W Dubaju byliśmy dwukrotnie wbrew naszej dewizie, aby unikać powtórnych odwiedzin w tym samym miejscu. Robiąc to niszczymy często pierwsze wrażenia, które bywają najsilniejsze. Po raz pierwszy odwiedziliśmy Dubaj w 1991 r. Pojawiły się wtedy czarterowe loty do Emiratów Arabskich. Zdarza się czasem, że nowe cele podróży znikają nie mając dostatecznego powodzenia więc Małżonek, zapalony podróżnik, natychmiast zamówił tygodniową wycieczkę do Ras Al Khaymah. Na dłuższy pobyt nie pozwalały mi obowiązki służbowe.
Tak się pechowo złożyło, że zaziębiłam się na parę dni przed wyjazdem. Ale choroba nie była na tyle poważna aby odwołać wycieczkę. Mimo złego samopoczucia podróż nie wydała mi się męcząca. Prawdziwie długim lotem była kiedyś 12-godzinna jazda z Los Angeles do Helsinek. Ze Sztokholmu do Dubaju leci się tylko nieco dłużej niż na Wyspy Kanaryjskie. Samolot lądował w emiracie Sharjah, skąd czekała nas jeszcze dwugodzinna jazda autobusem. Hotel przypominał bardziej wielkomiejski przeszklony wysokościowiec niż śródziemnomorskie hotele. W pokoju, ze względu na klimatyzację, nie dało się otworzyć okien. Było to zrozumiałe w kraju gdzie latem temperatura często przekracza 40 stopni. Teraz był jednak początek grudnia i nieco chłodniej.
Ranek powitał nas słoneczną pogodą. Hotel leżał przy pięknej plaży, ale większość gości odpoczywało przy basenie. Nad brzegiem morza leżało na brzuchach dwóch otyłych panów i wyglądało, że świetnie się bawią. Gdy podeszliśmy bliżej wyjaśnili:
– Jesteśmy żółwiami morskimi i właśnie wczołgujemy się na ląd.
Oczyma wyobraźni ujrzałam ich w ciemnych garniturach opinających się na wydatnych brzuchach, z dyplomatkami w ręku w drodze na ważne zebranie. Ze względu na zaziębienie nie miałam odwagi na kąpiel poszliśmy więc na spacer wzdłuż całkowicie wyludnionej plaży. Tylko wśród nadbrzeżnych zarośli przemykał się jakiś Arab. Główną atrakcję stanowiły wspaniale muszle, którym nie mogliśmy się oprzeć. Zaskoczeniem było natknięcie się na autentycznego żółwia, niestety już bez życia. Leżał nietknięty na piasku, ogromne, brunatne cielsko o zrogowaciałej skórze bez skorupy. Nie wiadomo czy wyrzuciło go morze czy też sam, czując koniec, wyczołgał się na ląd.
W hotelu mieliśmy tylko wykupione śniadania wiec pierwszy obiad jedliśmy w jednej z nielicznych restauracji w miasteczku. W trakcie posiłku dał się nagle słyszeć śpiewny głos z pobliskiego meczetu nawołujący muzułmanów do modlitwy. Właściciel restauracji zamknął od wewnątrz drzwi na klucz, zasłonił okna, polecił nam kontynuować posiłek a sam zniknął aby odprawić rytualne modły. Po kwadransie pojawił się i otworzył ponownie restaurację. Aby uniknąć podobnych komplikacji wykupiliśmy w naszym hotelu karnet na obiado-kolacje. Każdy kupon upoważniał do drinka w hotelowym barze. Z ciekawością udaliśmy się do baru, nie mieliśmy bowiem doświadczenia jak funkcjonuje taki przybytek w muzułmańskim kraju. Gdy zamówiliśmy po whisky barman wyciągnął spod baru miarkę przypominającą kieliszek z wklęsłą nóżką i nalał odrobinę płynu w jej niewielkie zagłębienie. Poziom whisky w szklaneczce nie przekraczał kilku milimetrów. Wyglądało to jak niedopita resztka. Obok przy barze siedziało dwóch Arabów w białych szatach. Sączyli coś ze swoich solidnie wypełnionych szklaneczek. Widocznie barman zastosował w ich wypadku większą miarkę.
