewnienia, że nie ma przecież żadnego niebezpieczeństwa. Uspokoiła się dopiero gdy przycumowali łódź do nabrzeża i wyszli na ląd. Poczuła pod stopami gorące ciało rozgrzanej w słońcu skały. Przemieszczenie – z piekła przerażenia prosto w Eden na ziemi.
Gdyby ktoś chciał namalować obraz współczesnego raju to powinien tutaj, tysiące kilometrów od Eufratu i Tygrysu. Może udałoby się mu powtórzyć ten nastrój romantyczności. Tam wyblakły słońcem skłon nieba łączy się, gdzieś w dali, z granatem płaszczyzny wód. W centrum obrazu pulsuje różowa zmysłowość skał, gładkich niby poduchy, na których opalają się dwa ludzkie ciała. Na tle różnych odcieni zieleni drzew, krzewów i bieli płynących chmurek. Z boku, przytulona do skały Cumba. Drzemie, kołysząc się lekko na wodzie. Niby Arka Noego – zapowiedź złego i dobrego… które nadejdą.
Mógłby, ten ktoś, dołączyć jeszcze do obrazu węża. To strażnik alandzkich wód. Jest piękny i porusza się w wodzie z godnością. Nie narzuca się swoją obecnością lecz kokietuje urodą pomarańczo-wych „nauszników”. Jako element tego rajskiego obrazu jest wprost niezbędny.
Po kilku następnych udanych wyprawach Cumbą w pobliskie wysepki skaliste, marynarz zaplanował rejs do Sztokholmu. Był przekonany, że jego towarzyszka tylko o tym marzy. Nie mógł domyślić się jak bardzo kraj, z którego przybyła, przesączony był strachem. Nie wiedział ile czasu trzeba na to aby mogła zaufać słowom i uwierzyć we własne siły. Nieufność i panika czyhały w jej podświadomości na chwilę, która mogła ją zaskoczyć. Przewidywała, że rejs Cumbą do Szwecji będzie dla niej pasmem ciężkich chwil, ale czyż mogły się one równać z tymi, które już miała za sobą? Musi zaufać swej nowej gwieździe, zresztą nic innego jej nie powinno grozić jak fakt utonięcia. To nie to samo co stać samotnie na moście kolejowym i rozpatrywać wykonanie kolejnych ruchów potrzebnych do skoku przed nadjeżdżającym pociągiem. Teraz jest z Nim, zaufała mu, pójdzie wszędzie. „Gdzie ty Kajus tam ja Kaja”.
Popłynęli.
Morze było spokojne tego dnia. Cumba, pod czujną ręką Onego posuwała się chybko do przodu, stanowili zgraną parę. Wiadomo, wyspiarze! Co innego z pasażerką Oną, która straciwszy poczucie stałego gruntu pod nogami, czyniła wysiłki aby utrzymać swą równowagę fizyczną i psychiczną na możliwie normalnym poziomie. Długie, spokojne fale głaskały czule Cumbę, która, niby kołyska, przechylała się na lewo i na prawo albo do góry i na dół. To nie przeszkadzało jej pruć do przodu. Niemal przez cały czas Ona trzymała się mocno brzegu nadbudówki łodzi i obserwowała z niepokojem nadchodzące fale. Cumba za to, jakby igrała z pasażerką, swobodnie przechylała się, nie szczędząc amplitud wychyleń. Jakby mówiła: a masz, jesteś obca, nie dorównasz nam, Alandczykom, marynarzem nie będziesz, boisz się dużej wody.
Szczęśliwie, po 2,5 godzinach dopłynęli do brzegów Szwecji, minęli port w Kapellskär i następnie Furusund, dalej Vaxholm. Fale morskie zmalały i pasażerka okazała się nareszcie trochę przydatną do określania kolorów świateł boi, wiodących ten szlak wodny. Tylko Ona rozróżniała je dokładnie. Przez pewien czas płynęli spokojnie, lecz w miarę zbliżania się do miasta zaczęło się pojawiać coraz więcej łodzi motorowych wypełnionych rozbawionym towarzystwem. Mijały i wyprzedzały Cumbę niby rozpędzone torpedy, burząc wodę i posyłając ku łodzi nie tylko pozdrowienia ale rozpętane żywioły wód. Trzeba było parować ataki krótkich, ostrych fal. Teraz On i Ona pracowali wspólnie aby nie pomylić znaków wodnych i wyjść a właściwie wypłynąć z tego zawirowania cało. Gdyby Cumba mogła myśleć, musiałaby przyznać ze skruchą, że jej odwaga i pewność siebie osłabły wobec takich konkurentek, które teraz ujrzała. W końcu, umęczeni i głodni znaleźli się w środku Sztokholmu, w królewskiej przystani przy Strandvägen. Ten ostatni, sześciogodzinny odcinek ich podróży, okazał się najbardziej męczący.
Dwa razy jeszcze odbyli taki rejs do Sztokholmu, bacząc aby nie płynąć w weekendy, gdy większa ilość łodzi prywatnych jest na wodzie. Dużych promów np. Viking Line nie mogli uniknąć, ale należało je omijać dużym okrążeniem.
Marynarz zrozumiał, że nie uda się wykreować żony na „wilczycę morską” ani na dzielną Alandkę. Nie zaprzyjaźniły się z Cumbą. Zawsze, po każdym rejsie, Ona miała zdrętwiałe dłonie od kurczowego trzymania się burty i skarżyła się na cierpienia jakie odczuwa z braku poczucia równowagi, gdy jest na łodzi. Nie pomogły perswazje i wyjaśnienia, że dobra łódź musi się kiwać, bo to oznacza, że łatwo wraca do właściwej pozycji. On i Ona uzgodnili w końcu, że Cumba będzie sprzedana. Niby piękna ofiara miłości – przysłużyła się do kupna domku w Uppsali. Nareszcie Ona i On poczuli stały grunt pod nogami.
Teresa Järnström Kurowska