Pobyt na wyspie Samos zaczął się od drobnej komplikacji. To, że umieszczono nas na bezludziu poza miastem i w znacznej odległości od morza gotowa byłam zaakceptować, ale nie to, że mimo pisemnej gwarancji dano nam pokój bez łazienki. Zafrasowany opiekun grupy po rozmowie z właścicielką hotelu wyjaśnił, że pokój ma prywatną łazienkę, ale leży ona w korytarzu. Nie było to dobre rozwiązanie. Z korytarza każdy mógł wejść i korzystać nie tylko z łazienki, ale i z naszych przyborów toaletowych. Nie miałam także ochoty na paradowanie po korytarzu za dnia a czasem i nocą w stroju niedbałym, nie zwykliśmy bowiem brać z sobą szlafroków. Wyrozumiały opiekun zaproponował nam inne lokum. Właścicielka hoteliku czując, że traci gości przybiegła z tacką pełną lokalnych słodyczy. Nie chciałam korzystać z tego uprzejmego gestu, ale obawiając się, że odmawiając zrobię jej przykrość poczęstowałam się najmniejszym ciasteczkiem. Nowy hotel leżał w Pythagorion (miejscu urodzenia Pitagorasa), przy głównej ulicy, od której dzieliło go wąskie pasemko zieleni. Pokój miał łazienkę ale niestety leżał na parterze i drzwi zamiast na balkon otwierały się na ów mini ogródek. Zwykliśmy sypiać przy uchylonym oknie ryzykując, że jakiś złodziej mógłby nas odwiedzić nocą. Nie wypadało jednak znów grymasić.
Grecja w tamtych czasach miała znikomą przestępczość, ale pewnej nocy obudziły nas podejrzane szmery. W świetle lampki nocnej ujrzałam kotkę rozciągniętą na podłodze karmiącą cztery kocięta. Odwiedzała nas później każdej nocy, a kotki uparły się spać ze mną. Kładły się do snu nogach, ale nad ranem znajdowałam je na poduszce. Perypetie z kotkami opisałam w noweli wchodzącej w zbiór opowiadań „Ja i inne małpy” więc nie będę się powtarzać.
Pobyt zapowiadał się miło. Śniadanie jedliśmy w hotelowym ogródku. Mimo iż wydzielone porcje podawano na tacy nawet Małżonek, głodomór, był zadowolony z ich wielkości. Plaża leżała niedaleko i tam spędzaliśmy dużą cześć dnia. Była piaszczysta, ale przemieszana z białymi i ceglastymi kamykami. Dla zabawy zaczęłam układać je w spiralny dwukolorowy wzór i po paru dniach powstała mozaika o metrowej średnicy, którą podziwiali inni plażowicze. Wadą plaży był pas wodorostów na płyciźnie. Starałam się przepływać nad nimi ponieważ kryły kamienie, a może nawet jeżowce. Dalej woda była taka o jakiej marzy się nad Morzem Śródziemnym.
Lunche zwykliśmy jadać w porcie. Otaczające go półkolem tawerny stanowiły widownie dla niekończącego się spektaklu przybijających i odpływających łodzi, rybaków porządkujących sieci, kotów i mew polujących na małe rybki, które wymknęły się z oczek. Pewnego dnia pojawił się w porcie wielki statek wycieczkowy pełen amerykańskich turystów. Dopijając po lunchu resztki lokalnego wina Samina rozleniwieni słońcem i tę specyficzną, rozprężającą atmosferą, która panowała w portowych tawernach obserwowaliśmy grupy Amerykanów wynurzających się z wnętrza statku. Początkowo nieco zdezorientowani oślepiającą bielą na nadbrzeżu rozglądali się niepewnie aby potem zdecydowanym krokiem pospieszyć ku miastu i zaginąć wśród uliczek w poszukiwaniu widokówek i upominków dla dzieci, wnuków, przyjaciół czy sąsiadów. Wycieczkowiec miał stać w pocie tylko parę godzin. Szczerze współczułam tym turystom. Nie tak powinno się zwiedzać Grecje. Grecją należy delektować się powoli, po kropelce jak nektarem.
Nie przypuszczałam wtedy, że dużo później będę odbywała podobne rejsy wielkimi statkami na daleki wschód, Karaiby czy wokół południowej Ameryki. Jest to wygodny sposób dotarcia do miejsc, które są trudnodostępne, ale świat poznaje się niestety fragmentarycznie i powierzchownie. Nie ma czasu na pełną podziwu kontemplację i zadumę.
Objechaliśmy Samos wokół, autobusem i częściowo autostopem, w ciągu jednego dnia z krótkim odpoczynkiem w Kokkari. Były tam malownicze zatoczki oddzielone wąską mierzeją zakończoną skośnym, porośniętym zielenią wzgórzem. Plaże, które z odległości kusiły do kąpieli okazały się kamieniste. Szarobure, matowe, otoczone przez wodę kamienie nie były przyjazne, ale przysiedliśmy na tym niewygodnym podłożu przy samym brzegu oddając się medytacji. Regularny rytm morskich fal podziałał hipnotyzująco, a zwilżone kamienie ciemniały, nabierały życia i skrzyły się wszystkimi odcieniami szarości zachwycając ukrytym pięknem nieożywionej materii.