Po paru dniach nastąpiła zmiana pogody. Niestety na gorsze. Ochłodziło się, niebo zasnuło chmurami, zaczął popadywać deszcz. Było to dla nas całkowitym zaskoczeniem. Napisałam wtedy krótką rymowankę na ten temat.
„O tym nie słyszałam jeszcze,
by w Dubaju lały deszcze.
Dlatego lubię pustynie,
że pustynia z suszy słynie.
A w Dubaju zamiast lata
deszcz nam przykre figle płata.”
Aby wykorzystać czas wynajęliśmy więc samochód w celu odbycia wycieczki do Dubaju. Małżonek, z racji swego zawodu, projektował wtedy pola golfowe, a Dubaj znany był ze swych spektakularnych terenów do golfa. Za niewielkie pieniądze podstawiono nam pod hotel elegancką limuzynę. Benzyna kosztowała grosze. W czasie wypraw samochodowych zwykłam siedzieć za kierownicą a Małżonek był przewodnikiem z profesjonalną wprawą czytającym mapy i w mig rozwikłującym najbardziej skomplikowane rozwiązania komunikacyjne. Drogi w Emiratach miały już wtedy wysoki standard a ruch samochodowy był znikomy i, na szczęście, prawostronny. Nie odważam się prowadzić w krajach o lewostronnym ruchu.
Dubaj robił wtedy wrażenie zaspanej prowincjonalnej mieściny. W sklepie z damską odzieżą na stosie niedbale wyeksponowanych ubrań dostrzegłam sukienkę z miękkiego, mięsistego dżinsu, na całej długości zapinaną na wciskane guziczki. Służyła mi ona potem przez wiele lat. Ale ciągle obawiałam się, że jakieś nieostrożne szarpnięcie rozepnie mi sukienkę i ukaże w publicznym miejscu w desusach i staniku. Na wszelki wypadek nosiłam więc haleczkę pod tą sukienką. Po zakupach zwiedziliśmy targowisko, kryjące się w zadaszonych halach. Było nieciekawe w porównaniu z egzotycznymi targowiskami Marrakechu czy Tunisu. Najstarszą dzielnicę Dubaju, Deira, oddziela od reszty miasta szeroki kanał. Drewniane, grubo ociosane łodzie przewożą chętnych na drugi brzeg. Tam przeżyliśmy szok, „złotą ulicę” czyli 200 m z największą chyba na świecie koncentracją sklepów jubilerskich. Ulica nie miała nawet asfaltowej nawierzchni, ale pod sklepy podjeżdżały luksusowe limuzyny z których wysiadały kobiety w czarnych, kryjących kształty burkach i zasłoniętych obliczach w towarzystwie mężczyzn w tradycyjnych, nieskazitelnie białych szatach. W sklepie, podczas zakupów, kobiety odsłaniały jednak twarze. W gablotkach eksponowano ogromną ilość wyrobów, niestety o przesadnie wymyślnych kształtach i ze złota o silnym czerwonawym odcieniu. Osobiście wolę prostsze modele o mniej jaskrawej barwie. Nie był to jednak jedyny powód, że ograniczyliśmy zakupy do skromnego łańcuszka z breloczkami symbolizującymi wiarę, nadzieję i miłość. Wkrótce miał się odbyć chrzest mojej kilkumiesięcznej brataniczki i Małżonek, jako ojciec chrzestny, potrzebował na tę uroczystość odpowiedni prezent. Ciekawe, że w tym muzułmańskim kraju nie było problemu z kupnem chrześcijańskiego krzyżyka.
Pole golfowe leżało na obrzeżach Dubaju. Uprzejma hostessa, dowiedziawszy się o zainteresowaniach Małżonka, natychmiast zamówiła elektryczny pojazd z szoferem, który obwiózł nas po terenie. Całe założenie rzeczywiście zapierało dech. Już sama niekończąca się, soczyście zielona murawa musiała być nie lada osiągnięciem w tym pustynnym kraju. Każde drzewo, krzak czy kwiatowa sadzonka miały własną nawadniającą rurkę. Jechaliśmy malowniczym, miękko falującym terenem mijając białe mostki, oczka wodne pełne złotych rybek i stada różowych flamingo. Widoczny z oddali lśniący bielą klub golfowy zaprojektowano w kształcie ogromnego beduińskiego namiotu. Nieco dalej bielił się nieco mniejszy, prywatny namiot szejka. Małżonek mógłby wykorzystać ten pomysł projektując pole golfowe w Laponii z namiotem ze skór reniferów. Niestety sezon golfowy byłby w Laponii zbyt krótki.
