11 lipca 1983 roku. Port Nynäshamn. Koniec podróży promem! Ja i chłopcy, na czele z głową rodziny, Adolfem, schodzimy na ląd schodami z szóstego pokładu Pomeranii. Ziemia Obiecana! Królestwo Szwecji!
– Ktoś powinien na nas tu czekać?! Ktoś ma nas stąd odebrać i … zawieźć do…
Jak się nazywa ta miejscowość? – zastanawiam się.
– O, rodzina Anwickich! Już na zewnątrz! Nasi rodacy stoją przy białym mikrobusie… Rozmawiają z jakąś kobietą. Po polsku?! Kim jest ta nieznajoma?
– Oni chyba czekają na nas?! – mówię głośno
*
Pani Ewa – Szwedka polskiego pochodzenia – jest wysłanniczką kierownictwa Arbetsmarknadstyrelsen (czyli Zarządu Rynku Pracy), w skrócie nazwanego AMS. Ono to i zarządzającego Obozem dla Uchodźców Politycznych w Oxelösund, gdzie mamy zamieszkać.
Wszystko przebiega, zatem zgodnie z informacją, jaką otrzymaliśmy w Warszawie.
*
Jedziemy ulicami Nynäshamn. To portowe miasteczko. Czysto tu i schludnie. Kierowca nagle zwalnia jazdę i na chwilę zatrzymujemy się w Centrum Handlowym.
– Jakie wielkie okna wystawowe!
– No, proszę… Banany, pomarańcze, cytryny!
– Jabłka! Zielone! Jak gdyby zerwane prosto z drzewa!
– Ślinka cieknie na nie – komentujemy.
*
Przychodzi mi na myśl mały sklepik w miejscowości Hameln koło Hanoweru w RFN. – Półki zastawione są różnym towarem. Czego dusza zapragnie! A u nas w Szczecinie i w całej Polsce pustki w sklepach – myślałam wtedy. – Niemcy przegrali drugą wojnę światową, ale wygrali dobrobyt. Mają wszystko! My wygraliśmy wojnę, ale mamy biedę! Ja – polska kobieta – nie mam co do garnka włożyć. Nie mam z czego ugotować obiad mojej rodzinie? Dlaczego tak jest?
– Mamo, tak bym zjadł banana – głos Przemka przywołuje mnie do rzeczywistości.
– Dam ci jabłko – mówię.
– Nie, nie chcę zeszłorocznego jabłka. Ja chcę banana!
– A skąd ci go wezmę?!
– Przecież są tu, w sklepie!
– Ale my nie mamy pieniędzy szwedzkich.
– Tutaj będziesz miał pod dostatkiem bananów, aż ci się znudzą – przyjaźnie odzywa się nasza opiekunka.
– Banany nie znudzą mi się nigdy! – oświadcza malec.
*
Kolejne ulice ze sklepami! Na każdej wystawie co innego: odzież, buty, rowery, samochody…
– Cholera, tu same Peweksy! – wykrzykuje głowa drugiej rodziny, Antoni. Wybuchamy głośnym śmiechem – po raz pierwszy od wyjazdu z domu.
Z domu? – myślę. – Nie mamy już naszego domu! Klucze do niego oddaliśmy nowemu właścicielowi.
Śmiech gaśnie. Gaśnie niemal tak szybko, jak się pojawił.
*
Port Nynäshamn zostaje za nami. Szeroka, asfaltowa – bez dziur! – dobrze oznakowana szosa prowadzi do celu naszej podróży.
Obrazy zmieniają się w mgnieniu oka. Po obu stronach drogi seledynowo złociste pola… I soczysto zielone łąki… Kwieciste łąki… Takie jak u nas w Kraju!
Zagrody… Te są jednak inne – całe z drewna i położone z dala od szosy.
Dom mieszkalny i zabudowania gospodarcze, wyraźnie od siebie oddzielone, wyglądają bardzo porządnie. Sama architektura jest niezwykle prosta. Kolorystyka… Dominuje głęboki bordowy kolor, kontrastujący z bielą kantów przy frontowych, bocznych i tylnych ścian i okiennych futryn oraz drzwi.
– To szwedzka wieś. Indywidualne gospodarstwa rolne – objaśnia nasza przewodniczka.
– Jaki jest tu system ekonomiczny i organizacyjny? – pyta Adolf.
– To przedsiębiorstwa na własnym rozrachunku gospodarczym. Każdego miesiąca właściciel wypłaca pensje nie tylko pracownikom, ale też i sobie. Musi on także odprowadzać podatek do Skatteverket, czyli Urzędu Podatkowego. Jego wysokość jest różna w każdej komunie, czyli w gminie…
Pozostali podróżnicy milczą. Gdzie są myślami? Tu czy tam?
Moje myśli uciekły od spraw tu i teraz. Uciekły właśnie tam … do Polski… do rodziców… do siostry… Uciekły do wczorajszego dnia… Dnia rozstania…
Czy kiedyś będę mogła wrócić do Ojczyzny?
Ja – wygnaniec?!
Czy jeszcze zobaczę pozostałych tam moich bliskich?
Dobrze, że pogoda chociaż nam sprzyja – próbuję się pocieszać.
Słońce jest z nami!
Wczoraj odprowadziło nas ze Szczecina aż do Gdańska.
Dzisiaj wita nas tutaj, jakby chciało dodać nam otuchy:
– Spokojnie, spokojnie kochani, wszystko się jakoś ułoży.
*
Krajobraz zupełnie inny niż dotychczas…Kiedy się zmienił? Nie wiem. Węższa niż dotąd droga prowadzi nas pośród potężnych skał. Na ich granitowych ścianach lśnią słoneczne promienie niczym złote nici w królewskich kobiercach.
Wąwóz pozostaje za nami, a teren po obu stronach staje się niższy i wyłaniają się szczyty skał porośnięte niezwykle intensywnie zieloną roślinnością: bujną trawą, krzewami, drzewami… To przecież las! Rozległy las… na skałach! Teraz mijamy skaliste zbocza z przebogatym drzewostanem – często iglastym. A tu pagórki leśne, z których wychylają się skałki niczym łyse głowy, jakby mówiąc do nas: Hej, hej! Tutaj jest nas wiele. Witajcie!
*
– A to co za wysoka siatka? Dlaczego wzdłuż drogi?
– Ta siatka ochrania zwierzynę przed niebezpieczeństwem – wyjaśnia pani Ewa, przypadkowo odpowiadając na moje niewypowiedziane pytanie.
Na przystani w Gdańsku za wysokim metalowym ogrodzeniem dwie drogie mi postacie: matka i siostra. Obie patrzą na oddalający się prom, gdzie na pomoście – ja i moja rodzina… Ich sylwetki stają się mniejsze i bledsze coraz bardziej, aż znikają zupełnie. Myślami znowu jestem tam… po drugiej stronie Bałtyku, skąd z tkliwością zabrałam ze sobą ten cenny obraz. Zabrałam ze sobą na obczyznę. Nie sprawia mi on radości. Nie! Nie chcę go jednak utracić! Nie chcę! Dyskretnie wycieram chusteczką łzy.
– Płaczesz mamo? – pyta Jacek.
– Nie. Ocieram pot z twarzy. Jest tak strasznie gorąco – odpowiadam, ledwo poruszając ustami.
Nie potrafię jednak – zwłaszcza nocą – pozbyć się uczucia lęku i obaw o naszą przyszłość. Nie śpię…
Jolanta Szutkiewicz
Fragment książki: ”CHLEB I SÓL NA SZCZYCIE SKAŁY”
cdn