Z Samos pozostało nam wspomnienie z niecodziennego spotkania. Już na lotnisku zwróciłam uwagę na tę samotną, starszą, ale w dalszym ciągu piękną kobietę z popielatymi włosami do ramion i podróżną maszyną do pisania w ręku. Nie wyglądała na turystkę. Otaczała ją mistyczna aura. Czy była celebrytką? Może pisarką? Z wyglądu przypominała nieco Marię Wine, duńską poetkę, żonę sławnego szwedzkiego pisarza Artura Lundqvista.
Po raz drugi ujrzałam ją tydzień później podczas wycieczki łodzią na sąsiednią wysepkę Samiopoula. Siedziała samotnie wsparta o burtę łodzi. Szeroka spódnica do kostek i bransoletki dźwięczące na przegubach nadawały jej hipisowski wygląd. Długie włosy rozwiewał wiatr, a twarz zwrócona ku górze miała marzący, prawie nieobecny wyraz. Była tak inna od reszty w szortach i jaskrawych koszulkach, połyskujących olejkiem do opalania. Nagle dał się słyszeć głos syreny, raz, drugi i trzeci. A zaraz po tym ujrzeliśmy delfiny. Pojawiły się jak za sprawą czarów. Najpierw widać było tylko grzbiety, gdy płynęły wzdłuż łodzi, ale zaraz potem rozpoczęły swój akrobatyczny pokaz, wyskakując w powietrze i nurkując na przemian.
Wszyscy pasażerowie przemieścili się na jedną burtę. „Nie róbcie tego, bo łódź się przechyla” – wrzasnął ostrzegawczo ktoś z załogi. Wszyscy wpadli w ekstazę, krzyczeli do siebie, wskazywali sobie nawzajem owe cudowne stworzenia, wszyscy poza mistyczną kobietą. Nawet nie odwróciła głowy i pozostała nieporuszona. „Proszę spojrzeć, proszę spojrzeć, delfiny” – krzyczano do niej. „Widywałam już delfiny, przeżyłam wiele przygód na morzu” – wyjaśniła z uśmiechem i wskazała bliznę na brodzie. „To mi zrobił rekin.” Kim była ta tajemnicza kobieta, która walczyła z rekinami?
W końcu przybiliśmy do pomostu na Samiopoula. Dzień był upalny, morze połyskiwało w słońcu a niewielka górzysta wysepka, pełna wiosennej zieleni kryła plażę z oślepiająco białym piaskiem, chronioną z boków przez skały. Wszystko było tak piękne, prawie bolesne, oczy napełniały się łzami oczarowane tym bezgranicznym pięknem. Usiedliśmy na plaży patrząc w bezkresny lazur morza łagodnie przechodzący w błękitny bezkres nieba. Kobieta leżała już na piasku i opalała się toppless. Potem powstała, weszła do wody i popłynęła w otwarte morze długimi spokojnymi ruchami. Najwyraźniej żyła w przyjaźni z morzem.
W porze lunchu ujrzeliśmy kobietę siedzącą samotnie przy stoliku pod drzewem granatu. Zajęliśmy sąsiedni stolik. Na deser podano jej jogurt z miodem. Ja też miałam ochotę na jogurt, ale go zabrakło. Gdy spytałam jak udało się jej dostać taki deser, odpowiedziała uprzejmie, że należy zamówić go zaraz po przyjeździe na wyspę. Musiała być już kiedyś na Samiopoula. Zapamiętałam to sobie na przyszłość.
Dopiero po kilku latach przeglądając gazetę rozpoznałam tę kobietę na zdjęciu. Była to Marianne Greenwood*. Zaczęłam wtedy czytać jej książki i obejrzałam wystawę fotograficzną w Muzeum Etnograficznym. Gdy zmarła w 2006 r pokazano w telewizji film dokumentarny.
Czas potrafi być okrutny dla pięknych kobiet. Na filmie była starą kobietą, długie włosy zostały obcięte, rysy i cera straciły miękkość, a blizna na brodzie stała się bardziej widoczna. Ale od czasu do czasu można było ujrzeć młodą, piękną twarz ukrytą pod maską starej kobiety. Mogła żyć w luksusie wśród celebrytów, ale wybrała inne życie. Próbowała być żoną i matką, ale bez powodzenia. Jest wiele wspaniałych żon i matek, Marianne była tylko jedna. Podróżniczka, muza, artystka, posiadła umiejętność sztuki życia. Swobodna jak wiatr, była raz tu raz tam, nigdzie nie zapuściła korzeni i, jak to sama wyraziła, potrafiła utrzymać przyjaciół, ale traciła mężów. Urodziła się wolna i pozostała wolna.
* Marianne Greenwood urodzona na północy Szwecji była fotografem i pisarką. Wyszła za mąż za brytyjskiego milionera i opuszczając go zabrała z sobą tylko aparat fotograficzny. Przyjaźniła się z Picassem i szwedzkim trubadurem Evertem Taube, przez długi czas żyła wśród Indian w Południowej Ameryce. Była autorką książek podróżniczych i unikalnych zdjęć o charakterze etnograficznym. Zmarła w Antibes w 2006 r.
Teresa Urban