Podczas pobytu Małżonek pozwolił sobie na drobny żart. Tak zachwycił go tradycyjny męski strój arabski, że nabył długą, śnieżnobiałą szatę, chustę z ozdobnym, ciemnym sznurem oraz plecioną czapeczkę, którą nosi się pod chustą na czubku głowy i tak przebrany wybrał się ze mną na przechadzkę. Mijające nas kobiety z ciekawością rzucały okiem na mego towarzysza po czym zaczynały szeptać między sobą i dziwnie się uśmiechać. Coś się musiało nie zdradzać bowiem natychmiast rozpoznawały falsyfikat. Może broda Małżonka nie była wystarczająco długa, albo oczy zbyt niebieskie, a może ja nie pasowałam jako partnerka dla Araba. Obecnie nie odważylibyśmy się na taką maskaradę. Relacje pomiędzy muzułmanami a naszą sferą kulturową zaogniły się po brutalnym zamachu 11-go września. Nasi rodzice dzielili czas na okres przed i po wojnie. Dla nas podziałem czasowym jest zamach. Kiedyś mijając meczet w Dubaju w czasie rytualnych modłów Arabowie zachęcali nas uśmiechem i przyjaznymi gestami, aby się do nich przyłączyć. Nie chciałam tego robić. Jako chrześciaczka czułabym pewien dyskomfort wśród wyznawców islamu. Odwzajemniając uśmiechy wskazywaliśmy więc na zegarki dając do zrozumienia, że się nam śpieszy. Teraz podobna sytuacja nie mogłaby zaistnieć. Muzułmanie wypowiedzieli nam wojnę, Jihad, co jest to wielką tragedią naszych czasów.
Dwie dekady później odwiedziliśmy Dubaj ponownie w drodze na rejs statkiem wycieczkowym wokół Półwyspu Arabskiego. O Dubaju słyszy się teraz wiele. Będący aktualnie przy władzy szejk obawiając się, że złoża ropy naftowej, jedynego bogactwa naturalnego Dubaju, wkrótce się wyczerpią, postanowił zainwestować w nowe źródło dochodu, spektakularne atrakcje turystyczne na podobieństwo gigantycznego Disneylandu. Nadążyła się więc doskonała okazja aby je obejrzeć i przeznaczyliśmy na to trzy dni poprzedzające rejs. Już w drodze z lotniska do miasta nie poznaliśmy dawnego Dubaju. Szerokie autostrady, wielopoziomowe skrzyżowania i śmiała architektura nadawały miastu charakter nowoczesnej metropolii. Nie odważyłabym się już teraz prowadzić tam samochodu. Dla wygody biuro podróży wybrało nam hotel niedaleko portu i terminalu pasażerskiego. Hotel miał podobno cztery gwiazdki ale nie oślepiły nas one swym blaskiem. Dubaj posiada obecnie szereg superluksusowych hoteli i nawet te skromniejsze mają wysoki standard i umiarkowane ceny. Nasz hotel prowadzili Hindusi i w jakiś sposób uzyskał on hinduskie piętno. Robił wrażenie przeludnionego mimo iż gości było niewiele, wystrój wnętrz kłócił się z europejskim poczuciem estetyki, w jadalni podczas śniadania panował chaos a obsługa lekceważyła prośby o uzupełnienie potraw brakujących na bufetowym stole. Ale w końcu nie to było najważniejsze. Czekały nas przecież trzy dni nadzwyczajnych przeżyć.
Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na obejrzenie nowego, najwyższego na świecie drapacza chmur, Burj Khalifa, który dopiero przed czterema dniami udostępniono dla turystów. Taksówka miała dowieść nas do Downtown, centrum Dubaju. Droga nie była długa, ale kiedy kierowca, Pakistańczyk, po raz czwarty zaczął okrążać centrum nie umiejąc wjechać do środka, poprosiliśmy, aby się zatrzymał i resztę drogi pokonaliśmy pieszo. Centrum nie było jeszcze wykończone. Trwały prace przy urządzaniu klombów, sadzeniu zieleni i kwiatów oraz instalacji siatki nawadniającej. Już na początku popełniliśmy zasadniczy błąd. Zamiast natychmiast udać się do kasy, aby kupić bilety wstępu do wysokościowca zaczęliśmy zwiedzać samo centrum, malowniczo położone nad kanałem z fantazyjnym systemem fontann. Ogromna galeria handlowa, sala kongresowa z dachem najeżonym dekoracyjnymi kolcami, luksusowy, tonący w zieleni hotel, wszystko połączone zmyślnymi przejściami i mostkami i górująca nad wszystkim dramatyczna sylwetka drapacza chmur, oszałamiały nowoczesnością, rozmachem i śmiałymi rozwiązaniami przestrzennymi.
Nie jestem entuzjastką zakupów, ale podążając za innymi znaleźliśmy się nagle wewnątrz galerii. Zwykłam mawiać, że jeśli widziało się jedną galerię widziało się je wszystkie. I ta galeria przypominała inne, ale było w niej więcej przestrzeni. Może dlatego, mimo dużej ilości turystów i tradycyjnie ubranych arabskich par, nie sprawiała wrażenia zatłoczonej. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że jest to największe centrum handlowe nie tylko w Dubaju ale i na świecie. W ogromnym atrium tłoczyły się filie największych domów mody od Giorgio Armani do Ermenegildo Zegna, czyli od A do Z. Skuszona pięknem eksponowanych pantofelków postanowiłam zwiedzić butik Manolo Blahnika, legendarnego projektanta damskiego obuwia. Obuwie nie jest właściwym słowem, bowiem każdy model stanowił absolutnie doskonałe dzieło sztuki. W gablotkach, jak w muzeum, kusiły oczy pantofelki na niezwykle wysokich obcasach i we wszystkich kolorach tęczy, błyszczące i matowe, ozdobione metalem, piórami, puchem lub artystycznie wycinaną skórą, strasem a może nawet, sądząc z ceny, szlachetnymi kamieniami, w kropki i w kratkę, w centki i w kwiatki a wszystkie uformowane tak aby podkreślić piękno damskiej stopy. W katalogu można było obejrzeć jeszcze więcej modeli delikatnie wyczarowanych piórkiem, a każdy z nich, oprawiony w ramkę stanowiłby ozdobę najbardziej wytwornego wnętrza. Zakupy nie wchodziły w rachubę, ceny wahały się pomiędzy 500 a 2500 euro.
Największą atrakcją galerii było jednak przeogromne akwarium, wysokie na dwie kondygnacje i zajmujące cały narożnik atrium. Nigdy przedtem nie widziałam tak bogatego podwodnego świata. Wśród żyjących korali i roślin wodnych przepływały majestatycznie wielometrowe ryby, tuńczyki, rekiny i płaszczki, migotały srebrem stada mniejszych rybek, wędrowały po dnie kraby i homary rozmaitych kształtów i kolorów. Zoczyliśmy nawet płetwonurka wykonującego prace porządkowe na dnie. Rekiny podobno karmiono regularnie, aby nie polowały na sąsiadów. Bogactwo form było przeogromne, podobno ponad 30 000 okazów należących do 80 różnych gatunków. Nie mogłam jednak pozbyć się natrętnej wizji pękających pod naporem ścian akwarium i 10-ciu milionów litrów wody płynącej ulicami galerii zatapiającej zszokowanych ludzi wśród krwiożerczych rekinów i piranii. Może kiedyś ujrzymy na ekranie taki dreszczowiec.
Aby uniknąć wszelkich pokus i i uwolnić się od makabrycznych fantazji opuściliśmy galerię i udaliśmy się do Burj Kalifa po bilety wstępu. Najwyższy budynek świata przypominał gigantyczną wiązkę metalowych, segmentowanych pałeczek, jakie stosują wykładowcy przy prelekcjach, a może raczej ogromną piramidę wysmukłych, metalowych, coraz to węższych puszek. Szczyt tego giganta o wysokości 828 m z jego164 piętrami najwygodniej było obserwować w pozycji leżącej. Przed kasami wił się meander niekończącej się kolejki i po ponad godzinnym oczekiwaniu wręczono nam nieprzyzwoicie drogie bilety uprawniające do jazdy windą, niestety dopiero późnym wieczorem. Pocieszaliśmy się, że z wysoka Dubaj by night może by ciekawszy niż Dubaj za dnia. A teraz należało się posilić. Nie jestem entuzjastką arabskiego jedzenia, ale odpowiada mi kuchnia libańska. Zajęliśmy więc stolik w ogródku libańskiej restauracji z widokiem na kanał i fontanny. Ciepłe danie podano nam w towarzystwie półmiska ze stertą artystycznie zaaranżowanych surowych, nie podzielonych na części jarzyn. Wyglądały na dekorację, ale widząc gości przy sąsiednim stoliku atakujących nożem i widelcem główkę sałaty uczyniliśmy to samo. Zapadał zmierzch i fontanny rozpoczęły swój kolejny pokaz strzelając w górę strumieniami podświetlonej wody zmieniającej nieustannie formę, kołyszącej się jak w balecie w takt muzyki.
O wyznaczonym czasie powróciliśmy do wysokościowca aby dołączyć się do turystów czekających na windę. Po chwili byliśmy w drodze na 124, najwyższe piętro dostępne dla zwiedzających. W nieświadomości mijaliśmy poziomy mieszczące pomieszczenia biurowe, luksusowy hotel Armani i apartamenty mieszkaniowe. Jazda trwała zaledwie minutę. Po wyjściu z windy znaleźliśmy się na tarasie widowiskowym biegnącym wokół budynku. Taras posiadał wysoką przeszkloną barierę, aby nie kusił samobójców. Panował już całkowity mrok, było chłodniej niż na dole, wiał silny wiatr a budynek, będący na tej wysokości już tylko pojedynczym smukłym segmentem, lekko się kołysał. Widok okazał się wielkim rozczarowaniem. Przygotowani na orgię blasku ujrzeliśmy miasto jarzące się skąpym, zimnym, niebieskawym światłem. Widocznie mieszkańcy stosowali jarzeniówki i do tego oszczędzali elektryczność. Szkielety wielu nieukończonych budynków były nieoświetlone. Tylko na dźwigach budowlanych migały pojedyncze, ostrzegawcze lampki. Dubaj, podobnie jak i inne kraje silnie odczuł kryzys ekonomiczny i wiele inwestycji zostało wstrzymanych.
Program dnia następnego obejmował zwiedzanie innej atrakcji, stoku narciarskiego, Ski Dubai, pod dachem galerii handlowej Mall of Emirates, gdzie najprościej dojechać metrem. Zaskoczyło nas wielce, że metro było tego ranka nieczynne i miało kursować dopiero od południa. W centralnej części Dubaju metro jeździ pod ziemią, potem wychodzi na powierzchnię i jedzie dalej na betonowej estakadzie. Z dala ujrzeliśmy znajome pola golfowe, ale reszta podmiejskich terenów wyglądała na niezagospodarowaną. Tylko przy stacjach metra wznosiły się gęsto ustawione wysokościowce mieszczące biura i apartamenty mieszkaniowe. Jedna z takich aglomeracji mogła się poszczycić własnym portem jachtowym. Zewnętrzny wystrój galerii handlowej nie zachwycał architekturą, ale widok górskiego krajobrazu w pełnej zimowej szacie zdawał się być pustynną fatamorganą. Za ogromną szybą po stromym stoku o długości 400 m, wysokim na 85 m szusowali slalomem narciarze. Ciepłe stroje były podobno do wynajęcia przy wejściu. Na szczyt prowadził wyciąg krzesełkowy, na oślej łączce ćwiczyli mniej sprawni narciarze, część stoku przeznaczono tor saneczkowy a w sektorze najbliżej szyby nieustannie prószył śnieg. Nie wiadomo czy z rzadka stojące drzewa iglaste były prawdziwe czy sztuczne. Mimo różnicy temperatur – za szybą musiało być poniżej zera – udało się uniknąć tworzenia mgły na ścianach. Bary i restauracje usytuowane z widokiem na stok pełne były gości. Stok narciarski nie stanowił wyłącznie atrakcji turystycznej tylko dawał okazję mieszkańcom do zakosztowania białego szaleństwa nie wyjeżdżając z kraju.
Trzeci i ostatni dzień pobytu przeznaczyliśmy na zwiedzenie sztucznej wyspy w kształcie palmy, Palm Jumeirah. Taksówka zawiozła nas, poprzez podwodny tunel, na szczyt wyspy a raczej na falochron otaczający palmę, gdzie wznosił się monumentalny hotel Atlantis przypominający bajkowy zamek. I tu w parterowej jego części mieściło się ogromne akwarium, jednak zrobiło ono na nas, już nieco zblazowanych turystach, mniejsze wrażenie niż to pierwsze. Ale, mówiąc szczerze, poza hotelem nie było tam nic interesującego. Drogę powrotną odbyliśmy kolejką jednoszynową. Jazda nic nas nie kosztowała, ponieważ bilet kupowało się jadąc na wyspę, powrót był za darmo. Z okien kolejki mogliśmy z bliska przyjrzeć się pierzastym liściom Palmy. Przez środek każdego półwyspu prowadziła droga dojazdowa a po obu jej stronach ciągnęły się szeregi willi o piaskowej barwie, mniejszych i większych, ale utrzymanych w tym samym stylu. Każda willa miała dostęp do skrawka prywatnej plaży. Przy tej gęstości zabudowy przydomowe ogródki były symboliczne i tylko już zamieszkałe wille otaczało nieco zieleni, ale nie zdołała ona zmienić jednostajnego piaskowego kolorytu całego założenia. Przy stacjach kolejki projektowano lokalne centra handlowe; prace nie przekroczyły wtedy jeszcze etapu głębokich wykopów.
Dubaj posiada piękne miejskie plaże, Jumeirah Beach Resort, gdzie usytuowana jest większość hoteli. Podczas pierwszego pobytu nie dotarliśmy nigdy do wybrzeża. Najbardziej znany hotel, Burj Al Arab, mający kształt żagla stał się tym dla Dubaju co wieża Eiffla dla Paryża, symbolem miasta. Hotel nie posiada pokoi tylko apartamenty, każdy z prywatnym lokajem, który dba o wygodę gościa. Hotel ma standard Deluxe czyli absolutny luksus, ale nie można go zwiedzić. Aby wejść do wnętrza należy być albo rezydentem albo zamówić stolik w bajońsko drogiej restauracji. Cena najskromniejszego posiłku, five o clock tea, odpowiadała wtedy niemal 100 euro.
Dubaj planował następną monumentalną atrakcję The world, archipelag sztucznych wysp tworzący kraje i kontynenty, czyli świat w miniaturze. Najbogatsi z bogatych mogli stać się właścicielami wybranego kraju i imponować otoczeniu. Niestety kryzys finansowy zwolnił tempo tej ambitnej i niezmiernie kosztownej inwestycji. Próbowano przyspieszyć budowę, ale odbiło się to na jakości. Wyspom nie dano czasu, aby okrzepły, a falochron, który miał otaczać całość nie został zbudowany. Wyspy powoli ulegają rozmyciu i toną.
Pobyt w Dubaju dobiegał końca. Późnym popołudniem wzięliśmy taksówkę aby dojechać do terminalu pasażerskiego w porcie, gdzie czekał nasz statek. Widzieliśmy go nawet z oddali. Jazda nie powinna zająć więcej niż 10 minut. Taksówkarz, i tym razem Pakistańczyk, musiał przyjechać niedawno do Dubaju. Po półgodzinnym krążeniu po nadbrzeżu zorientowaliśmy się, że nie zna drogi. Próbował dzwonić do centrali po instrukcje ale na nic się to nie zdało. Kazaliśmy zatrzymać wóz, wysiedliśmy zabierając bagaże i odmówiliśmy zapłaty. Nie wywiązał się przecież z podjętego zadania. Chwycił się wtedy za głowę i zaprotestował, ale bez przekonania, raczej dla zasady. Byliśmy nieugięci. Po chwili nadjechała inna taksówka i niedługo potem, już bez żadnych przygód, znaleźliśmy się na pokładzie naszego wycieczkowca. Czekał nas wspaniały rejs, ale to już jest inna historia.
Teresa Urban
November 2013